Chociaż od ataku na autokar wiozący piłkarzy Borussi Dortmund na ćwierćfinałowy mecz Ligi Mistrzów, minął już rok, to sprawa nadal pozostaje żywa. A jednocześnie, dla tych, którzy znaleźli się w centrum wstrząsających wydarzeń, mocno traumatyczna. Najbardziej wyrazisty jest oczywiście przypadek Marca Bartry. Hiszpan, który ucierpiał wówczas najmocniej, dla odzyskania utraconego spokoju ducha zimą przeniósł się zimą do Betisu. W poniedziałek z kolei przed niemieckim sądem odpowiadali inni zawodnicy, którzy wówczas bronili barw dortmundzkiego klubu. I choć nie ucierpieli tak bardzo, jak Bartra, to psychicznie cały czas nie do końca się pozbierali.
Informacje o ataku, które do tej pory pojawiały się w mediach, ardzo dokładnie przedstawiały przebieg wydarzeń. Zeznania piłkarzy i członków sztabu szkoleniowego pokazują jednak całą sytuację od strony, której dziennikarze nie mogli wcześniej poznać. To zbiór ciężkich przeżyć i budowanych strachem emocji, których nie da się pozbyć ot tak. – Usłyszałem duży huk, a już chwilę później w autobusie ogarnęła ogromna panika. Bylem w szoku. W końcu usłyszałem krzyk Marca Bartry, który mocno krwawił. W oczach każdego, kto wówczas znajdował się w autobusie można było zobaczyć strach – mówił Marcel Schmelzer.
W niemal identycznym tonie utrzymane były zeznania Romana Weidenfellera, który przyznał, że na widok krwawiącego Bartry ogarnęło go uczucie gorąca, a po wszystkim długo nie mógł zrozumieć tego, co się stało. Swantje Thomssen, fizjoterapeutka BVB, opowiadała z kolei o akcji reanimacyjnej Hiszpana, którego stan na gorąco wyglądał na bardzo poważny. – Razem kolegą doczołgaliśmy się Marca, który leżał na podłodze, co chwilę mdlał i skarżył się na duży ból. Obwiązaliśmy jego ramię bandażami, bo tracił sporo krwi, co było bardzo niepokojące. Nie miałam pewności czy aby nie doszło do uszkodzenia tętnicy – zeznała Thomssen.
Przykre wspomnienia to jednak nie wszystko. Chyba jeszcze gorsze są konsekwencje ataku, które wciąż ciągną się za jego ofiarami. Schmelzer przyznał w sądzie, że do dziś wzdryga się i denerwuje, gdy słyszy dźwięk spadającego na ziemię talerza oraz odczuwa dyskomfort, gdy ktoś wyprzedza go podczas jazdy samochodem. Matthias Ginter, który podobnie, jak Bartra nie gra już w Dortmundzie, zalany łzami opowiadał, iż na widok wolno jadącej ciężarówki zawsze przechodzi na drugą stronę ulicy. Atak odbił się na nim tak mocno, że poważnie myślał o rezygnacji z gry w piłkę. – Rozważałem zakończenie mojej kariery. Ryzyko zawsze jest wielkie. Zastanawiałem się, czy warto je dalej podejmować. Nikt nie może zapewnić mi 100 procentowego bezpieczeństwa, więc naprawdę chciałem porzucić to, co sprawia mi przyjemność.
Tłem dla osobistych wyznań zawodników była kwestia meczu, który – wbrew woli drużyny – przełożono na następny dzień po ataku. Ginter i Schmelzer bez ogródek przyznali, że do wyjścia na boisko zostali de facto przymuszeni. Grać nie chciał bowiem nikt, ale nikt też nie liczył się z takim stanowiskiem zespołu. Thomas Tuchel przyznał nawet, że gdyby nie ta decyzja zapewne nadal pracowałby w Borussii. Zgoda na przełożenie spotkania okazała się jednak kością niezgody w relacjach trenera z dyrektorem klubu Hansem-Joachimem Watzke. – Podzielam opinię reszty drużyny. Po takim ataku nie powinniśmy grać tak ważnego meczu – powiedział Tuchel.
Z jednej strony, w wyniku ataku nikt nie odniósł poważnych obrażeń fizycznych. Nawet Bartra jakoś się wylizał i nadal może grać w piłkę, azyl odnajdując w Andaluzji. Z drugiej, o czym świadczą zeznania piłkarzy, nie można powiedzieć, iż nikt wtedy nie ucierpiał. Zwłaszcza, że z tym, co siedzi w głowie, rozprawić się jest zdecydowanie trudniej niż ze złamaną ręką czy inną kontuzją mechaniczną. Oby ta zbiorowa trauma skończyła się jak najszybciej.
Fot. NewsPix.pl