Dlaczego atmosfera na statku przypomina tą w więzieniu? Co łączy oficera wachtowego z kierowcą autobusu? Czemu żaden kapitan nie pozwoliłby na to, żeby jego członek załogi wyskoczył do oceanu potrenować pływanie? Jakim cudem kilka piw wypitych wieczorem przed startem może pomóc w osiągnięciu dobrego wyniku na zawodach? Jak pływa się w wodzie, która ma zaledwie 9 stopni? Co to jest Swimrun? Gdzie w Europie odbywa się impreza, podczas której zawodnicy skaczą do wody z promu? Zapraszamy do lektury wywiadu z Emilem Wydartym, znanym też w triathlonowym środowisku jako “El Kapitano”.
Zdarzyło ci się trenować na statku w trakcie sztormu?
Tak. Pracowałem kiedyś na holownikach, które zajmowały się obsługą kotwic platform wiertniczych. To są jednostki, które dość mocno pracują na fali. Kiedy byliśmy zimą na Morzu Północnym, to konkretnie bujało naszym statkiem, a ja akurat miałem wtedy zaplanowane zajęcia na bieżni. Nie były to najłatwiejsze warunki do treningu, kilka razy musiałem się odepchnąć łokciem od szotu, żeby zachować równowagę, ale generalnie dawałem radę.
Inni członkowie załogi zerkali wtedy na ciebie jak na wariata?
Do teraz czasem tak patrzą. Jestem takim trochę elementem obcym na statku. Co innego jak ktoś wejdzie do siłowni na pół godziny pochodzić po bieżni, co robią na przykład Włosi po tych swoich dwugodzinnych obfitych kolacjach, a co innego, gdy ktoś biegnie 20 km. To są na tyle duże dystanse, że niektórzy pukają się po głowach i mówią „coś z tobą jest nie halo”. A potem… gratulują mi udanych startów na zawodach triathlonowych. Nie wszyscy moi znajomi rozumieją, że aby był wynik, trzeba zapierdzielać. Ja nie mam problemów z ciężką pracą. Gdy np. muszę być na mostku o 7 rano, wstaję o 2 i robię przed pracą cztery godziny roweru na statkowej siłowni. Wtedy mam gwarancję, że nikogo tam nie będzie i spokojne sobie potrenuję. Oczywiście, żeby podnieść się z łóżka o tak wczesnej porze, muszę położyć się spać tuż po robocie, koło 19.20. W tym czasie koledzy jedzą kolację, a potem rżną w karty, czy też oglądają filmy. Atmosfera prawie jak w więzieniu, kiedy jestem na roztrenowaniu, to chętnie do nich dołączam. Ale w sezonie po prostu wolę porządnie odpocząć.
Jesteś oficerem wachtowym na statku wiertniczym. Opowiedz coś więcej o tej robocie.
Na „normalnym” statku oficer wachtowy jest kimś w rodzaju kierowcy tramwaju czy też autobusu – ma go przeprowadzić z punktu A do punktu B. Na statku wiertniczym sytuacja wygląda inaczej – on zarabia wtedy, gdy wykonuje odwiert, a żeby to robić, musi stać w jednym miejscu. Ja odpowiadam za to, żeby w trakcie pracy się nie ruszył. Do tego potrzebny jest system dynamicznej stabilizacji pozycji statku, za którego obsługę jestem odpowiedzialny.
Nie brzmi to jak specjalnie pasjonujące zajęcie.
Robota bywa trochę monotonna, bo cały czas patrzy się w monitory i cyferki. Ale naprawdę nie jest źle, bo pracuję z interesującymi ludźmi, a poza tym czasem trzeba szybko reagować. Pamiętam jak w mój statek uderzyły jeden po drugim dwa pioruny, które spaliły nam wszystkie anteny nawigacyjnych systemów satelitarnych. To nie była łatwa sytuacja, musieliśmy błyskawicznie działać, daliśmy radę, a ja czułem wtedy satysfakcję. Nie każda morska historia kończy się jednak dobrze. Kiedyś uratowaliśmy osobę, która niestety potem zmarła, mimo interwencji lekarzy.
Jak do tego doszło?
