Reklama

Pięć lat odsiadki i wystarczy. ŁKS wraca do I ligi!

redakcja

Autor:redakcja

19 maja 2018, 21:46 • 4 min czytania 58 komentarzy

Nie płakałem. Nawet sam się trochę dziwiłem, bo skoro trzy tygodnie wcześniej musiałem rozgniatać łzy szczęścia po zwycięstwie w Nowym Mieście Lubawskim nad Drwęcą, to tym bardziej logiczne wydawało się, że po przegranym awansie do II ligi coś powinno popłynąć z oczu. Ale nie płakałem, nie czułem smutku. Czułem niemal wyłącznie lęk. Ile lat spędzimy w III lidze? Ile jeszcze wyjazdów do Nieborowa, Poddębic, Morąga, Łowicza, na Ursus w Warszawie? W przyszłym sezonie awansuje Widzew, za dwa lata może Polonia, za trzy lata rezerwy Legii. A jak prezesowi się odwidzi? Jak będziemy walczyć o utrzymanie na czwartym szczeblu rozgrywkowym?

Pięć lat odsiadki i wystarczy. ŁKS wraca do I ligi!

Po porażce z Ursusem Warszawa w ostatniej kolejce sezonu 2016/17 w III lidze nie uroniłem ani jednej łzy, za to wprost dygotałem ze strachu. Bałem się, że to już na zawsze, że na dekady, że o Ekstraklasie będziemy opowiadali wnukom tak, jak robią to najstarsi kibice Szombierek Bytom. Cały entuzjazm związany z odbudową ŁKS-u, prowadzoną bardzo rozsądnie, krok po kroku, na wszystkich szczeblach, od pierwszej drużyny po najmłodszych trampkarzy, ulatywał.

Przed oczami przeleciał wyjazd do Nieborowa, gdy odbiliśmy się od bramy. Wyjazd na mecz z Oskarem Przysucha, w sobotę wielkanocną, gdy przegraliśmy 1:3 z outsiderem i spieprzyliśmy sobie dokumentnie całe święta. W dodatku pół boiska zasłaniały nam policyjne radiowozy, przypadkowo ustawione za siatką w taki sposób, by stojący na ulicy kibice nie mogli obejrzeć spotkania. Biletów tam nie kupowaliśmy, niemal nigdzie się nie dało. Tutaj boi się klub, tam policja, gdzie indziej burmistrz. Pojawiły się przed oczami Kozienice. Mecz, w którym przez kilka minut groził nam nawet spadek z powrotem do IV ligi. Stałem tam wtedy z ojcem i zastanawiałem się, czy serca na pewno to wytrzymają.

Potem Morąg. Nowe Miasto Lubawskie. Łomża. Do tej ostatniej policja wprowadzała nas trzy razy, od każdej strony miasta, szukając odpowiedniego dojazdu na stadion. Byliśmy niemal przy tabliczce z nazwą miasta jakąś godzinę przed meczem, weszliśmy na stadion w 61. minucie.

Kurwa, ile jeszcze? Dwa sezony? Pięć sezonów? Dziesięć lat? Kiedy zabiorę mojego syna, Staszka, na mecz w cywilizowanych warunkach? Jak pójdzie do podstawówki? Liceum?

Reklama

Kilka tygodni później okazało się, że wjedziemy do II ligi od zaplecza, dzięki nieudolności działaczy z Nowego Miasta Lubawskiego. “Zaoczna feta”, świętowanie w domu i kolejne pytania – co w takim razie czeka nas na trzecim szczeblu, skoro ten czwarty okazał się zbyt trudny? Będziemy walczyć o awans jak Radomiak, czy spadniemy po roku jak Polonia Warszawa?

Uwielbiam te motywacyjne pierdy – nigdy nie wątp w swoje możliwości, nigdy nie przestawaj wierzyć w sukces. Sranie w banię. Nie wierzę, że nikt nie przestał wierzyć w sukces, gdy męczyliśmy się nawet z najsłabszymi drużynami ligi, gdy remisowaliśmy wygrane mecze. Gdy prowadziliśmy 2:0 z GKS-em Bełchatów, tylko po to by zremisować 2:2. Gdy prowadziliśmy u siebie 1:0 ze Stalą Stalowa Wola, by przegrać 1:2 po dwóch bramkach w ostatnim kwadransie. Gdy na GKS Jastrzębie wyszliśmy bez ani jednego napastnika. Gdy na ławce siedział jeden z najlepszych zawodników tej drużyny, Żenia Radionow. Gdy dostaliśmy u siebie w czapkę od Znicza Pruszków.

Chwil zwątpienia było z osiem razy więcej, niż momentów euforii.

Ale tym lepiej smakowało dzisiejsze 90 minut z Siarką Tarnobrzeg. Znów od 1:0 przeszliśmy do 1:2. Jako urodzony czarnowidz widziałem już przyszłoroczne derby i zastanawiałem się, czy Łuczaka i Radionowa nie weźmie ktoś z I ligi. Potem gol na 2:2, euforia. Gol na 3:2, trybuna zaczyna odpływać, jak przystało na Galerę. Gol na 4:2, witamy pierwszą ligę. Z sektorów idzie głośne: “hej ŁKS, ooo, pierwsza liga, ooo”.

Ostatnie 20 minut meczu to znów potok obrazków w głowie. Kilkuset widzów na meczach w III lidze bez szans na awans. Wspomniany zawał serca w Kozienicach. Ten paraliżujący lęk na Ursusie, który opędzlował nas w ostatnich sezonach chyba ze sto razy. Mam wrażenie, że graliśmy z nimi cały czas i cały czas dostawaliśmy tam w dupę, cały czas też stałem pod tym ich pieprzonym płotem, przez który nie chcą wpuszczać kibiców gości.

I końcowy gwizdek.

Reklama

Koniec z Nieborowami, z Poddębicami, z Sieradzami, z Ursusami, z Koszalinami, z Morągami, z Łowiczami, Sieradzami, Zduńskimi Wolami i Zgierzami.

Ktoś pewnie przypomni, że to początek Niecieczy, Bytowów i tym podobnych, ale na razie cieszę się z powrotu do cywilizacji. Po pięciu długich latach banicji, po pięciu latach tułaczki po niższych ligach, po pięciu latach zapomnienia, po pięciu latach odbudowy – ŁKS wraca tam, gdzie bankrutował przed meczem z Wartą Poznań, w 2013 roku. Teraz, z tą samą Wartą Poznań, wracamy na zaplecze Ekstraklasy.

Po meczu pobiegłem na dół podziękować piłkarzom, zbić z nimi piątkę, emocje poniosły mnie na tyle, że zrobiłem sobie zdjęcie z piłkarzem, pierwsze od… Rany, od Marka Saganowskiego w latach dziewięćdziesiątych?

– Bójcie się chamy, do pierwszej ligi wracamy! – zaintonowali sami piłkarze. Wracamy mając o sześć boisk treningowych więcej, o kilkudziesięciu pracowników akademii więcej, o jedną nowoczesną trybunę więcej, o jednego ogarniętego prezesa więcej, wracamy z Wojtkiem Łuczakiem, Żenią Radionowem, Michałem Kołbą, Kamilem Rozmusem.

Zero płaczu. Zero lęku.

Wyłącznie duma.

JO

Na zdjęciu Wojciech Łuczak, zdobywca trzech bramek w meczu z Siarką Tarnobrzeg, który przesądził o powrocie ŁKS-u do I ligi. W moich modnych okularach.

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

58 komentarzy

Loading...