W teorii finał Ligi Mistrzów to mecz, na którym korzystają wszyscy, łącznie z organizatorem. W przypadku Kijowa ta teoria nie ma jednak żadnego przełożenia na rzeczywistość. To wyłącznie pozory, które większość po prostu ignoruje. Finał Ligi Mistrzów jest ważny, ale wyłącznie dla politycznej części miasta czy nawet szerzej – kraju. Ta przyziemna na starcie Ronaldo i Salaha zwraca dużo mniejszą uwagę, gdyż wie, że płynące z tego profity, o ile w ogóle będą, zarezerwowane są dla uprzywilejowanej kasty. Miasto jako masa w ogóle tego meczu nie potrzebuje i wokół całego wydarzenia widzi zdecydowanie więcej minusów niż plusów. Zresztą nie tylko widzi, ale też odczuwa, bo Kijowianie zostali podstępem zaangażowani w organizację imprezy, choć wcale nie zgłaszali swojego akcesu.
Kijów prawo organizacji finału dostał w 2016 roku. Data jest w tym przypadku o tyle istotna, że Ukraina była wówczas nie tylko w stanie wojny, ale też po kilku ważnych wydarzeniach sportowych o dużym charakterze, które zostały odwołane ze względu na niestabilną sytuację wewnętrzną. Dwa lata wcześniej Ukraińcom odebrano organizację kongresu IBU (Międzynarodowa Unia Biathlonowa), sami musieli z kolei zrezygnować z przeprowadzenia w Eurobasketu i hokejowych Mistrzostw Świata dywizji 1A. Przyczyna za każdym razem była ta sama – brak pieniędzy na przygotowanie odpowiedniej infrastruktury i problemy z bezpieczeństwem. Z identycznych powodów Lwów, który ubiegał się o prawo zorganizowania Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2022 roku, już na początkowym etapie był zmuszony wycofać swoją aplikację.
Czym zatem kierowała się UEFA, oddając Ukrainie tak istotne i medialne wydarzenie, jak finał Ligi Mistrzów? Według politologów, kluczowy dla podjęcia takiej decyzji był czynnik ukraińsko-rosyjski. Działacze z europejskiej centrali wzięli pod uwagę, że raptem kilka tygodni później Rosjanie organizują mundial i chcąc zachować odpowiedni balans, szeroko uśmiechnęli się do Ukraińców. Próba wygładzenia antagonizmów pomiędzy oboma krajami przynajmniej na szczeblu sportowym niejako wymusiła na UEFA machnięcie ręką na problemy trawiące ukraiński futbol, które głośnym echem odbijały się (i w gruncie rzeczy cały się odbijają) praktycznie w całej Europie. Dla przykładu, kilka miesięcy przed decyzją centrali Dynamo Kijów rozegrało dwa mecze Ligi Mistrzów bez kibiców, co było karą za rasistowskie incydenty podczas meczu z Chelsea. Jeśli dodamy do tego problemy z korupcją, pieniędzmi i działającą na szeroką skalę maszyną urzędniczych machinacji, to Kijów od początku miał raczej marne szanse na sukces. Ale mimo to okazał się najlepszy.
Oczywiście błędem byłoby sprowadzanie wszystkiego wyłącznie do czynników politycznych. UEFA bez wątpienia patrzyła też na kwestie typowo organizacyjne, jak chociażby infrastruktura czy doświadczenie w przeprowadzaniu podobnych wydarzeń. Na tym tle Kijów wypadł co najmniej dobrze. W pamięci piłkarskich notabli Ukraina – podobnie zresztą, jak Polska – zapisała się dzięki Euro 2012, zostawiając po sobie świetne wrażenie. Prawo organizacji finału Ligi Mistrzów potraktowano więc jako nagrodę od UEFA. Bonus za budowę stadionów i świetne przeprowadzenie imprezy, który pod postacią finału Ligi Europy nieco wcześniej dostała też Warszawa.
To, co ładnie prezentuje się na papierze, nie zawsze pokrywa się jednak z rzeczywistością. UEFA bez wątpienia miała dobre intencje, dając Ukrańcom szansę, ale ci połamali otrzymaną w prezencie wędkę. Próba złagodzenia napiętych relacji rosyjsko-ukraińskich dała efekt odwrotny od oczekiwanego. Decyzją polityków rosyjscy dziennikarze, którzy po wydarzeniach z marca 2014 roku odwiedzili Krym, nie zobaczą finału na żywo, ponieważ wydano im zbiorowy zakaz wjazdu do Kijowa. Podobnie rzecz ma się z mieszkańcami anektowanego półwyspu, legitymującymi się rosyjskimi dokumentami, których nie uznają ukraińskie władze. Święto futbolu, jakim bez wątpienia jest finał Ligi Mistrzów, stało się więc na swój sposób ekskluzywną imprezą, a sport, zamiast łagodzić obyczaje, doprowadził tylko do nadprogramowych napięć.
