Nie jest łatwo wracać do ligowej rzeczywistości, jeśli parę dni wcześniej grałeś o półfinał europejskiej elity i rozgromiłeś tam rywala aż 3:0. Pewnie, derby to też nie jest typowa krajowa młócka, ale mamy wrażenie, że Everton nie mógł Liverpoolu aż tak mocno elektryzować – The Toffees gniją w środku tabeli, nic im nie grozi, ani spadek, ani puchary. A powietrze z The Reds też musiało gdzieś ujść i stało się to akurat na Goodison Park. Stąd dość nudny mecz i nudny wynik: remisowy oraz bezbramkowy.
Gwiazdy Liverpoolu miały dziś większe luzy, Salah nie grał z powodu urazu, zaś Mane i Firmino nie biegali po boisku w pełnym wymiarze czasowym. Solanke i Ings to przyzwoici piłkarze, ale jednak od przyzwoitości do geniuszu takiego Salaha droga daleka. Co było zresztą widać, jeśli przyjrzeć się tylko postawie Solanke, bo chłopak miał dwie takie okazje, z których Egipcjanin zrobiłby dwa gole. Co najmniej. Niestety dla fanów The Reds, reprezentant Anglii raz z głowy nie trafił w bramkę, natomiast przy innej sytuacji – po pinballu w polu karnym – uderzył prosto w Pickforda.
Liverpool w pierwszej fazie meczu atakował, zmiennicy chcieli pokazać, że są w stanie udźwignąć ciężar zastępowania największych gwiazd Premier League, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Z kolei Everton długo się bał, bo długo chyba dostrzegał w rywalu tego lwa, który dopiero co rozszarpał na strzępy City. A nie, tym razem na czerwono ubrany był mały kot, mający ambicje, ale raczej nieszkodliwy. I gdy gospodarze w końcu to zobaczyli, ruszyli do ataku.
Równie nieskutecznego. Kiedy fantastycznego rogala zakręcił Bolasie, jeszcze lepszą paradą popisał się Karius, który zbił jakimś cudem piłkę na rzut rożny. Natomiast w drugiej połowie niemiecki bramkarz nawet nie musiał się spinać, bo Everton fatalnie pudłował. Tosun umiejętnie przepchnął rywala, ale spudłował strzelając głową, Calvert-Lewin w dobrej okazji, będąc w szesnastce, chciał walnąć po długim, jednak największe zagrożenie sprawił kibicom siedzącym za bramką Kariusa. Poza tym gospodarze mieli parę wrzutek na mniejszą i większą aferę, ale to tyle.
No i cóż, stanęło na 0:0. Jedni chcieli, ale nie potrafili, drudzy niby chcieli, ale jak nie wyszło od razu, to dali sobie spokój. Bo też wyzwanie przed nimi większe niż wygrana nad średniakiem Premier League – trzeba utrzymać wynik z pierwszego meczu ćwierćfinału i zameldować się w czwórce najlepszych drużyn Europy. Ten rzadki przypadek, gdy wielkie derby stają się przykrym obowiązkiem. To było dziś widać na murawie, ze szkodą dla widzów.
Everton – Liverpool 0:0
Fot.Newspix