W tym sezonie Real Madryt bardzo długo walczył o spokój, ale raczej nie tak go sobie wyobrażał. W ligowych zmaganiach uzyskał go, ponieważ nie zostało mu już nic jak tylko podtrzymać miejsce gwarantujące udział w Lidze Mistrzów. To nie brak jakości sprawia, iż Girona czy Betis strzelają mu trzy gole, lecz właśnie luz, z jakim grają Królewscy w Primera Division. W Lidze Mistrzów następuje spięcie, wszystko wraca na swoje miejsce, co pokazał dwumecz z PSG. La Liga natomiast pozostaje dziś tylko i aż poligonem doświadczalnym.
Tylko „wirusa FIFA” strach. Chyba nie ma takiego klubu na świecie, który byłby zadowolony z wyjazdu swoich podopiecznych na mecze towarzyskie, podczas gdy na co dzień toczy się walka na dwóch lub trzech frontach. Ba, nawet na jednym i to już wystarcza. A front Champions League jest ekstremalnie trudny, dlatego Zidane pewnie nieco martwi się o zdrowie swoich podopiecznych.
Los Blancos wylosowali Juventus i szczerze mówiąc uważam, że trafili na najgorszego możliwego przeciwnika. Bo czy na przykład Bayern to przeciwnik nie do przejścia? Jasne, ligę zaraz wygra w cuglach, ale poza tym nie jest już drużyną tak idealną jak za czasów poprzedniej kadencji Juppa Heynckesa. Czasami odnoszę wrażenie, iż to jego nazwisko budzi większy postrach niż sama gra tej drużyny. Barcelona? Starzy dobrzy znajomi, z którym zawsze trudno przewidzieć scenariusz najbliższego El Clasico. Manchester City też nie jest nieśmiertelny, co niegdyś już pokazał Liverpool. Z Obywatelami dałoby się pójść na wymianę ciosów, w czym Real odnajduje się bardzo dobrze.
Juve natomiast gra futbol wyrachowany. Co mnie natomiast dziwi to fakt, iż mnóstwo osób twierdzi, że w dwumeczu szanse turyńczyków są znacznie mniejsze niż gdyby to rozegrania było tylko jedno spotkanie. Mam jednak w pamięci ostatni finał Ligi Mistrzów i wcale mnie ta teoria nie przekonuje. 90 minut to za krótko, by Allegri i spółka mogli robić to, co najbardziej lubią – kalkulować. W tym przecież tkwi jego siła, co widzieliśmy w pojedynku z Tottenhamem, gdy Stara Dama w parę minut odwróciła jego losy, a potem kontrolowała przebieg wydarzeń w sposób defensywny. Trzy pełne godziny gry pozwolą Juventusowi lepiej przygotować się do trudnej rywalizacji, dadzą włoskiemu trenerowi więcej czasu na reakcję wobec tego co się stanie na boisku. To właśnie pragmatyzm Allegriego oraz jego drużyny uważam za ich najmocniejszą stronę, nie zaś ułańską fantazję, która mogłaby być im potrzebna, gdyby losy ćwierćfinału miały rozstrzygnąć się w ramach tylko jednego spotkania.
Wracając jednak do samego Realu – hiszpańska prasa prognozowała, iż Girona będzie idealnym sprawdzianem dla zespołu Zidane’a. W teorii rzeczywiście dało się znaleźć sporo podobieństw pomiędzy ekipą z Katalonii a tą z Turynu. Zachowując odpowiednie proporcje – Albirrojos też chwali się za grę defensywną, Pablo Machin zaś zbiera komplementy za swój warsztat taktyczny. Problem w tym, że wczoraj jego podopieczni popełnili całą masę indywidualnych błędów. Z drugiej strony jednak i tak ów strategiczny kunszt Machina mogliśmy poznać po stałych fragmentach. Właśnie w ten sposób goście zdobyli wczoraj wszystkie trzy bramki.
Pomimo wysokiego zwycięstwa sądzę, iż Zizou jest zadowolony tylko częściowo. Wciąż szuka bowiem odpowiedzi na pytanie kim obsadzić miejsce nr 11 w wyjściowym składzie na Juve, a wczorajsze spotkanie trudno uznać za miarodajne. Bo o ile Girona faktycznie postawiła się Realowi jeśli chodzi ofensywę, to już w obronie jej opór był tylko umowny.
Zakładając, że w najbliższym czasie poszczególni zawodnicy unikną kontuzji, francuski szkoleniowiec ma już praktycznie 10 pewniaków na pierwszy mecz z Juventusem, a o to ostatnie toczy się zacięta walka. Bale, Isco, Asensio czy Lucas – kogo wybrać, kto się najbardziej przyda? Niezły ból głowy, ale przecież taki dylemat to marzenie niemal każdego szkoleniowca. Za wyjątkowo celne uważam powiedzenie „jesteś tak silny jak twoja ławka” i dlatego tym bardziej wydaje mi się, że ta mnogość wyborów pozwoli zachować Królewskim ciągłość gry na wysokim poziomie.
