Że chiński rynek transferowy jest specyficzny, to wie każdy z nas. Przede wszystkim ze względu na pieniądze, jakie się tam płaci piłkarzom, bo ci z kolei nie kryją, iż decydują się na przejście do Państwa Środka tylko ze względu na nie.
Ostatnio jednak można też odnieść wrażenie, że tamtejsze kluby już w ogóle przestają działać logicznie – nieważne jest kto gdzie gra, na jakiej pozycji, byleby miał w miarę głośne nazwisko. Beijing Guoan kupił pomocnika (Jonathana Viera), bo nie udało im się sprowadzić… napastnika (Maxiego Gomeza). Wcześniej do CSL odchodzili Cedric Bakambu oraz Javier Mascherano, a do exodusu ma wkrótce dołączyć również Yannick Ferreira Carrasco.
Dlaczego piszemy o tym z pozoru niewiele znaczącym transferze? Patrząc z perspektywy samego prestiżu tego zawodnika, klubów i tym podobnych okoliczności – szału nie ma, nie da się ukrywać. Belg miałby trafić bowiem nie do Guanzghou Evergrande czy Shanghai Shenhua, lecz beniaminka Dalian Yifang. Klub ten na razie nie jest mocarstwem, dopiero ma plany się nim stać. Zarządza nim Wang Jianlin i przedsiębiorstwo „Wanda Group”, które de facto dopiero co sprzedało swoje udziały w Atletico i wraca do inwestowania w rodzimy futbol po blisko 20 latach.
Dopiero gdy lupę zbliżymy ku samym Rojiblancos, temat robi się poważniejszy. Bo przecież oni wciąż rywalizują na dwóch frontach, a żeby utrzymać intensywność do końca sezonu potrzebują jak najszerszej, możliwie najlepszej kadry.
Z Belgiem jest jednak ten problem, iż nie do końca można go jednoznacznie ocenić. Sprawdza się czy nie? Warto było niegdyś płacić za niego kilkanaście milionów? Ostatnio więcej się mówi o jego narzekaniu niż grze. No chyba, że gra wyjątkowo źle, to wtedy i taka tematyka pojawia się zarówno w mediach jak i w kibicowskich dyskusjach przy piwku. Z kronikarskiego obowiązku odnotujmy liczby, jakie wykręcił Yannick w tym sezonie – 28 spotkań, 4 gole, 7 asyst. Widywaliśmy lepsze statystyki, choć z drugiej strony Simeone sporo nim rotuje. Z trzeciej natomiast on sam wciąż powtarza, iż nie czuje się dobrze w charakterystycznym systemie taktycznym Atletico, jego dobrym występom nie sprzyjają taktyczne dyby, w których El Cholo lubi zakuwać piłkarzy. No i co tu z takim fantem zrobić?
Już słyszymy, jak chórem krzyczycie: „sprzedać!” Oczywiście, łatwo powiedzieć, zwłaszcza, gdy na stole leży… No właśnie, ile? Wczoraj hiszpańskie media pisały i mówiły o paru różnych kwotach. Klauzula? 100 baniek, nie ma o czym gadać, bo nawet Chińczycy nie są (piłkarsko) tak głupi, by wydawać tyle na Carrasco. Poza tym jest jeszcze podatek, jaki musieliby zapłacić przy wkupieniu go, więc w sumie kosztowałby prawie dwa razy tyle. Kosmos i absurd zarazem.
Dzisiaj pisze się najwięcej o kosztach wysokości 70 milionów (w tym wliczone 25% dla Monaco oraz chiński podatek) i to już brzmi może nie tyle sensownie, co przynajmniej bardziej realnie. Jednocześnie hiszpańscy dziennikarze spekulują, iż nawet znacznie mniejszą ofertę Rojiblancos rozważą. Powód? Dziura budżetowa, której nikt na Wanda Metropolitano nie brał pod uwagę. Za Chiny (przypadek?) nie wyobrażano sobie, że ekipa Simeone nie awansuje do fazy pucharowej Ligi Mistrzów, tymczasem czarny scenariusz rzeczywiście się spełnił. W efekcie w kasie Los Colchoneros brakuje teraz mniej więcej 25 milionów potrzebnych do uzupełnienia sejfu. Tym bardziej, że Enrique Cerezo wciąż nie sprzedał jeszcze terenów spod Vicente Calderon, starego stadionu Atletico.
Mamy tu jeszcze drugą stronę medalu – tę stricte sportową. Co prawda, jak już wspomnieliśmy, Carrasco nie jest żadnym gwarantem sukcesu, lecz „na bezrybiu i rak ryba”. Atleti ma bowiem bardzo wąską kadrę, nawet jak na grę na dwóch frontach. W lidze sytuacja wydaje się być stabilna – przewaga nad trzecim Realem jest spora (7 punktów), niestety dla tej drużyny tak samo jak strata do liderującej Barcelony. El Cholo może sobie mówić co chce, jego gracze też, ale nie chce nam się wierzyć, iż w szatni Rojiblancos nie ma tematu pościgu za Blaugraną.
