W 2000 roku Ledley King zdobył na White Hart Lane bramkę dokładnie 9,9 sekundy po wznowieniu gry. Do dziś jest to najszybciej strzelony gol w historii Premier League. O mały włos, a rekord zostałby poprawiony. Christian Eriksen strzelił gola dla Tottenhamu 11 sekund po pierwszym gwizdku sędziego. Oj, nie warto było spóźnić się na Wembley, a tym bardziej przegapić całego spotkania. Co prawda momentami było mocno jednostronne, ale jednak oglądaliśmy świetnie widowisko, w którym Tottenham dość łatwo rozprawił się z Manchesterem United.
Piłkarze Mauricio Pochettino nie mogli uwierzyć w swoje szczęście. Mierzyli się z bardzo wymagającym zespołem, wiceliderem tabeli, więc mogli nastawiać się na wyrównany mecz od pierwszej do ostatniej minuty. Problem w tym, że nie minęła nawet minuta, a David De Gea musiał wyciągać piłkę z siatki. Rozpoczęcie od środka, wycofanie do Vertonghena, długa piłka na Kane’a, który wygrał pojedynek główkowy z Jonesem, zablokowane uderzenie Alli’ego, poprawka Eriksena, który oddał dokładny, elegancki strzał i prowadzenie gospodarzy. Dosłownie 11 sekund. Realizatorzy transmisji nie zdążyli nawet pokazać zegara.
Ten mecz w ogóle zaczął się niesamowicie intensywnie, bo kilkadziesiąt sekund później świetną szansę wykreowali sobie przyjezdni. Lingard otrzymał dopieszczone podanie od Pogby, po którym znalazł się przez Llorisem, ale zabrakło mu centymetrów, żeby lepiej podejść do piłki i w konsekwencji oddać dobry strzał. Nie licząc tej sytuacji, Manchester wydawał się mocno pogubiony. Francuski bramkarz mógłby tak naprawdę pójść na ryby, a nikt by nie zauważył.
Nie potrafił zagrozić mu Lukaku, nie potrafił zagrozić mu Martial, tym bardziej nie był w stanie zrobić tego debiutujący w spotkaniu ligowym Sanchez. Jose Mourinho zaznaczał na przedmeczowej konferencji, że negatywna reakcja trybun w żadnym stopniu nie wpłynie na byłego zawodnika Arsenalu. – Nie sądzę, aby go to obchodziło. Myślę, że jest do tego przyzwyczajony. Nie było mu na pewno łatwo, kiedy grał z reprezentacją Chile w Brazylii, Argentynie czy Paragwaju. Ale dorastał właśnie w takich spotkaniach. Jest doświadczonym zawodowcem. Reakcje trybun nie będą dla niego problemem. Jednak gdy obserwowaliśmy jego występ, nie było to tak oczywiste. Tracił sporo piłek, wydawał się trochę zdekoncentrowany (choć momentami szarpał i naprawdę próbował coś stworzyć). Wiedzieliśmy, kiedy znajduje się przy piłce, bo ułatwiali nam to kibice Tottenhamu. Przy każdym jego kontakcie z futbolówką pojawiały się całe fale gwizdów. Raz podciął go Kane, a trybuny zaczęły buczeć, sugerując symulkę Chilijczyka. Pod koniec, zniechęcony, przestał biegać i się starać.
Sanchez uwielbia Wembley, zdobył tam aż siedem goli – strzelał między innymi w finale FA Cup i meczu reprezentacji. Tym razem jednak nie był sobą, nie miał dnia. Pomimo wypowiedzi Mourinho, wydaje nam się, że zjadła go presja.
Widać było, że gospodarzom gra w piłkę sprawiała wielką przyjemność, z kolei goście wyglądali, jakby cierpieli. Skutecznie punktowały to Koguty. Były w tym bezwzględne. Największe zagrożenie stwarzały z kontrataków. Przykład. Kane przejął piłkę na własnej połowie, w mgnieniu oka dograł otwierające podanie do Alliego, który znalazł się w sytuacji jeden na jeden z obrońcą i próbował dograć do nadbiegającego napastnika. Niewiele zabrakło.
Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Niedługo później Eriksen zagrał na bok do aktywnego na prawej stronie Trippiera, ten zagrał płasko w pole karne, a nadbiegający na piłkę Jones wpakował ją do własnej bramki. Człowiek, który starał się zarządzać defensywą zrobił dziurę w burcie. Okręt zaczął nabierać wody i nie było innej opcji – musiał utonąć.
W drużynie Czerwonych Diabłów nie zawodził tak naprawdę tylko De Gea, jednak co z tego, skoro w obu bramkowych sytuacjach nie miał najmniejszych szans na skuteczną interwencję.
Większość akcji Manchesteru było tłamszonych w zarodku. Tottenham przeważał, ale trzeba przyznać, że albo koncertowo partolił sytuacje, albo brakowało mu szczęścia. Trzy razy próbował wyjątkowo nieskuteczny Kane, za każdym razem górą był De Gea. O krok od gola zza pola karnego był Eriksen, ale piłka przeleciała tuż obok słupka. Bramkę zdobyć mógł także Son. Gracze United zostawili mu piętnaście hektarów wolnej przestrzeni i gdyby mieli ciut więcej czasu, pewnie rozłożyliby czerwony dywan. Południowokoreański piłkarz ostatecznie spudłował, ale i tak wprawił w szewską pasję Jose Mourinho. Portugalczyk wyglądał na faceta, który najchętniej ściągnąłby z boiska wszystkich swoich zawodników. Naturalnie z wyjątkiem bramkarza.
Delikatnie mówiąc, to nie był ich dzień. Perfekcyjnie funkcjonowała za to maszynka Pochettino. Brakowało tylko odrobinę skuteczności i wyrachowania. Kto by jednak się tym przejmował, skoro udało się pokonać wicelidera tabeli. I to w naprawdę przekonującym stylu. Nie ma żadnych wątpliwości, kto był lepszy i wygrał jak najbardziej zasłużenie.
Tottenham – Manchester United 2:0
1:0 Eriksen 1′
2:0 Jones 28′ (sam.)