Wielkie zwycięstwa potrafią być inspirujące. Odwracać losy sezonu. Euforia, jaką za sobą niosą – natchnąć do niesamowitej serii zwycięstw. By wspomnieć rekordową passę Manchesteru City, której jednym z pierwszych meczów (drugim) było 5:0 z Liverpoolem. Tym samym Liverpoolem, który powinien na niedzielnym 4:3 z Obywatelami zbudować swój sukces w obecnych rozgrywkach.
To 4:3 – choć rozmiary zwycięstwa są przecież pięć razy mniejsze niż tego City nad Liverpoolem w pierwszej części sezonu – wcale nie ma mniejszej wymowy od tamtej wiktorii The Citizens. The Reds zatrzymali na ostatniej prostej pochód niepokonanej ekipy Pepa Guardioli na mecz przed wyrównaniem rekordowej serii Liverpoolu z lat 1986-87, kiedy to ekipa Kenny’ego Dalglisha dobiła do 31 spotkań bez porażki. Uczynili Jürgena Kloppa jedynym szkoleniowcem, który po rozegraniu przynajmniej 10 meczów przeciwko ekipom Guardioli, ma z nim korzystny bilans.
Of the seven managers who have faced Pep Guardiola in 10+ matches just one has a winning head-to-head (W-D-L) record:
José Mourinho: 4-6-10
Joaquín Caparrós: 0-3-10
Mauricio Pochettino: 2-4-6
Jürgen Klopp: 6-1-5
Arsène Wenger: 3-3-6
Manuel Pellegrini: 2-1-8
Unai Emery: 0-4-6 pic.twitter.com/brgvZRq0VF— Mohamed Moallim (@iammoallim) 14 stycznia 2018
Sprawili, że zespół typowany od paru ładnych tygodni na nowych Invincibles podobne marzenia musi odłożyć w czasie. Przynajmniej do kolejnego sezonu.
Klopp w teorii ma więc na czym budować. W Dortmundzie udowadniał nie raz i nie dwa, że zwycięstwa w meczach z najmocniejszymi rywalami (czyt. głównie z Bayernem) stanowiły jednocześnie zapowiedź tego, że kolejne tygodnie będą upływać pod znakiem zwycięstw Borussii. Jak po 3:0 na Allianz Arena w kwietniu 2014, gdy Borussia po wygranej nad Bawarczykami zakończyła sezon ligowy trzema wiktoriami i remisem w Leverkusen. Czy po 1:0 dwa lata wcześniej, kiedy to BVB w drodze po mistrzostwo Niemiec wygrała wszystkie spotkania do końca rozgrywek, z rozpędu pokonując Bayern raz jeszcze, w finale Pucharu Niemiec, aż 5:2.
Nieprzypadkowo jednak na początku wcześniejszego akapitu użyty jest zwrot „w teorii”. Praktyka, od kiedy Klopp został trenerem Liverpoolu, wygląda nieco inaczej. Fakty są takie, że wygrane w najbardziej prestiżowych spotkaniach – czyli z rywalami z obecnego top six – raczej Liverpool wyhamowywały niż sprawiały, że ruszyła maszyna i nikt nie zatrzyma. Takich wygranych w Premier League Klopp zaliczył już całkiem sporo – trzy razy ogrywał Manchester City (licząc z niedzielnym meczem, już cztery), trzykrotnie pokonywał Arsenal, raz pokonał też Chelsea. Tylko że większość tych meczów wcale nie była kamieniem węgielnym pod kolejne sukcesy.
