„Kolarstwo to jedna z najtrudniejszych dyscyplin sportu. Nawet najgorszy kolarz jest wciąż wybitnym sportowcem” powiedział kilkanaście lat temu Marco Pantani, zwycięzca Giro d’Italia i Tour de France z 1998 roku. Niestety, najdobitniej potwierdza te słowa – zawierająca kilkadziesiąt nazwisk – lista zmarłych w trakcie wyścigów, która wciąż się wydłuża.
Przywołać całą? To niemożliwe. Zwłaszcza, gdy zorientujemy się, że pierwsze wzmianki sięgają XIX wieku. Śmierć dotknąć może każdego: kolarzy torowych, szosowych, amatorów, profesjonalistów, weteranów i juniorów, którzy dopiero wchodzą do tego świata. Nie wybiera, nie zwraca uwagi na wygrane wyścigi czy zdobyte puchary. W świecie zawodowego kolarstwa każdy, na swój sposób, z nią igra.
Pomnik
Wyścig Paryż-Roubaix 2018. Jeden z pięciu tzw. „monumentów” czy też „pomników kolarstwa”. W stawce 175 kolarzy jedzie też Michael Goolaerts. Młody jak na kolarskie standardy Belg ma pełnić rolę pomocnika Wouta van Aerta. Jest do tego przyzwyczajony, robił to często, a w ekipie Vérandas Willems-Crelan jeździ od lat amatorskich, z przerwą na spróbowanie swoich sił w Lotto-Soudal, znacznie lepszej i bardziej znanej drużynie.
Na 109 kilometrze wyścigu Goolaerts upada. Jest jednym z tych kolarzy, którzy nie dojechali do końca. Nie jest to nic wyjątkowego, Paryż-Roubaix powszechnie uważany jest za jeden z najtrudniejszych jednodniowych wyścigów na świecie. Jego brukowane etapy sprawiały trudność kolarzom znacznie bardziej doświadczonym. Choć, paradoksalnie, młody Belg po bruku jeździć potrafił i lubił.
Pomoc medyczna zjawia się przy nim natychmiast. Szybko okazuje się, że doszło do zatrzymania akcji serca, jak dowiemy się później – jeszcze przed upadkiem z roweru. Od razu przystąpiono do reanimacji, po chwili śmigłowcem przetransportowano go do szpitala. Tam podjęto kolejne próby walki o jego życie. Niestety, wieczorem tego samego dnia podano informację o śmierci kolarza. „Piekło Północy”, jak nazywa się Paryż-Roubaix, pochłonęło Belga.
Trzy dni później, przed startem Brabantse Pijl, belgijskiego wyścigu, uczczono pamięć Michaela minutą ciszy. Jego koledzy z drużyny założyli opaski z napisem „ALL4GOOLIE”, taki sam znajdował się na ich rowerach i samochodach należących do zespołu. Kondolencje składał cały kolarski świat. Jeden z przyjaciół Goolaertsa na łamach belgijskich mediów powiedział o Belgu tak: „Żył, by jeździć, jeździł, by żyć”.
Niestety, od 8 kwietnia tego roku możemy dodać: zmarł, jeżdżąc.
Trzeci etap
Wouter Weylandt to kolejny z belgijskich kolarzy, którzy swoją pasję przypłacili życiem. Kojarzyć powinni go polscy kibice – w 2006 roku wygrał klasyfikację punktową Tour de Pologne. Poza tym był raczej specjalistą od zwycięstw etapowych, zanotował ich dość sporo w mniejszych wyścigach, wygrał też kilka jednodniówek. Jego dwa największe sukcesy w karierze dotyczyły jednak tych największych i najbardziej znanych zawodów: w 2008 roku wygrał etap hiszpańskiej Vuelty, dwa lata później podobnym osiągnięciem popisał się na Giro d’Italia.