Statek, na którym pracuję, nie wchodzi do portu, praktycznie cały czas przebywa w morzu. Zaopatrzenie przywożą więc inne jednostki. Od jednej z nich braliśmy akurat materiał sypki, który jest wykorzystywany podczas procesów wiertniczych. Przekazuje się go pod ciśnieniem linią przesyłową. Tamten statek był więc do nas podłączony wężem, który wkręcił się w śrubę. W efekcie bardzo mocno się naprężył, zerwał i uderzył w brzuch członka załogi. Facet wpadł do wody pomiędzy dwoma jednostkami oddzielonymi od siebie o 20 metrów. Jego koledzy zbaranieli, myśmy natomiast opuścili łódkę ratowniczą, wyłowiliśmy tego człowieka z wody, przetransportowaliśmy na pokład, a potem do naszego szpitala. Lekarz udzielał mu tam pomocy przez 9-10 h, po czym przyleciał helikopter, który miał go zabrać do szpitala na lądzie. Niestety, kiedy już wylądowali i ruszyli karetką, zmarł z powodu obrażeń wewnętrznych, wywołanych uderzeniem.
Na morzu zagrożeniem są nie tylko wypadki, ale i piraci.
Nie brakuje ich szczególnie w rejonie delty Nigru. Najprostsze do skubania są dla nich firmy olejowe, bo przeważnie bywają wysoko ubezpieczone plus zapłacą każdy okup, byle tylko odzyskać swojego pracownika. Na szczęście mnie ominęły podobne historie.
Od dawna pracujesz na morzu?
W 2003 roku miałem pierwszą praktykę na statku. Od 2008 roku jestem oficerem, przez dwa lata pracowałem u różnych armatorów, często zmieniałem szefów.
Nigdy nie interesowało mnie romantyczne marynarstwo, polegające na wypłynięciu na 10 miesięcy w rejs i powrocie do domu na kilkadziesiąt dni. Owszem, fajne są te wschody słońca, które można wówczas podziwiać na pełnym morzu, ale umówmy się – na dłuższą metę taka robota nie różni się niczym od jeżdżenia tirem, bo staje się po prostu nudną mordęgą. Chciałem jej uniknąć, więc na trzecim roku studiów zaplanowałem sobie, jak ma wyglądać moja zawodowa przyszłość. Krok po kroku dążyłem do spełnienia tego celu, udało się w 2010, kiedy to trafiłem do wymarzonej roboty.
Nie chcę, żeby to zabrzmiało nieskromnie, ale byłem najlepszym studentem na roku na transporcie morskim na Akademii Morskiej w Gdyni. Na tym kierunku średnia ocen 4,8 to wysoki wynik, pomogło mi się to wybić. Ale też zainwestowałem w siebie spore pieniądze. Jeździłem m.in. na kursy kwalifikacyjne do Szkocji, wiedziałem na jakim typie statków chce pracować, więc się do tego przygotowywałem. Miałem na siebie pomysł, inwestowałem w rozwój pożyczone pieniądze, myślę, że przyszłym szefom to w jakiś sposób zaimponowało.
Do 2015 pracowałem w Angoli, cały czas na jednym polu. Bylibyśmy tam dłużej, gdyby nie kryzys naftowy. Francuska firma, dla której wykonywaliśmy odwierty, zerwała kontrakt na wiercenie, dzięki czemu mieliśmy dwa lata, że tak powiem, dla siebie. Przez ten czas w pracy się za bardzo nie przemęczaliśmy, na szczęście pieniądze ciągle przychodziły, wynikało to z uwarunkowań kontraktowych. We wrześniu 2017 roku statek popłynął do Las Palmas, gdzie był przygotowywany do kampanii śródziemnomorskiej. Od grudnia pracujemy na Cyprze, potem czekają nas odwierty w Maroku i Portugalii. Wiem już, że w 2019 roku ruszymy do Mozambiku i tam spędzimy co najmniej cztery lata.
W tym miejscu warto dodać, jak wygląda moja praca. Przez miesiąc jestem na statku, a potem mam miesiąc wolny, który spędzam z rodziną i bliskimi, a także oczywiście trenując na lądzie. Oczywiście kiedy jestem poza Trójmiastem, tęsknię za dzieciakami i żoną, ale z drugiej strony wiem, że za tę rozłąkę otrzymuję solidne wynagrodzenie. Marchewka na końcu tego kija jest naprawdę porządna, nie mogę narzekać. Mimo to nie wiem, czy np. za dziesięć lat nadal będę stacjonował na statku. Nie wykluczam, że zaangażuję się w inne projekty, choć na razie jest za wcześnie, aby mówić w jakie.
Niejeden czytelnik może ci pozazdrościć gwarancji zatrudnienia na lata.
