Gdy w piątkowy wieczór wracali do domu wgnieceni w ziemię obowiązkami całego tygodnia, doskonale wiedzieli, że w jednej kwestii nic się nie zmieniło.
Kiedy w sobotnie popołudnie walcząc z ostatnim stadium kaca włączali telewizję, byli pewni, kogo zobaczą na ekranie.
Odpalając na komórce podczas przerwy w pracy stronę z newsami na temat swojego ukochanego klubu, regularnie witała ich ta sama twarz. Czasami uśmiechnięta, ostatnio jednak najczęściej zafrasowana. Ale ta sama.
Jakkolwiek to brzmi, Arsene Wenger był w życiu wielu fanów Arsenalu jednym z niewielu pewników. Może wręcz jedynym. Cokolwiek by się działo, wiedzieli, że gdy w sobotę pojawią się na The Emirates, przy linii zobaczą siwego dżentelmena w za dużej kurtce. Ci będący jeszcze trochę przed trzydziestką nie znają swojego ukochanego klubu pod wodzą kogokolwiek innego. Gdy fetowali niezwyciężonych, The Invincibles, nosili go na rękach. Gdy wściekali się, że ich klub stał się 4rsenalem i musiał sobie radzić z exodusem największych gwiazd, swoją złość skupiali właśnie na nim. Zależnie od okoliczności był profesorem z wielką klasą lub starym pierdzielem, który nie umie sobie poradzić z zamkiem błyskawicznym. Ale zawsze był.
Francuz spajał kolejne zastępy piłkarzy, którzy pojawiali się najpierw na Highbury, później na The Emirates. The Emirates, w którego budowę był przecież żywo zaangażowany i gdzie już na zawsze pozostanie jego popiersie. Ba, część fanów apeluje nawet, by stadion przemianować na obiekt imienia Arsene’a Wengera. Sam Francuz wiele lat później wyznał, że aby bank zgodził się udzielić Arsenalowi pożyczki na budowę nowego domu Kanonierów, menedżer musiał przystać na długą, pięcioletnią umowę i pozostać lojalny klubowi z północnego Londynu mimo całej masy ofert. I nie, nie uchodził wtedy za postać w menedżerskim świecie karykaturalną, a za jednego z najlepszych w swoim fachu.
Zgodził się jednak na to, by operować w niezwykle trudnych warunkach. By podporządkować politykę transferową pod powstanie nowego obiektu, ograniczyć wydatki, gdy inni co i rusz podbijali rekordowe kwoty transferowe. A i tak potrafił odnajdywać prawdziwe perełki. Miał do tego niesamowitą smykałkę. Kolo Toure za mniej niż 200 tysięcy funtów. Nicolas Anelka za mniej 700 tysięcy. Emmanuel Petit za 3,4 miliona. Cesc Fabregas za niecałe 3 miliony. Odkrył dla Premier League zawodników, którzy Wengera szczerze nazywali „ojcem”. To dzięki niemu poczynili najważniejsze kroki w przód. Ivan Gazidis powiedział wręcz, że to, w jaki sposób Francuz inspirował ludzi, pozwoliło George’owi Weahowi nie tylko zostać zdobywcą Złotej Piłki, ale też dało mu wiarę, że może być prezydentem swojego kraju.
To Wenger zrewolucjonizował podejście do odżywiania, ograniczając swoim zawodnikom u schyłku XX wieku cukry i tłuszcze w diecie. Ba, zrewolucjonizował całe rozgrywki. – Premier League dzięki niemu jest Premier League taką, jaką znamy – powiedział po ogłoszeniu przez Francuza decyzji, że ustępuje z obejmowanego przez 22 lata stanowiska, Pep Guardiola. Gdy bowiem Arsene przychodził na Highbury, był jednym z zaledwie dwóch zagranicznych menedżerów (drugim był Ruud Gullit w Chelsea). Liga angielska była wciąż dość zamknięta, a z jego ogromnym udziałem stała się ligą globalną. Dziś więcej w niej menedżerów zagranicznych niż krajowych, dzięki czemu Premier League stała się tak różnorodna. To on zapoczątkował też trend na francuskich piłkarzy, pokazując, jak zasobną w talenty ligą jest Ligue 1, przecierając szlaki kolejnym klubom, dziś przebierającym w lidze francuskiej niezwykle chętnie (patrz: Newcastle Alana Pardew).
Dziś uosabia się go z porażką i rozczarowaniem. Dziś to menedżer, który jako jedyny w czterech zawodowych ligach w Anglii wciąż jeszcze nie zdobył choćby punktu w meczach wyjazdowych w 2018 roku. Wtedy był synonimem sukcesu. Mniej niż 100 meczów potrzebował, by zdobyć mistrzostwo i dwa krajowe puchary. Nawet niesamowity Manchester City Pepa Guardioli nie potrafił nawiązać do wyczynu The Invincibles, cały czas niewzruszony pozostaje także rekord kolejnych spotkań w Premier League bez porażki (49). Pamiętając, że 26 lat trzeba było czekać, by ktoś pobił wcześniejsze 42 spotkania Nottingham Forest bez wpadki, trudno się spodziewać, by to osiągnięcie szybko zostało wymazane.