We Włoszech triumfował na trzecim etapie. Chaotycznym, przerywanym wieloma kraksami, w którym po prostu odnalazł się najlepiej i zdołał pokonać rywali. Sam mówił po nim, o ostatnim zakręcie: „Było trochę niebezpiecznie pod koniec. Myślałem, że Greipel ruszy po zwycięstwo, więc celowo przesunąłem się do środka zakrętu”. Taktyka, jak już wiecie, zadziałała. Belg wygrał.
Rok później, również na trzecim etapie, Wouter Weylandt miał wypadek. Standardowo w takich przypadkach, została podjęta próba reanimacji, ale nic nie dała. Belg z wielką siłą uderzył najpierw w betonową barierę po lewej stronie drogi, by potem uderzyć też w tę po prawej. Doktor Tredici, szef medycznego personelu, w ciągu kilkudziesięciu sekund był przy kolarzu. Później mówił mediom, że praktycznie rzecz biorąc, Belg był martwy już wtedy, a wszelkie próby zmiany tego stanu rzeczy nie mogły przynieść powodzenia.
Czwarty etap tamtej edycji Giro został ogłoszony neutralnym, kolarze przejechali go, by upamiętnić karierę i osiągnięcia swojego kolegi. Dzień po nim z Giro wycofała się cała ekipa Leopard Trek oraz Tyler Farrar, przyjaciel Belga. Numer Weylandta, 108, został zastrzeżony, nikt więcej nie może pojechać z nim na trasie włoskiego wyścigu. Rok po śmierci Belga minutą ciszy uczczono jego pamięć. W 2016 roku, gdy mijało pięć lat, postąpiono podobnie. W 2013 roku zwycięzca trzeciego etapu, Mark Cavendish, podczas dekoracji trzymał kartkę z numerem Belga.
We wrześniu 2011 roku, cztery miesiące po śmierci Weylandta, na świat przyszła jego córka.
Amfetamina
Doping w zawodowym sporcie to żadna nowość, bez problemu znajdziecie przykłady jego stosowania nawet na początku XX wieku. A pewnie i wcześniej. Kolarstwo, jako dyscyplina indywidualna, zmuszająca do maksymalnego wysiłku i przekraczania granic wytrzymałości, od zawsze narażona była na walkę z niedozwolonymi środkami. Lance Armstrong i spółka to apogeum tego, co nawarstwiło się przez wiele sezonów. Ale już w latach 60. peletonem wstrząsnęły dwie sprawy związane z dopingiem. A wraz z nimi dwie śmierci.
W 1960 roku igrzyska olimpijskie odbywały się w Rzymie. Końcówka sierpnia we Włoszech to – żadna niespodzianka – okres wielkich upałów. W jednym z takich, ponad czterdziestostopniowym, wystartowali kolarze na trasie rywalizacji drużynowej. Wśród nich czteroosobowa duńska ekipa, która jednak już po pierwszym okrążeniu jechała tylko w trójkę, po tym jak udaru słonecznego doznał Jørgen Jørgensen. To stwarzało problemy, bowiem wszyscy trzej kolarze musieli dojechać do mety, by uniknąć dyskwalifikacji.
Jednym z nich był Knud Enemark Jensen. Wówczas 24-latek, złoty i srebrny medalista mistrzostw Skandynawii, z potencjałem na większe sukcesy w przyszłości. Problem w tym, że starał się ten potencjał powiększyć, niekoniecznie legalnymi środkami. W pewnym momencie, jeszcze na trasie wyścigu, powiedział kolegom, że kręci mu się w głowie. Ci próbowali przywrócić go do stanu użyteczności: jeden z nich go podtrzymał, drugi spryskał twarz wodą. Wydawało się, że metoda zadziałała, ale po chwili – puszczony o własnych siłach – upadł i doznał złamania kości czaszki.
Przewiezienie do wojskowego namiotu, znajdującego się w pobliżu mety, nic nie dało. Zresztą, trudno, by poskutkowało, gdy w środku było cieplej niż na zewnątrz. Jeśli ktokolwiek z was miał okazję wejść do namiotu stojącego od kilku godzin na słońcu, to doskonale wie, o czym piszemy. Oficjalnie sekcja zwłok wykazała, że narkotyków w organizmie Jensena nie stwierdzono. Nieoficjalnie, po wielu latach, jeden z lekarzy odpowiedzialnych za jej przeprowadzenie przyznał, że znaleziono m.in. amfetaminę. I to ona miała być odpowiedzialna za zatrzymanie akcji serca.
