To miał być jeden z ostatnich przyjemnych akcentów na zakończenie tego sezonu. Może nie wisienka na torcie – wszak tą będzie finał Ligi Mistrzów – ale na pewno moment wieńczący znakomity sezon w piłce angielskiej. Finał FA Cup, legendarnego pucharu, z Chelsea oraz Manchesterem United w rolach głównych. I choć obie te ekipy nie grają w bieżącym sezonie spektakularnego futbolu, to i tak spodziewaliśmy się interesującego widowiska. Niestety, przeliczyliśmy się. Chelsea wygrała minimalnie, choć najpierw mocno wymęczyła nas, a potem samą siebie.
Jedni i drudzy zaczęli tak, jakby w ogóle się nie znali i dopiero chcieli się wybadać. Na ile stać przeciwnika? Gdzie jest jego mocny punkt? Gdzie znajduje się pięta achillesowa? Odpowiedzi nie udawało im się znaleźć przez długi czas. Zwłaszcza Czerwone Diabły musiały być poirytowane, bo z minuty na minutę przekonywały się tylko coraz bardziej w jak doskonałej dyspozycji był dziś Antonio Rudiger, który czyścił dosłownie wszystko co się dało.
Jego vis-a-vis, czyli Phil Jones mógłby mu tylko pozazdrościć… Ależ fatalnie zachował się ten zawodnik w 20. minucie! To aż się w głowie nie mieści jak źle ustawił się reprezentant Anglii przy kontrataku Chelsea. Spodziewalibyśmy się tak złego obliczenia toru lotu piłki i braku kontroli przestrzeni po obrońcy, no nie wiemy, Sandecjczy czy Termaliki, ale nie Manchesteru United! Akcję nagle przyspieszył Fabregas, Hazard l przyjął ją niczym z klejem na butach, więc stoper nie był w stanie zatrzymać Belga, który w pojedynku biegowym odstawił go jak gokart zostałby odstawiony przez bolid Formuły 1. Dalsza część akcji to już czysta desperacja, bo kiedy już Eden znalazł się w zasięgu Jonesa, ten wpadł na skrzydłowego całym ciałem. Sam poszkodowany podszedł do piłki i leciutkim, lecz precyzyjnym strzałem pokonał De Geę.
W trakcie pierwszej połowy to był właściwie jeden z niewielu błysków. Spodziewaliśmy się co prawda, że skoro mierzy się MU prowadzone przez Jose Mourinho oraz nie tak już mocna jak przed rokiem Chelsea, to jakichś wielkich fajerwerków nie należy się spodziewać, ale no kurcze, bez przesady! Gdybyśmy chcieli popatrzeć na flaki z olejem, to nie zasiadalibyśmy przed telewizorami, tylko zeszlibyśmy do piwnic po słoiki. Praktycznie nikt z tych, od których oczekiwalibyśmy widowiskowych zagrań, nie prezentował ich dzisiaj zbyt dużo. Paul Pogba na przykład grał klasyczny dla siebie mecz, czyli przez długi czas był niewidoczny i tylko momentami próbował jakichś groźniejszych zagrań. Alexis Sanchez? Irytował stratami. Gdybyśmy mówili o jakimkolwiek innym graczu, pewnie byłby pierwszy w kolejce do zmiany.
Atrakcyjność tej pierwszej połowy poniekąd można podsumować tymże zagraniem:
Herrera looool pic.twitter.com/zUeX0oICNg
— Cam (@BFooli) 19 maja 2018
Wiecie, możemy pocieszać się… Dobra, oszukiwać się, że był to pojedynek pełny strategicznych zagwozdek i tego typu pierdół, ale że nie jesteśmy trenerami jednej czy drugiej ekipy, to nie zamierzamy udawać, iż takie coś nam się podobało. Taktyczne szachy? Nieeeeee, raczej warcaby i to taka partyjka, w której pionki z obu stron przesuwają się tak, by zablokować ruch przeciwników. Klincz. Stagnacja. Nuda.
Szczerze dziwiliśmy się Jose Mourinho, że już w przerwie nie zdecydował się na jakiekolwiek roszady personalne, bo tak naprawdę nie dało się wyróżnić pozytywnie kogokolwiek z jego drużyny.