To wielki komfort mieć czterech tak ekskluzywnych zawodników do wyboru na jedno miejsce, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, iż każdy z nich jest w stanie dać drużynie coś innego. Bale przede wszystkim oferuje dynamikę oraz doświadczenie w ważnych meczach, dzięki któremu wielokrotnie sprawdzał się w ważnych meczach. Obecność Isco na boisku daje możliwość znacznie lepszej kontroli spotkania z piłką przy nodze. Asensio to niemal synonim słowa „polot” oraz „kreatywność”, a tej nigdy za wiele, szczególnie w spotkaniu przeciwko bardzo dobrze broniącemu się rywalowi. W końcu Lucas Vazquez, przodownik pracy, zadaniowiec w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Niezależnie od tego z jaką drużyną się sympatyzuje, nie sposób nie szanować ostatniego z wymienionych. Ja cenię go sobie szczególnie, bo drużynie pełnej wielkich gwiazd, jaką bez wątpienia jest Real Madryt, Lucas wydaje się zachowywać ludzką twarz, a za nią kryją się wszystkie te romantyczne cechy futbolu, za którymi często tęsknimy – lojalność, poświęcenie, pracowitość i cierpliwość. „Łatwo jest być wiernym wobec Królewskich, skoro co chwilę odnoszą sukcesy” – powiecie. Może i tak, ale czy nie uważacie też, iż sztuką jest zachować wysoki poziom determinacji, będąc członkiem takiej ekipy? Biorąc pod uwagę to jakich ma konkurentów, wciąż musi udowadniać swoją wartość, by nie wypaść z obiegu, a to wyjątkowo trudne, kiedy przypiętą masz łatkę dwunastego zawodnika w hierarchii. Po jakimś czasie znacznie łatwiej jest rzucić ręcznik niż jeszcze raz podejmować rękawicę.
Pamiętacie jak to było jeszcze jakiś czas temu, kiedy madrytczycy wciąż tkwili w kryzysie, a w szatni panowała atmosfera tak napięta, iż w powietrzu dałoby się powiesić siekierę? Wtedy niektórzy zawodnicy mieli domagać się od Zidane’a zmiany podejścia, bo uważali, iż zbyt rzadko grali ci, którzy najlepiej wykonywali codzienną, czasem żmudną pracę na treningach. Nie padały nazwiska, lecz nie czułbym ani trochę zdziwienia, gdyby jednym z żądnych zaufania okazał się właśnie Lucas. Od początku roku kalendarzowego Francuz dawał mu w lidze same ogony, wystawiał zaś w Copa del Rey. A tam Numancię wyrzucił praktycznie w pojedynkę, był też jednym z nielicznych, którzy nie skompromitowali się w dwumeczu z Leganes.
Mniej więcej półtora miesiąca później Vazquez wyrósł nam na gracza, który do lamusa odesłał trio BBC, co jeszcze jakiś czas temu wydawałoby się scenariuszem rodem z książek fantasy. Jego pozycja zmieniła się już po pierwszym meczu z PSG, kiedy razem z Asensio pojawił się na boisku w końcówce i razem z Balearczykiem odmienił losy spotkania, choć wtedy jeszcze nie popisał się ani golem, ani asystą. Te zaczął seryjnie zaliczać już później. Wliczając jeszcze wcześniejszy mecz z Realem Sociedad, w 9 meczach Lucas strzelił 3 gole oraz dorzucił do nich 6 kluczowych dograń, stając się tym samym najlepszym asystentem zespołu. Dodatkowo w rewanżu z paryżanami wybiegł w pierwszym składzie kosztem Bale’a oraz Isco, co było ostatecznym potwierdzeniem, iż wreszcie (ponownie) zdobył zaufanie trenera.
– Fizycznie oraz psychicznie czuję się znakomicie. Gram z wiarą w siebie i obym był w takiej formie jak najdłużej – mówił niedawno. Zapowiadał też, iż jego celem, oprócz tych drużynowych, jest także wywalczenie sobie miejsca w składzie reprezentacji na mundial i kto wie, czy podczas nadchodzącej przerwy na kadrę nie sprawi, iż Julen Lopetegui zabookuje mu bilet do Rosji. Konkurencja co prawda nie śpi (Pedro, Callejon, Sarabia…), ale na dziś to właśnie piłkarz Realu wydaje się być faworytem w tej rywalizacji.
Z ciekawością będę śledził jego poczynania w barwach La Roja, zwłaszcza że Hiszpania zmierzy się w piątek z Niemcami, we wtorek zaś z Argentyną. No i mam też nadzieję, że przez najbliższe dwa tygodnie Zidane nie zmieni zdania wobec swego „żołnierza”. Nie jestem fanem wplatania nomenklatury wojennej w piłkę nożną, ale w tym wypadku pasuje dość dobrze. A może lepsze byłoby określenie „agent do zadań specjalnych”? Jeśli wystawienie go w pierwszym składzie na mecz z Gironą sugerowało, iż to właśnie on jest w tej chwili faworytem do zajęcia 11. miejsca na spotkanie z Juventusem, nie pozostaje mi nic innego jak tylko trzymać kciuki.
Mourinho powiedział niegdyś: – Gdybym miał 11 Azpilicuetów, wygrałbym Ligę Mistrzów. Nie wiem jakie trofeum zdobyłby Zizou mając 11 Vazquezów, aczkolwiek jestem przekonany, iż wszyscy świeciliby przykładem, że dzięki ciężkiej pracy i cierpliwości można naprawdę wiele osiągnąć. Właśnie takich idoli potrzeba dzisiejszym dzieciakom, choć może jest to nieco idealistyczne podejście?
Mariusz Bielski