Zresztą, coś musiało być na rzeczy, skoro po wszystkim MKOl zdecydował się utworzyć komisję lekarską i przeprowadzanie badań antydopingowych, prawda?
Z tragedii, która stała się udziałem Duńczyka, nauki nie wyciągnęli pozostali kolarze. Amfetamina i inne środki wspomagające, wciąż znajdowały się w obiegu, a zawodnicy często po nie sięgali. Jednym z nich był Tom Simpson. Pierwszy Brytyjczyk, który nosił żółtą koszulkę lidera Tour de France. Zaszczytne miano, nawet jeśli ukończył wtedy wyścig na szóstej pozycji. Poza tym zwycięzca wyścigu Paryż-Nicea, mistrz świata, triumfator Mediolan-San Remo, wyścigu Dookoła Flandrii i Giro di Lombardia. Innymi słowy: trzech z pięciu monumentów.
Do dziś Simpson wspominany jest jako jeden z najlepszych brytyjskich kolarzy wszech czasów. Podziwiano jego styl jazdy, wiele mówiono o woli zwycięstwa i charakterze. Dziś należałoby napisać, że te były zbyt duże. Na Tour de France w roku 1967, podczas wspinaczki na Mont Ventoux – jeden z najtrudniejszych i najbardziej legendarnych podjazdów, obecnych w świecie kolarstwa – Anglik spadł z roweru. Podniósł się po chwili, z pomocą kibiców i członków jego ekipy, tylko po to, by… upaść kilka sekund później. I nigdy więcej nie wstać.
Mimo podjętych prób resuscytacji i przetransportowania do szpitala, lekarze nie mieli nic do powiedzenia. Tom Simpson zmarł. Powód? Już nam znany: atak serca. W kieszeni jego stroju znaleziono puste opakowanie po amfetaminie, w krwi wykryto jej ślady, zmieszanej zresztą z alkoholem. Oficjalna przyczyna śmierci była związana właśnie z nimi. Rok po niej w kolarstwie zaczęto przeprowadzać kontrole antydopingowe.
Swoją drogą, cytowany na początku tekstu Marco Pantani wygrał etap kończący się na Mont Ventoux w 2000 roku. Cztery lata później został znaleziony martwy w pokoju hotelowym. Powód? Przedawkowanie narkotyków i leków antydepresyjnych.
Mądrzy kolarze po szkodzie
Prawdopodobnie każdy z nas słyszał za dzieciaka, że ma ubrać kask, gdy wybiera się na rower. Z wielką niechęcią chwytaliśmy go wtedy w ręce i, z jeszcze większą, ubieraliśmy na głowę. Niektórzy stosowali sprytny wybieg, polegający na jego niedopięciu, inni ściągali go z głowy, gdy tylko oddalili się od rodziców. Niektórzy postanowili się podporządkować. Zakładamy, że – niestety – do tych ostatnich nie należał Andriej Kiwilew.
Do 2003 roku zresztą wielu zawodowych kolarzy kasków nie zakładało. Międzynarodowa Unia Kolarska próbowała wprowadzić taki obowiązek już w 1991 roku, ale… sprzeciwiła się temu część peletonu. Nie wiemy, czy to kwestia urazów z dzieciństwa, niemniej, powiedzmy sobie szczerze: była to decyzja idiotyczna. Potwierdziło się to zresztą dwanaście lat później.
