Jeśli kibice Arsenalu po transferach Aubameyanga i Mkhitaryana fantazjowali o tym, że od pierwszego meczu, gdy dwaj kumple z Dortmundu znajdą się znów w jednym zespole, Kanonierzy będą grać pięknie, efektownie i błyskotliwie, to… póki co ich marzenia się spełniają. Debiut Aubameyanga i pierwszy mecz na The Emirates Mkhitaryana ułożył się im i ich kolegom jak marzenie. 37 minut potrzebowali bowiem, by potężnie upokorzyć Everton.
The Toffees wyszli na dzisiejszy mecz zdecydowanie bez odpowiedniego nastawienia. Mimo ostatniej wygranej z Leicester, która powinna wlać w ich głowy nieco pewności siebie, wiary we własne możliwości nie było u nich widać w najmniejszym pierwiastku. Jeśli jednak założyć, że nadzieja na dobry wynik na The Emirates gdzieś się tliła, to zgasła w momencie, gdy Mustafi ofiarnym wślizgiem blokował strzał Walcotta, który niechybnie zmierzał do bramki. I który mógł pomóc się podnieść Evertonowi, który w momencie jego oddawania przegrywał już 0:3.
A to dlatego, że pierwszych 19 minut to był prawdziwy blitzkrieg Arsenalu, podczas którego Kanonierzy zaprezentowali wszystkie swoje atuty. Umiejętność szybkiego rozegrania piłki – odhaczona przy golu na 1:0, gdy zagranie Aubameyanga do Mkhitaryana i błyskawiczne wstrzelenie piłki do Ramseya dało prowadzenie Arsenalowi. Skuteczność ofensywnych stałych fragmentów gry – zademonstrowana przy trafieniu Koscielnego na 2:0. Umiejętność zdobycia gola ładnym strzałem z dystansu – pokazana przy bramce Ramseya na 3:0. Choć tu trzeba oddać, że swoje zrobił Mangala, zmieniając tor lotu piłki i kompletnie zmylając Pickforda.
Rywali przed przerwą zdążył dobić jeszcze ostatecznie Aubameyang – po golu zdobytym ze spalonego, którego jednak sędzia nie zauważył. Ale, co pewnie dla kibiców Arsenalu nie mniej ważne niż szybkie trafienie Gabończyka, po zagraniu Mkhitaryana, który udowodnił, że z Aubą rozumie się jak z mało kim. I choć piłkarze Evertonu mieli pretensje, że bramkę sędziowie uznali, to jednak sami zasłużyli na to, by stracić zdecydowanie więcej, niż „tylko” cztery sztuki. Sam Nacho Monreal (przypomnijmy – lewy obrońca) dwa razy był w ostatniej chwili blokowany przed niechybnym skierowaniem piłki do siatki Pickforda.
Wydawać się więc mogło, że Petr Cech wreszcie doczeka się dwusetnego czystego konta w Premier League. No bo w końcu The Toffees nie wykazali się na początku drugiej części meczu szczególną inicjatywą i wolą walki o wynik. Ale czekający na kolejny kamień milowy w jego przygodzie z ligą angielską Cech miał dziś ogromnego pecha. Najpierw złapał kontuzję, która mocno utrudniła mu życie, później natomiast pogłębił ją próbą interwencji przy golu Calverta-Lewina, który znów odwlekł 200. mecz bez straconego przez Czecha gola w czasie.
Ponownie jednak, tak jak Mustafi interwencją z pierwszej połowy, tak i w drugiej Arsenal był w stanie prędko zgasić i tak niezwykle wątły, ledwo widoczny promyczek nadziei Evertonu. Znów – po raz trzeci w tym meczu – asystował Mkhitaryan. Znów też – także po raz trzeci – piłkę do siatki precyzyjnym strzałem skierował Ramsey.
Wobec tak przekonującego zwycięstwa „nowego” Arsenalu z jeszcze większą ciekawością będziemy śledzić to, jak Kanonierzy dadzą sobie radę w dwóch następnych kolejkach, kiedy rywalami będą Tottenham i Manchester City. Bo o ile trudno nie pisać po takim meczu o podopiecznych Wengera w samych superlatywach, to trzeba też uczciwie dodać, że na tle tak dziadowskiego jak dziś Evertonu było niezwykle łatwo uwypuklić swoje atuty.
Arsenal – Everton 5:1
Ramsey 6′, 19′, 74′, Koscielny 14′, Aubameyang 37′ – Calvert-Lewin 64′