Po 4:1 z Manchesterem City (15/16): 3 wygrane w 7 kolejnych meczach
Po 3:0 z Manchesterem City (15/16): 3 wygrane w 7 kolejnych meczach
Po 4:3 z Arsenalem (16/17): 5 wygranych w 7 kolejnych meczach
Po 2:1 z Chelsea (16/17): 6 wygranych w 7 kolejnych meczach
Po 1:0 z Manchesterem City (16/17): 1 wygrana w 7 kolejnych meczach
Po 3:1 z Arsenalem (16/17): 4 wygrane w 7 kolejnych meczach
Po 4:0 z Arsenalem (17/18): 1 wygrana w 7 kolejnych meczach
Tylko początek sezonu 16/17, kiedy Liverpool nie miał zamiaru się zatrzymywać i pod jego koła wpadali kolejni rywale, zaprzecza postawionej tezie. Najgorzej wygląda zaś tak naprawdę ekipa The Reds… po wygranych z City. Żadna z nich – a przecież były i te wysokie, imponujące, nakazujące myśleć, że oto drużyna Kloppa jest w najwyższej dyspozycji – nie prowadziła do wygrania ponad 50% kolejnych siedmiu spotkań. Najgorzej było w poprzednim sezonie, gdy po wiktorii 1:0 nad zespołem Pepa Guardioli na zakończenie roku (która była zresztą czwartym ligowym zwycięstwem z rzędu) ,Liverpool wygrał tylko 1 z 10 meczów (!) – ten z Plymouth w powtórce 3. rundy FA Cup. Ale właściwie po każdej większej wygranej szybko przychodziła dziwna, niemająca prawa się wydarzyć wpadka. A to jakieś 0:2 ze spadającym niedługo później z ligi Newcastle, a to 0:2 z Burnley sześć dni po wbiciu czterech goli Arsenalowi, a to znów 2:2 z Sunderlandem na trzy dni po wygranej z The Citizens.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie jest moim celem gaszenie entuzjazmu kibiców LFC czy zapowiadanie, że 4:3 z liderem i pewnie przyszłym mistrzem Anglii, jest zwiastunem trudnego okresu Liverpoolu. Na euforię zdecydowanie jest pora, szczególnie że żaden zespół poza City w najlepszych meczach nie zrobił na mnie w tym sezonie tak oszałamiającego wrażenia, jak Liverpool do 75. minuty meczu z Obywatelami. Kiedy to Robertson swoim szaleńczym biegiem od zawodnika do zawodnika jakby symbolicznie zakończył okres piekielnie agresywnego pressingu The Reds. Że nie starczyło na niego sił w ostatnim kwadransie – przy takiej intensywności trudno się dziwić.
Klopp jednak wiele razy przerabiał już na Anfield sytuację, w której za głośnymi zwycięstwami, które zajmowały większość czasu antenowego programów o Premier League, a także pierwsze strony sportowych gazet, nie szły wygrane „cichsze”. Z rywalami o mniejszym potencjale kadrowym niż Chelsea, Arsenal czy City. Szczególnie w poprzednim sezonie było to aż nazbyt widoczne. Liverpool zdobył najwięcej punktów w meczach z rywalami z top six, a jednak zajął dopiero czwarte miejsce w lidze, bo nie potrafił za ciosem pójść, gdy rywal wydawał się zdecydowanie mniej wymagający.
Tak bowiem wyglądały mecze zespołów top six między sobą w sezonie 2016/17:
Tak skonstruowana na ich podstawie mała tabela, którą bezapelacyjnie wygrywa Liverpool:
A tak natomiast – tabela top six uwzględniająca mecze z resztą ligi (zespołami 7-20) w sezonie 2016/17, w której The Reds byli zdecydowanie najgorsi:
Nie zapominajmy też, że Liverpool dopiero co stracił Philippe Coutinho. Zawodnika absolutnie genialnego, który nie raz i nie dwa ustrzegł swoich kolegów przed większą liczbą wpadek z drużynami dołu tabeli. Doprawdy mało w Premier League w ostatnich latach było zawodników, którzy z pół metra kwadratowego wolnej przestrzeni potrafili robić taki użytek, jak Brazylijczyk. Najlepszym tego symbolem był jeden z pożegnalnych goli magika na Anfield – ten ze Swansea w jego 200. występie dla Liverpoolu. Krótkie przyjęcie i strzał oddany tak błyskawicznie, że choć Federico Fernandez próbował doskoczyć, zwyczajnie nie dał rady.
To, że The Reds bez Coutinho uporali się z City nie oznacza, że nie będą z powodu jego braku jeszcze nie raz i nie dwa cierpieć. Spektakularne, wysokie zwycięstwo, do którego doprowadziły gole pozostałych zawodników z Fantastycznej Czwórki LFC, a także bramka tymczasowego następcy Brazylijczyka – Alexa Oxlade’a Chamberlaina, na moment odwlekły dyskusję o transferze pomocnika do Barcelony – owszem. Ale ona wróci.
Przed Jürgenem Kloppem zapowiadają się więc tygodnie prawdy, w których jego zespół, chcąc wywalczyć o ligowe podium, nie może powielić błędu z poprzednich rozgrywek. Tygodnie, w których ma szansę dowieść, że umiejętność krzyżowania planów zespołom Pepa Guardioli to niejedyna umiejętność, którą zabrał ze sobą z Niemiec do Anglii. Że nie zapomniał także, jak zarządzać pojedynczym sukcesem, by z nieco mniejszych cegiełek zbudować na nim coś znacznie większego.
SZYMON PODSTUFKA
Poprzednie odcinki Angielskiej Roboty znajdziesz TUTAJ (KLIK)