Na trasie wyścigu Paryż-Nicea, podczas drugiego etapu, rozgrywanego 11 marca 2003 roku, Kiwilew upadł głową na jezdnię. Pęknięta kość czołowa i dwa złamane żebra – taki był bilans tego wypadku, choć Kazach nie miał możliwości się o tym dowiedzieć. Zmarł zaledwie dzień później, nigdy nie odzyskawszy przytomności. Jechał, oczywiście, bez kasku. W tej samej kraksie udział wziął też Marek Rutkiewicz, kolega Kazacha z drużyny, ale nie odniósł poważniejszych obrażeń i kontynuował jazdę w wyścigu.
Śmierć Kiwilewa pozostawiła w żałobie jego żonę i półtorarocznego syna. A wszystkiego można byłoby uniknąć, gdyby Kazach nosił kask. To nie nasz wymysł, a opinia lekarza ekipy Cofidis, w której Andriej jeździł. To wydarzenie oraz apele ze strony środowiska kolarskiego, przekonały UCI do wprowadzenia nakazu zakładania kasków. Takowy wszedł w życie już w maju tego samego roku. Podobnie jak z kontrolami antydopingowymi w przypadku Simpsona – zbyt późno, by uratować życie Kiwilewa. Ale wielu innych kolarzy z pewnością na tym skorzystało, nawet jeśli wbrew swej woli.
Mistrz
Skoro napisaliśmy o Kazachu, trzeba tu zaznaczyć jedno: gdyby UCI zdecydowała się wprowadzić obowiązek noszenia kasków już w 1991 roku, być może dziś wciąż żyłby mistrz olimpijski z Barcelony, Fabio Casartelli. Włoch, wówczas jeszcze amator, po złoto pojechał w znakomitym stylu, mając zaledwie 22 lata. Od kolejnego sezonu, 1993, jeździł już jako profesjonalista.
Nie zdążył odnieść wielkich sukcesów w tym rozdziale swojej kariery. Zmarł po tym, jak, na trasie piętnastego etapu Tour de France 1995, uderzył głową w betonowe bariery znajdujące się obok jezdni. Niemal natychmiast zjawiła się przy nim pomoc medyczna, ale rozległe urazy głowy sprawiły, że nic nie dało się zrobić – śmierć stwierdzono pół godziny po dotarciu do szpitala.
Jego zespół jednak jechał dalej. Na kolejnym etapie peleton uhonorował pamięć Włocha, pozwalając wszystkim zawodnikom Motoroli na przekroczenie linii mety na przedzie wyścigu. Trzy dni po wypadku, etap, rozgrywany już na normalnych zasadach, wygrał jeden z nich, wtedy nieźle zapowiadający się kolarz – Lance Armstrong. Po zwycięstwie wskazał palcem na niebo, dedykując wygraną Casartellemu. W pobliżu miejsca, gdzie doszło do wypadku, stoi dziś pomnik, upamiętniający młodego kolarza.
Miguel Indurain, liderujący wyścigowi w tamtym momencie, powiedział po wszystkim słowa, które chyba najlepiej oddają naturę kolarstwa:
– To tragedia dla jego rodziny i sportu. Podejmujemy tak wielkie ryzyko. Mamy szczęście, że nie zdarza się to dużo częściej.
Dwa dni rozpaczy Belgów
W bliższych nam czasach słowa Induraina niestety tracą na aktualności. Nieco ponad dwa lata temu, podczas dwóch różnych wyścigów, ale dzień po dniu, rozegrały się dwie tragedie, kładące się cieniem na belgijskim kolarstwie.
27 marca 2016 roku, w trakcie wyścigu Gandawa-Wevelgem, wygranego wówczas przez Petera Sagana, w kraksie z udziałem kilku kolarzy, znalazł się też Antoine Demoitié. 25-letni wówczas kolarz, po upadku na ziemię, został potrącony przez motocykl, jadący za zawodnikami. Zaledwie kilka dni wcześniej znakomicie spisał się na trasie E3Harelbeke. Wygrał wtedy Michał Kwiatkowski, ale Belg znalazł się w ucieczce i nie odstawał od znacznie bardziej doświadczonych kolarzy. Był to dla niego debiut w zawodach najwyższej rangi.