Całkowite odcięcie się od Rosji i blokada dziennikarzy z tego kraju to jednak mało skuteczna forma wyrażania swojej niechęci. Tym bardziej, że na mocy kontraktów sponsorskich UEFA, cały Kijów został oklejony reklamami „Gazpromu”. Ukraina, która ostro zwalcza nawet najmniejsze przejawy rosyjskości na własnej ziemi, przymusowo musi teraz promować arcypotężną korporację, którą jej największy wróg często wykorzystywał do „rozwiązywania problemów” ze słabszym sąsiadem. Wszystkich w Kijowie kłuje to w oczy, ale nie było od tego odwrotu. Rosja można więc śmiać się do rozpuku, bo Ukraina jeszcze raz próbowała ujadać, ale na widok wielkiego niedźwiedzia, musiała skulić ogon i potulnie wycofać się do budy.
Bogata paleta problemów towarzyszy również kwestiom organizacyjnym, choć z założenia wszystko miało przebiegać bez przeszkód. Władze Kijowa na odpowiednie przygotowanie finału przeznaczyły niemal milion euro, co jednak nie dało planowanych efektów. Na kilka godzin przed pierwszym gwizdkiem prawie żadna z obiecanych inwestycji nie jest odpowiednio przygotowana, choć pieniądze rozeszły się co do kopiejki. Politycy wciąż twardo zapewniają, że Kijów na organizacji finału zarobi miliard hrywien, czyli ponad trzy miliony euro, jednak Ukraińcy nawet w małym stopniu nie wierzą w te słowa. Albo inaczej – wierzą, ale jednocześnie pozostają w przekonaniu, że wspominana kwota zostanie im siłą wydarta z portfeli. Przed meczem w Kijowie zarejestrowano bowiem znaczny wzrost cen. Drożej jest w sklepach, hotelach, restauracjach, a nawet w domach publicznych. Ktoś, kto do stolicy Ukrainy wpada na chwilę, nie zdąży tego odczuć. Jedyny gest, na który stać kogoś, kto żyje tam na co dzień, to załamanie rąk.
Właśnie dlatego Kijowowi, ale także całej Ukrainie, finał Ligi Mistrzów nie był i nadal nie jest potrzebny. Wizerunkowo, wbrew założeniom polityków, miasto nie zyska zbyt wiele. Finansowo– tylko straci. Może z wyjątkiem decydentów, którzy mieli dostęp do znikających w tajemniczych okolicznościach publicznych pieniędzy. Aspekt społeczny? Mecz z udziałem Realu i Liverpoolu to wielkie, ale mimo wszystko ulotne wydarzenie. Za kilka dni nikt w Kijowie nie będzie o nim pamiętał, koszty życia pozostaną na obecnym poziomie, a hrywien zarobionych na kooperacji z UEFA, przeciętny mieszkaniec stolicy pewnie nigdy nie zobaczy. Bo skoro remonty dróg i inne inwestycje nie zostały ukończone przed finałem, to po finale tym bardziej nikt ich nie ruszy. Po prostu nikomu nie będą już potrzebne.
Co w takim razie dzisiejszy mecz oznacza dla Kijowa? Poza różnego rodzaju stratami – nic. Kijów to tylko miejsce. Lokalizacja. Oczy sporej części świata będą wprawdzie zwrócone w jego stronę, ale nie oszukujmy się – ciekawość wzbudza to, co wymyśli Klopp albo ile bramek strzeli Ronaldo, a nie samo miasto, stadion i jego okolice. Kijów poza obowiązkowymi wzmiankami w mediach nic na tym finale nie zyska. Być może świat znów na chwilę przypomni sobie o Ukrainie, ktoś ważny wygłosi krótką tyradę o odwadze i wsparciu, ale każde wspomnienie i każde słowo i tak ulotni się w mgnieniu oka. Kijów odetchnie dopiero po finale, choć ulgi w tym oddechu próżno będzie szukać.
Karol Bochenek
Fot. Newspix.pl