Po Manchesterze cholernie było widać brak Romelu Lukaku na boisku, który w ostatnim czasie zmagał się z kontuzją kostki. Portugalski posadził go na ławce, licząc, iż jego kumple mają na tyle dużo umiejętności, by poradzić sobie z The Blues, lecz wybitnie im nie szło. Szczególnie Marcus Rashford miał kłopoty, aby odnaleźć się na boisku i przydać reszcie zespołu. Odbijał się od obrońców Chelsea jak od muru, notując więcej nieudanych niż udanych zagrań, a kiedy już wyszedł sam na sam z Courtoisem, uderzył prosto w niego.
Szczęście w nieszczęściu dla wszystkich oglądającyh to spotkanie było takie, że w drugiej połowie wreszcie więcej zaczęło się dziać. Czyżby nagle obie ekipy przypomniały sobie jak powinno się kopać piłkę, aby nie uśpić kibiców? Nie, bez przesady. To raczej zmęczenie zrobiło swoje, sprawiając, iż dyscyplina – szczególnie w środku pola – nie była już tak wyraźna jak wcześniej. Szczególnie The Blues zanotowali pod względem fizycznym regres. Podopieczni Antonio Conte cofnęli się przed własne pole karne już po godzinie gry, zupełnie jakby przez resztę meczu chcieli bronić wyprowadzonego, wiotkiego prowadzenia. W pewnym momencie Manchester miał aż 70% posiadania piłki! Ostatni raz Czerwone Diabły zdominowały kogoś tak wyraźnie za czasów… Nawet nie pamiętamy kiedy!
Z tego tytułu wiadome było, iż ryzyko nadziania się na kontrę w końcu znacznie wzrośnie i mało brakowało, a londyńczycy jedną akcją przyklepaliby zwycięstwo. W polu karnym i to po prawej stronie nagle znalazł się… Marcos Alonso. Co tam robił? Nie do końca ogarniamy. On sam też chyba był zaskoczony, bo dostał idealną piłkę, w dodatku miał ją na lewej nodze, lecz zawahał się, przełożył na gorszą stopę, tym samym marnując doskonałą sytuację fatalnym uderzeniem. A może raczej podaniem do bramkarza? Tak łatwy był strzał autorstwa Hiszpana…
Innym razem z kolei to Michael Oliver, arbiter dzisiejszego spotkania, utrudnił życie podopiecznym Antonio Conte, ponieważ po ewidentnym zagraniu ręką Ashleya Younga w polu karnym, a nawet konsultacji przez słuchawkę z VARowcami, nie zdecydował się podyktować na ich korzyść rzutu karnego. Anglik wykonał ewidentny ruch do piłki, nie mam pojęcia jak można było nie dostrzec przewinienia w tej sytuacji.
The Blues cierpieli wielkie katusze, zwłaszcza, gdy łokciami w polu karnym zaczął rozpychać się Romelu Lukaku, a rajdów zaczął próbować Anthony Martial. Dwóch piłkarzy, których Mou posłał na boisko z misją ratunkową, ale którzy równocześnie nie potrafili na tyle odcisnąć piętna na grze MU, aby odwrócić losy spotkania.
Specjalista od finałów, czyli Jose Mourinho musiał tym razem uznać wyższość rywala. Aż 12 z 14 kluczowych meczów wygrywał, dziś jednak nie wymyślił dla swojego zespołu zwycięskiej formuły. – Nie będę definiował całego sezonu przez to jedno spotkanie – zaznaczał na przedmeczowej konferencji prasowej, ale nie ma co gadać. Nie ma się z czego cieszyć, skoro bieżące rozgrywki kończy z pustymi rękami. Tylko Antonio Conte osłodził sobie ostatni rok. Jako że The Blues nie zakwalifikowali się do Ligi Mistrzów, ten triumf stanowi więc dla niego i jego drużyny delikatne pocieszenie. Ale raczej nie znaczy zbyt wiele. – To będzie moje ostatnie spotkanie w Chelsea… W tym sezonie – mówił enigmatycznie włoski szkoleniowiec. Rozumiemy to mniej więcej tak, że w zasadzie nic to nie zmieni w jego sytuacji i w następnym sezonie na Stamford Bridge i tak popracuje już ktoś inny.
No ale lepiej jest mieć kolejny puchar w CV niż nie mieć, prawda?
Fot. NewsPix.pl