***
Znakomity obrazek z L’Equipe:
– Ben… Czy to nie ty krzyczałeś „Wenger Out!”?
– Tak, ale podobnie jak z Brexitem, boję się, że będę tego żałował.
***
Patrząc na całokształt tych 22 sezonów, Wenger zostawia po sobie osiągnięcia, do których piekielnie trudno będzie nawiązać. Komukolwiek. Tym bardziej, że akurat krótkoterminowe dziedzictwo, jakie przekazuje Francuz to z kolei rzecz niezwykle wątpliwa. Coś zupełnie przeciwnego do składu, który sam w 1996 roku zastał. Wtedy odziedziczył prawdopodobnie najlepszą (albo jedną z najlepszych) linii obrony w historii angielskiej piłki. Tony’ego Adamsa, Nigela Winterburna, Lee Dixona i Martina Keowna, którymi dyrygował z bramki David Seaman. Gdy do tych tytanów dołączyli jeszcze zawodnicy pokroju Patricka Vieiry czy Emmanuela Petita, Sam Allardyce powiedział wręcz, że piłkarze jego Boltonu – zwykle nie ułomki – stając w tunelu razem z rywalami z Arsenalu czuli się onieśmieleni ich fizyczną prezencją.
Wyobrażacie sobie, że dziś to samo którykolwiek menedżer powiedziałby o Cechu? Mustafim? Monrealu? Bellerinie? By po 100 meczach był już mistrzem Anglii i zdobywcą dwóch krajowych trofeów? Tym razem, przy kolejnym przejęciu kierownicy, Arsenal nie ma w baku pokaźnej rezerwy, a ledwo ciągnie na oparach. Z jednej strony to posada piekielnie kusząca, z drugiej – jeszcze bardziej podchwytliwa. Z tych wszystkich graczy (bo trudno wierzyć w wymianę absolutnie całej kadry) trzeba będzie wyplewić myślenie, które pokutuje już od dłuższego czasu. Że Arsenal to najwygodniejsza ze stref komfortu w światowym futbolu. Wielki klub z wielkimi tradycjami, w którym naprawdę godnie płacą. Bo niestety, ale wraz z bezowocnymi latami parcie na sukces zdecydowanie zmalało, na co zwracał uwagę nawet zakochany przecież w tym klubie Thierry Henry.
Dziś zespół, który niegdyś nie tylko potrafił grać pięknie, ale w którym determinacja przeradzała się momentami wręcz w agresję, zmiękł. Niegdyś łapiący w drodze po trofea naprawdę sporo czerwonych kartek. Teraz – często w miejscu żądzy rozszarpania rywala, który odważył się jako pierwszy strzelić bramkę, posiadający potężne pokłady rezygnacji.
Tym większa zagwozdkę musieli więc mieć zarówno Ivan Gazidis z doradcami, których zadaniem było znalezienie nowego menedżera, jak i Stan Kroenke, który musiał ten wybór zatwierdzić. Piszę w czasie przeszłym, bo trudno byłoby mi uwierzyć, że ta kwestia wciąż pozostaje nierozwiązana. Że Wengera niemalże wypchnięto przed szereg by ogłosił, że odchodzi, bez gotowego planu.
Z jednej strony nie jest tajemnicą, że obu kluczowym decydentom marzył się menedżer młody, głodny sukcesów, piekielnie ambitny. Może Julian Nagelsmann, który zachwycił piłkarskie Niemcy w niezwykle młodym wieku. Może Leonardo Jardim wyczyniający cuda z Monaco. Może mający dyktatorskie zapędy perfekcjonista Thomas Tuchel. Może wreszcie Luis Enrique, czyli – według nieoficjalnych przecieków z otoczenia Kroenke – faworyt większościowego właściciela klubu. Z drugiej wielu ekspertów na wyspach wskazuje na skalę trudności i wymagane doświadczenie, by przeprowadzić Kanonierów przez okres przejściowy. Sugerując sięgnięcie po wolnych obecnie Carlo Ancelottiego czy Fabio Capello, by dopiero oni przekazali młodemu gniewnemu już nieco bliższy docelowemu produkt. Przypominając równocześnie, co się stało, gdy Manchester United postanowił bezpośrednio po Fergusonie umieścić na gorącym krześle modne wtedy, ale niesprawdzone na wielkiej scenie nazwisko. Davida Moyesa. Szybko rozłożonego na łopatki przez wszechogarniającą presję na Old Trafford.
Łatwo jest dziś mówić, że przyjęcie pracy w Arsenalu to niezwykły komfort, bo skoro generalny remont jest nieunikniony, to można wykończeniówkę ogarnąć na swoją modłę. A i trudno z tym zespołem wypaść gorzej niż Wenger w ostatnim roku pracy. Drugi z rzędu brak awansu do Ligi Mistrzów, 33-punktowa w tym momencie strata do lidera, przegrany finał Carabao Cup, upokarzający bilans wyjazdowy… Ale – niezależnie od tego, komu przyjdzie objąć jego stanowisko – mierzenie się zarówno z jego krótko- i długoterminowym dziedzictwem to zadanie, na którym wyłożyć się może nawet największy kozak.
SZYMON PODSTUFKA
fot. NewsPix.pl