Real w pierwszej połowie zagrał co najmniej dobrze, ale, na swoje nieszczęście, skończył ją z piekielnie niebezpiecznym prowadzeniem 2:0. W drugiej odsłonie Królewscy zagrali nawet nie na pół, tylko na ćwierć gwizdka. Więc z prowadzeniem musieli się pożegnać, choć płakać nikt w Madrycie z tego powodu nie będzie. W meczu z Villarreal było ewidentnie widać, że mają już inne priorytety.
Łzy szczęścia na Estadio de la Ceramica również nie wystąpiły, choć przez pewien czas zanosiło się na łzy spowodowane bólem, bo Real zaczął mecz na zaskakująco wysokiej intensywności i zanosiło się, że po prostu ostro wklepią gospodarzom. Jedenaście strzałów do przerwy i 65% posiadania piłki – to była dominacja. Królewscy rządzili w środkowej strefie, dobrze funkcjonowały także boczne sektory, wymienność pozycji – znak firmowy ekipy Zidane’a – również bezbłędna i zaskakująca dla rywali. Szło jak po maśle.
Efekt? Dwa gole. Pierwszego załatwił Gareth Bale, hasający między obrońcami rywali jak sarenka między drzewami, drugiego niezawodny duet Marcelo – Cristiano. Dośrodkowanie Brazylijczyka zewniakiem, perfekcyjne wykończenie główką w wykonaniu Ronaldo. No i wydawało się, że podopieczni Zinedine’a Zidane’a mają sprawy pod kontrolą. Powody do optymizmu dawał im przede wszystkim Daniele Bonera, rozgrywający bardzo kiepską partię w defensywie gospodarzy.
Warto podkreślić imię – Zinedine, bo Zidane’ów w tym meczu zaistniało więcej. Między słupkami Realu pojawił się Luca – syn szkoleniowca Los Blancos. Bardzo długo bronił pewnie i zaskakująco dojrzale prezentował się jak na debiutanta, zwłaszcza biorąc pod uwagę presję nazwiska, które przyszło mu nosić. Czystego konta jednak zachować się nie udało.
Druga połowa zupełnie wymknęła się Realowi spod kontroli i młody Zidane’a musiał dwukrotnie wyciągać futbolówkę z sieci. Trudno powiedzieć, czy Real nieco opadł z sił, czy po prostu z premedytacją sobie odpuścił w nadziei, że 2:0 to wystarczająca przewaga, żeby losy meczu uznać za zamknięte. Stawiamy raczej na to drugi, bo nawet z pomeczowych rozmówek z piłkarzami Los Blancos wynikało, że myślami raczej są już przy finale Ligi Mistrzów, a dzisiejsze spotkanie przyszło im po prostu odbębnić.
Żółta Łódź Podwodna wykorzystała opieszałość rywali w obronie i przejęła mecz, co i rusz wjeżdżając w wolne przestrzenie, których defensywa Realu zostawiała całe mnóstwo. Wreszcie – w 70′ minucie torpedę wystrzelił Roberto Martinez, a w samej końcówce wyrównał Samu Castillejo, wykorzystując genialne, zjawiskowe podanie za plecy obrońców od Rodrigo Hernandeza. No i korzystając z gapiostwa defensywy Realu – zwłaszcza Marcelo, a także – co tu kryć – niezbyt fortunnej interwencji nieopierzonego golkipera Królewskich. Luca Zidane nie zawalił tego gola, ale bramkarz o doświadczeniu – żeby daleko nie szukać – Keylora Navasa, z pewnością nieco inaczej by się w tej sytuacji zachował, dając szansę napastnikowi na pogubienie się, popełnienie błędu. Zidane wyleciał z bramki jak oparzony i kompletnie się podpalił, a szczwany Castillejo bez trudu to wykorzystał.
Real nieco się spiął po utracie prowadzenia, zaatakował na samym finiszu, ale w doliczonym czasie gry doskonałą okazję po stałym fragmencie sknocił Lucas Vasquez.
I to by było na tyle. Królewscy kończą sezon na – cokolwiek powiedzieć – słabiutkim, trzecim miejscu w tabeli. Biorąc pod uwagę ich ligowe popisy w poprzednich rozgrywkach – to na pewno olbrzymie rozczarowanie. Villarreal finiszuje na piątej lokacie, na pewno z nadziejami, że za rok uda się wreszcie wskoczyć oczko wyżej i powalczyć w Lidze Mistrzów o pieniądze i prestiż.
Jednak póki co, w Lidze Mistrzów powalczy Real. Cristiano i Modrić zagrali tylko godzinkę, żeby być w pełni sił na starcie z Liverpoolem. Dzisiejszy mecz trzeba było po prostu odbębnić, lecz teraz misja jest już tylko jedna i znacznie poważniejsza. Kierunek – Kijów.
Villarreal CF 2:2 Real Madryt
0:1 (11′) Gareth Bale
0:2 (32′) Cristiano Ronaldo
1:2 (70′) Roger Martinez
2:2 (85′) Samu Castillejo
fot. Newspix.pl