Bo że Simeone nie przyjął postawy Gabiego, to już wiemy doskonale. – Liga Europy to gówno – stwierdził swego czasu kapitan zespołu. Pierwszy mecz z Kopenhagą już zaprzeczył emocjonalnym słowom pomocnika, bo na Kopenhagę wyszła prawie once de gala. Prawie, bo zabrakło kontuzjowanego wówczas Diego Costy, a na ławce usiadł Sime Vrsaljko. Typowo szansę dostał też Moya. Poza tym zagrali wszyscy inni najważniejsi – od Godina, przez Koke i Saula, po Antoine’a Griezmanna. Nie ma lepszego dowodu na to, iż argentyński szkoleniowiec poważnie traktuje rozgrywki, które niegdyś były fundamentalne w budowaniu potęgi klubu. Sami piłkarze też wykazali się dużym zaangażowaniem. W innym wypadku nie cisnęliby Duńczyków praktycznie do końca spotkania, wszak gole na 3:1 i 4:1 padły dopiero w ostatnich 20 minutach meczu.
Simeone, Profe Ortega (specjalista od przygotowania fizycznego w Atletico) i reszta sztabu powinni natomiast wreszcie zwrócić uwagę na aspekt związany ze zmęczeniem ich poszczególnych graczy. Weźmy takiego Koke lub Saula – ci dwaj rozgrywający grają niemal wszystko od dechy do dechy i pod koniec każdego meczu nawet oddychanie rękawami to już dla nich za mało. Pociągną tak jeszcze trochę i skończy się to albo jakąś kontuzją, albo (w najlepszym wypadku) znaczną obniżką formy.
Być może Argentyńczyk będzie bronił się tym, że przecież zimą dołączył do zespołu Vitolo, ale i jemu daleko jest do świeżości jaką prezentował w Sevilli. Poza tym chyba jeszcze nie do końca się zaadaptował, więc ani to nie jest żaden „upgrade” względem Carrasco, ani polisa na dobre wyniki. Na drugim biegunie znajduje się natomiast Nico Gaitan, którego transfer z perspektywy czasu należy uznać za potężną pomyłkę. Nie dość, że Cholo ogólnie mu nie ufa, to jeszcze przez cały grudzień był kontuzjowany. Mamy końcówkę lutego, a Nico prawie od czterech miesięcy nie zagrał ani minuty i co chwilę mówi się, że zaraz zostanie komuś – z całą świadomością użyjemy tego słowa – opchnięty.
A warto jeszcze wziąć pod uwagę, iż zimą z Wanda Metropolitano pożegnał się już Augusto Fernandez, a także Luciano Vietto. Wiadomo, żaden z nich nie chciał przesiadywać na ławce, ale – już niezależnie od tego ile ostatnio wnosili – przynajmniej stanowili jakąś alternatywę na łatwiejsze mecze dla znacznie bardziej styranych kolegów.
Trudno zatem oprzeć się wrażeniu, że właściwe potrzeby Atletico oraz decyzje podejmowane na przestrzeni całego sezonu przez Diego Simeone oraz dyrektorów w ogóle nie idą ze sobą w parze. Ba, zmierzają nawet w przeciwne strony. Bo niby Rojiblancos mierzą wysoko, chcą odnieść sukces w Lidze Europy, a w lidze przynajmniej utrzymać obecną pozycję, a jednak regularnie działają na swoją niekorzyść.
Piłkarzy się zajeżdża, tych mniej wyeksploatowanych oddaje bez sentymentów w dodatku za bezcen – wcześniej wspomniany Augusto poszedł do Chin za 4,5 miliona. Do tego dochodzą niezrozumiałe decyzje taktyczne samego Simeone (Saul przechodzący na lewą obronę, Thomas Partey występujący na prawej) wynikające co prawda z potrzeby chwili, ale i tak dziwne. No i w końcu owe rzekome problemy finansowe. Czy rzeczywiście uzupełnienie budżetu jest konieczne już teraz i nie mogłoby zostać wykonane na przykład w lipcu? Niemal pewne jest odejście latem Griezmanna, zresztą nie tylko jego, więc wtedy do kieszeni Rojiblancos wpadnie naprawdę gruby hajs. A oprócz tego wówczas będzie można na spokojnie przebudować drużynę. Skąd więc to parcie na świadome osłabianie się? Polecimy klasykiem – „też chcielibyśmy to wiedzieć, Stefan”.