Ja mam to szczęście, że pracuję we włoskiej firmie, w której obecnie strata roboty faktycznie jest mało prawdopodobna. Istnieje w niej coś takiego, co nazywa się „no blame policy”, czyli polityka nieobwiniania pojedynczych ludzi. Nawet jeśli w jakiś sposób nawalisz, to najwyżej wyślą cię na kolejną jednostkę, gdzie będziesz mógł się zrehabilitować. Ale nie zawsze było tak różowo. W 2015 roku, po załamaniu rynku, z 200 osób załogi zostało raptem 40. Miałem farta, bo pracuję na stanowisku, którego właściwie się nie redukuje. Każdy statek ma coś, co nazywa się „minimum safe manning’, czyli załoga minimalna, poniżej której nie można zejść. Oficer wachtowy należy do tego grona.
Mój trener śmieje się, że ta praca przypomina trochę obóz sportowy. Są ludzie, którzy gotują mi jedzenie, inni piorą ubrania, więc tak naprawdę skupiam się tylko na robocie, która nie jest specjalnie ciężka fizycznie, plus na treningu.
Kilkudziesięciu dorosłych facetów zamkniętych na kilka tygodni w jednym miejscu na pewno robi sobie dowcipy.
Cały czas. Ostatnia historia: zgodnie z przepisami raz na dwa lata musimy przechodzić kompleksowe badania, takie wiesz, od stóp do głów. Ale jako że statek, na którym pracuję, ma ponad 100 osób załogi, czasem lekarz chce nas obejrzeć częściej, żeby być pewnym, że wszystko jest OK. Mam dwóch kumpli Polaków, z którymi najmocniej trzymam się w robocie, wraz z jednym byliśmy na badaniach kilka dni wcześniej niż Rudy. Kolega dopytywał nas co i jak, to odpowiedzieliśmy, że gościom po czterdziestce robi się badania prostaty.
– Ale nie musisz się tego bać, przecież jesteś młodszy!
Oczywiście wcześniej sprawdziliśmy, ile ma lat, a że skończył już cztery dychy, to dostał ataku paniki. Kilka dni biegał po jednostce i krzyczał, że nikt nie będzie mu wsadzał palca w dupę, biedak tak się tym zestresował, że prawie poszedł na skargę do samego kapitana (śmiech).
Statek, na którym pracujesz, ma długość całkowitą 233 metry, a mimo to nie możesz po nim biegać. Wyjaśnij dlaczego?
Ponieważ istnieją procedury, które nakazują mieć na sobie odpowiedni strój, kiedy przebywa się na pokładzie. Czyli ciężkie buty, kombinezon roboczy, kask, rękawice, okulary ochronne – to wszystko raczej nie sprzyjałoby joggingowi.
Pozostaje ci więc siłownia, w której nie tylko biegasz, ale i jeździsz na rowerze, o czym już wspomniałeś. Masz swój wpięty w trenażer?
Nie, bo za każdym razem, gdy przylatuję do pracy, mam limit bagażu wynoszący 15 kg. Nie ma więc sensu, żeby brać ze sobą kolarzówkę, o wiele ekonomiczniej jest mieć swoje pedały plus buty. Ich każdorazowe wkręcenie plus ustawienie roweru spinningowego pod moje parametry, zajmuje mi pięć minut, więc to żaden problem.
Będąc na otwartym akwenie jedyną częścią triathlonu, której nie możesz uprawiać jest… pływanie.
Żaden kapitan nie pozwoliłby na to, żeby jego członek załogi wyskoczył do oceanu potrenować. Rozumiem, bo to niebezpieczne – pędniki azymutalne tworzą wiry, które mogłyby takiego pływaka wciągnąć pod wodę. Druga sprawa – na oceanie występują prądy, które mogłyby cię po prostu oddalić od jednostki. Poza tym można natknąć się na rekiny i orki, więc to naprawdę niebezpieczna zabawa.
Aczkolwiek pamiętam, że jak byłem na praktykach na „Darze Młodzieży” w 2003, to płynęliśmy do Barcelony na zlot żaglowców. Byliśmy na miejscu przed czasem, więc na środku Morza Śródziemnego świętej pamięci kapitan Leszek Wiktorowicz chciał dać młodym wilczkom posmakować marynarstwa starych czasów. No więc postawił statek w dryfie, zrzucił żagle i łodzie ratunkowe na wodzie, i pozwolił nam skakać z burty do wody. 10-12 m wysokości i stu chłopa, którzy lecą do morza jeden po drugim, wyglądało to naprawdę efektownie. Chociaż ja za pierwszym razem z przejęcia wylądowałem „na kota”, więc potem ze trzy dni piekła mnie klata.
Kiedy jesteś na statku, pływasz więc „na sucho”. Jak to wygląda?