W niedzielę wielkanocną, dwa dni później, wystartował w swoim ostatnim wyścigu. Po kraksie i kolizji z motocyklistą, został przewieziony do szpitala w Lille, ale lekarze nie zdołali go uratować. Śledztwo przeprowadzone przez policję wykazało, że wszystko było nieszczęśliwym wypadkiem. Mówiła o tym zresztą Jose Been, rzecznika zespołu Wanty-Gobert, ekipy Belga:
– Kolarz upadł tuż przed motocyklem, kierujący nie miał czasu na reakcję i po prostu go uderzył. Ten motocyklista jest bardzo doświadczony, od dłuższego czasu jest obecny na trasach wyścigów. Jest tak samo zrozpaczony jak my. To był nieszczęśliwy, straszny wypadek dla obu stron.
Relację z wypadku zdał na łamach „l’Equipe” Julien Jurdie, dyrektor sportowy innej z kolarskich grup, Ag2r-La Mondiale.
– Czekałem do rana, żeby wejść na stronę internetową „l’Equipe” i przeczytać o śmierci Antoine’a. W drodze do domu nie chciałem potwierdzenia tego, co już podejrzewałem. Byliśmy trzy auta za grupą, to nie był nerwowy punkt wyścigu, byliśmy rozproszeni na drodze. Nie zatrzymaliśmy się, ale od razu zauważyliśmy panikę na twarzach ludzi. Sprawdziliśmy, czy któryś z naszych zawodników nie był wśród poszkodowanych i jechaliśmy dalej. Ambulans był zaraz za nami, ale wiedzieliśmy, że to dramatyczna sytuacja.
Po śmierci Belga cześć oddał mu cały peleton. Na Twitterze pisali o nim m.in. Chris Froome czy Mark Cavendish. Nikt jeszcze nie spodziewał się, że dzień później Belgia przeżyje ponowny szok. Tym razem po tym, co stało się na trasie Critérium International, dwudniowego wyścigu rozgrywanego we Francji.
Na jego pierwszym etapie (cały wyścig składał się z trzech), rozgrywanym 26 marca, problemy miał Daan Myngheer, niespełna 23-letni kolarz z ekipy Roubaix–Métropole Européenne de Lille. Na ostatnich 25 kilometrach Belg stracił kontakt z peletonem. W jego okolicy szybko zjawiła się opieka medyczna i przetransportowała go do karetki. W niej doznał ataku serca. Przywieziono go do szpitala w Ajaccio i wywołano sztuczną śpiączkę. Według „l’Equipe” już w 2014 roku, na trasie amatorskiego rajdu, Belgowi dokuczało serce. Przeprowadzone wtedy testy nie wykazały jednak żadnych anomalii, podobnie jak te, które obowiązkowo musiał przejść przed startem sezonu 2016.
28 marca Daan zmarł. Podobnie jak w przypadku Antoine’a, jego organy zostały przekazane do przeszczepu. O odejściu kolarza poinformował jego zespół.
– Z wielkim poruszeniem ogłaszamy śmierć Daana. Przegrał swój ostatni wyścig, po walce, jak wielki mistrz. Zmarł w ten poniedziałek, 28 marca, o 19:08, w obecności jego rodziców, siostry, Fleur, i partnerki, Emely.
Druga śmierć, w odstępie zaledwie jednego dnia, poruszyła świat kolarstwa. Głośno mówiło się o potrzebie zwiększenia bezpieczeństwa kolarzy i „złagodzenia” tras. Przykład wspomnianego na początku Michaela Goolaertsa pokazuje jednak, że problemy są wciąż te same. Kolarze z roku na rok narażeni są na większe obciążenia, które mają podnieść widowiskowość wyścigów. Z bezpieczeństwem jest różnie, wciąż codziennością są m.in. kibice stojący kilkanaście centymetrów od jadących zawodników.
Czy da się w końcu połączyć wielkie widowisko z bezpieczeństwem? Mamy ogromną nadzieję, że jednak tak. Bo lista tych, którzy kochali ten sport i tę miłość przypłacili życiem, jest już wystarczająco długa.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix.pl