Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że ekstraklasa często jest na bakier z logiką. Po pierwszych kilkunastu minutach bylibyśmy skłonni postawić dolary przeciwko orzechom na to, że Wisła jako pierwsza trafi do siatki, uspokoi mecz i kto wie, może nawet spokojnie wygra to spotkanie. W końcu okazji wykreowała sobie co niemiara. Tymczasem prowadzenie objęła Korona, a Wiślacy długo nie byli w stanie sforsować kieleckich zasiek. Nie pomagała nieskuteczność Carlitosa i gra alibi w wykonaniu Mitrovicia.
Mecz rozpoczął się jednak nieco ospale. Obie drużyny skupiły się przede wszystkim na walce w środku pola. Jednak z chwilowego zastoju wyrwał gospodarzy Pol Llonch, swoją drogą rozgrywający bardzo dobre zawody. Gdy wszyscy nastawiali się na kolejny niemrawy atak pozycyjny Białej Gwiazdy, Hiszpan nie zastanawiając się długo, posłał otwierające podanie do Imaza, który niedokładnym przyjęciem nieco utrudnił sobie sytuację, ale, tak czy siak, znalazł się praktycznie oko w oko z Alomeroviciem, jednak piłka po jego strzela wylądowała na trybunach.
Przynajmniej tak nam się wydawało, bo uwierzcie – dostrzeżenie białej piłka na ośnieżonej murawie nie było najłatwiejszym zadaniem na świecie. Na szczęście w drugiej odsłonie ktoś się zreflektował i zafundował piłkarzom pomarańczową futbolówkę. Tyle dobrego.
Po pierwszej wykreowanej okazji Wiślacy nie zamierzali się zatrzymywać. Zza pola karnego uderzył Cywka. Po chwili Kenowi Kallaste nie zadziałały ABS-y i przegrał nierówną walkę ze śliską murawą. Skrzętnie skorzystał z tego Boguski, który zabawił się z nim w polu karnym, a potem zmusił do sporego wysiłku kieleckiego bramkarza.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na Wisłę, ale kiedy kielczanie popędzili z pierwszą groźną akcją, nie było czego zbierać. Aktywny na lewej stronie Kallaste wrzucił piłkę do Cebuli, który momentalnie zgrał ją do środka, w strefę, w której nie było ani jednego Wiślaka. Kiełb idealnie nabiegł na piłkę, a Cuesta musiał skapitulować. Zapytacie, jakim cudem Wisła zostawiła tak dużą dziurę we własnym polu karnym? Cóż, uwaga skupiła się przede wszystkim na Kaczarawie, którego obstawiła trójka obrońców. Zaspał też Mitrović, który po pierwszej połowie z czystym sumieniem może zbić piątkę z Belzebubem, w końcu popełnił zatrważającą liczbę grzechów. Naprawdę, wyróżnił się przede wszystkim zgubieniem krycia przy bramce. W drugiej połowie nieco się ogarnął, ale generalnie był szybki i zwrotny jak wóz z węglem. Nie chcemy się przesadnie nad nim pastwić, bo przecież w Wiśle nie popisał się też chociażby Carlitos, ale liczba strat, które zaliczył ten zawodnik, powoduje, że zapala nam się czerwona lampka.
No właśnie – Carlitos. Już w starciu z Piastem zaprezentował znaczną obniżkę formy, dostosowując się do poziomu całej drużyny (a przecież jesienią słynął z tego, że wybijał się ponad przeciętność). Tym razem ma na sumieniu co najmniej kilka grzechów ciężkich:
– nie wykorzystał rzutu karnego pod koniec pierwszej połowy,
– zmarnował setkę, stojąc cztery metry przed bramką,
– w dobrej sytuacji trafił w poprzeczkę.
Gdyby nie jego nieskuteczność, Korona wracałaby z Krakowa na tarczy. Nie wykorzystał rzutu karnego, choć na jego szczęście Wisła po chwili wyrównała. Dryblingiem w polu karnym popisał się Pol Llonch. Tak, Llonch. Dryblingiem. Nawinął kilku rywali, pod koniec wydawało się, że trochę się zagubił, ale Diaw tak nieszczęśliwie wybił piłkę, że ta trafiła wprost pod nogi Imaza, który wyrównał stan rywalizacji. Llonch zresztą był dziś defensywnym pomocnikiem tylko z nazwy. Walczył za dwóch, zaliczał skuteczne odbiory, rozdzielał piłki, udanie dryblował, nawet od czasu do czasu znajdował się na skrzydle. Ba, na początku drugiej połowy dograł stamtąd dokładną piłkę do Bartkowskiego, który oddał groźne uderzenie. Mógł się podobać.
Plan Korony na ten mecz opierał się przede wszystkim na zagrywaniu długich piłek do Kaczarawy. Z reguły nie przynosiło to skutku. Lettieri zdjął go zresztą w przerwie, co w sumie było sporym zaskoczeniem. W ogóle mamy wrażenie, że mocno przekombinował. Diaw zaliczył niefortunną asystę przy bramce Imaza, wcześniej przepuścił piłkę, gdy Dejmek bezsensownie faulował w polu karnym Boguskiego, ale generalnie nie odstawał. W drugiej połowie włoski szkoleniowiec rzucił go na lewą stronę, gdzie kompletnie nie potrafił się odnaleźć. Choć, nie będziemy też zaklinać rzeczywistości, wyszły jego problemy z logicznym myśleniem i kalkulowaniem. Miał na koncie żółtą kartkę, ale nie przeszkodziło mu to w dalszym ciągu agresywnie atakować rywali. W jednej z akcji przesadził, zafundował sanki rywalowi i wyleciał z boiska.
Już przed utratą Diawa Korona wyglądała, jakby jej celem nadrzędnym było przetrwanie w jamie śnieżnej. Po utracie zawodnika przewaga Wisły uwidoczniła się jeszcze bardziej. Wspomniany Carlitos trafił w poprzeczkę, miał jeszcze jedną dobrą sytuację, a w doliczonym czasie gry rzut wolny z okolic szesnastego metra. To nie był jednak jego dzień.
Wisła może czuć spory niedosyt. Grała zdecydowanie lepiej, niż wskazuje na to wynik. Tymczasem kolejny raz straciła punkty. W tym roku niby nie przegrywa, ale delikatnie obsuwa się w tabeli. Patrząc na terminarz, mecze z Jagiellonią, Śląskiem, Legią, Lechem i Sandecją, zapowiada się dla niej ostry bój o górną ósemkę. A może i coś więcej? Wiślaków na pewno na to stać. Efektowność musi jednak pójść w parze z konkretami.
[event_results 418938]
Fot. 400mm.pl