Mecze Realu z Bayernem już od lat wpisują się w historię Ligi Mistrzów. Pokolenie dzieciaków, które biegały po podwórkach w koszulkach Elbera, Zidane’a czy Figo wychowało się na starciach dwóch gigantów na początku XXI wieku, kolejne – na memach z Ramosem wystrzelającym z rzutu karnego piłkę w kosmos. Nie mamy wątpliwości, że kolejne rzesze młodych kibiców zaczynają się formować właśnie dziś. Właśnie przy okazji takich zapierających dech w piersiach widowisk, jak to dzisiejsze.
Po mało którym spotkaniu łzy przegranych uderzają w serce tak mocno, mało które kibicom zwycięskiej drużyny niesie takie pokłady satysfakcji zmieszanej z ulgą. I jedni, i drudzy zdołali dziś wtoczyć na serca swoich fanów piekielnie ciężkie kamienie, tylko Real był w stanie ten kamień zdjąć.
Ale i on spadł dopiero po gwizdku w 96. minucie spotkania, ani sekundy wcześniej. Gdy już wydawało się, że Bayern nie ma nawet pomysłu, jak zagrać piłkę na pałę w pole karne Realu, okazało się, że to finalne było naprawdę bliskie perfekcji. Ile zabrakło Mullerowi, by sięgnąć futbolówki? By oddać najbardziej typowy dla siebie, pewnie nieco koślawy strzał, który jednak jakimś cudem wtoczyłby się do siatki? Kilkunastu centymetrów?
Znamienne jednak, że Niemiec nie trafił w futbolówkę w ostatnich sekundach, bowiem całe spotkanie stało pod znakiem błędów.
Błędu Cuneyta Cakira.
Wielbłąda Cuneyta Cakira.
I absolutnego kataklizmu, jaki na swój zespół sprowadził Sven Ulreich.
To niezdecydowanie, czy łapać piłkę (tego Niemiec zrobić nie mógł), czy jednak ją wykopać, kosztowało Bayern drugiego gola, który oznaczał, że wracamy do punktu wyjścia. Do sytuacji, w której Bawarczycy znów musieli zdobyć dwie bramki, by awansować.
A przecież mecz zaczął się dla nich tak znakomicie. Niemal dokładnie tak, jak starcie w Monachium. Ribery przerzucił piłkę do Lewandowskiego, ten przytomnie uruchomił Mullera na prawej stronie, który zagrał w pole karne tak niewygodnie dla obrońców, że z wybiciem nie poradził sobie Sergio Ramos. A że blisko czyhał Kimmich, na tablicy wyników doszło do pierwszej aktualizacji.
Na drugą nie trzeba było czekać długo. Osiem minut, wrzutka Marcelo, Benzema urywa się Alabie i pakuje piłkę do siatki. Po raz pierwszy, bo po raz drugi dokonał tego po błędzie Ulreicha. Francuz przez cały sezon dublet ustrzelił tylko raz, z APOEL-em Nikozja, tutaj wydatnie pomogła mu w tym defensywa Bayernu. Co nie zmienia faktu, że raz jeszcze błysnął dokładnie wtedy, kiedy Real potrzebował tego najbardziej. Tak jak rok temu, gdy przy linii końcowej oszukiwał obrońców Atletico, także w drodze po awans do finału.
Wydawało się, że niespodzianka, jaką sprawił swoim kolegom Ulreich sprawi, że Bayern da się szybko odrzeć z nadziei. Nic takiego się nie wydarzyło. Bawarczycy ruszyli jak dzicy do odrabiania powiększonych jeszcze strat i znów zdominowali Real. Tak jak w pierwszym, tak i w całym drugim spotkaniu stworzyli sobie znacznie więcej dogodnych sytuacji strzeleckich. A jednak Real w kluczowych momentach miał albo ofiarnie interweniujących obrońców (ile strzałów przyjął na ciało Varane, wprost nie sposób zliczyć), albo w ostatniej instancji Keylora Navasa, który dwoił się i troił, by zagrać o trzeci z rzędu triumf w LM. Jak wtedy, gdy zbijał uderzenie zza pola karnego Alaby czy gdy zbijał na rzut rożny strzał głową Mullera.
Nie dał sobie rady tylko ze strzałem Jamesa Rodrigueza. A właściwie dobitką, bo oczywiście pierwszą próbę zdołał zablokować Varane. To dzięki temu trafieniu z 63. minuty spotkanie nieustannie stało na ostrzu noża. Wisiało na cieniutkim włosku, do którego Bayern raz za razem podchodził z sekatorem, ale też raz za razem odbijał się od ściany.
Real zagra więc o to, by po raz pierwszy od 1976 roku ktoś sięgnął po zwycięstwo w Pucharze Europy trzy razy z rzędu. By wymazać z ksiąg jako „najświeższe” tamto osiągnięcie… tak tak, Bayernu.
fot. NewsPix.pl