Wykorzystuję do tego specjalne gumy używane czasem przez pływaków do treningu oporowego. Niestety, to nie zastępuje prawdziwego pływania, jest raczej marnym substytutem, ale pozwala trochę popracować nad siłą. Kiedy po czterech tygodniach takich ćwiczeń wracam na basen, to przez 2-3 treningi czuję się w nim tak, jakbym pływał w kisielu. Ciało potrzebuje czasu, aby znowu przyzwyczaić się do wody.
Powiedziałeś kiedyś, że gdy jesteś na lądzie masz grafik bardziej wypełniony niż na morzu.
Nic w tym dziwnego, bo przecież mam rodzinę. Żona i dwójka małych dzieci wymagają bardzo dużo uwagi. Podam ci to na przykładzie klasycznego poniedziałku: wstaję wtedy o 4.30, żeby zawieźć maluchy na basen. Czekam na nie kiedy ćwiczą, a potem o 7.10 wiozę do szkoły. Zjem śniadanie, posiedzę z żoną, a potem potrenuję plus zawsze jest coś do zrobienia przy domu. Po południu znowu jadę z maluchami na basen, zanim wrócimy do domu jest 21. Czas mija wtedy mega szybko, a po takim dniu zmęczony padam na łóżko. Ale nie narzekam, wolę spędzać czas tak, niż niektórzy kumple opowiadający mi o tym, że po powrocie na ląd siedzą sami w domu, bo partnerka jest cały dzień w pracy, a dzieciaki w szkole. Moja żona jest zatrudniona tylko na ułamek etatu, między innymi po to, żebyśmy mogli widzieć się regularnie, gdy wracam ze statku. Nie mamy ciśnienia finansowego, żeby pracowała, bo jak mówiłem zarabiam godnie, spokojnie starcza nam na życie.
Triathlonowy mistrz świata Marcin Konieczny zdradził mi, że najlepszy wynik w zawodach osiągnąłeś po wypiciu czterech piw wieczorem przed startem.
Może nie najlepszy, ale przełomowy – to było w Borównie, gdzie pierwszy raz złamałem pięć godzin w 1/2 Ironmana. Uważam, że kiedy przed zawodami odpowiednio się zrelaksujesz, na przykład przy browarku, a co za tym idzie nie będziesz się spinał, to osiągniesz dobry wynik. Ile razy przeżywałem poszczególne zawody, tyle razy mi w nich nie poszło. Jesteśmy tylko amatorami, więc nie powinniśmy się stresować triathlonem, a po prostu czerpać z niego radość. Co oczywiście nie oznacza, że noc wcześniej trzeba się narąbać, bez przesady, po prostu można coś wypić na dobry humor, co właśnie wtedy uczyniłem (śmiech).
Piwo to – obok sportu – twoja pasja.
Prawda, dlatego poprosiłem Koniecznego, żeby przywiózł mi lokalny browar z Hawajów, gdzie startował na MŚ. Ponoć miał nawet dwa, ale jedno wypił jego syn (śmiech). Nie jestem co prawda birofilem, nie przeglądam składu każdego piwka, ani nie patrzę na rankingi najlepszych, ale też nie ukrywam, że lubię sobie czasem dziabnąć. Ważniejsze od smaku alkoholu jest jednak dla mnie towarzystwo, w jakim go piję. Jeśli masz obok siebie fajnych ludzi, to nawet winiacz za 5 zł będzie dobrze wchodził, taka prawda.
Lubisz odkrywać nie tylko nowe piwa, ale i nowe zawody triathlonowe. W 2017 startowałeś w półironmanie na Islandii, gdzie woda miała… dziewięć stopni.
A temperatura odczuwalna powietrza wynosiła 5 C. Dodam że wiatr śmigał z prędkością 100 km/h, więc zdecydowanie nie była to najłatwiejsza impreza, w jakiej brałem udział.
W wodzie było mi bardzo zimno, mimo że miałem na sobie neoprenowe skarpety i czepek. W takiej sytuacji w ogóle nie myślisz o technicznym poruszaniu się kraulem, fale są na to za duże. W pewnym momencie jedna z nich mnie obróciła i nagle zacząłem płynąć grzbietem (śmiech). Generalnie to było dosyć ekstremalne doświadczenie, może nie jak skok ze spadochronem, ale jednak na pewno na długo je zapamiętam.
Kiedy wyszedłem z wody, palce u rąk i nóg były zgrabiałe. Ciężko było ściągnąć piankę i założyć na siebie długą bluzę oraz specjalne skarpety z wełny merynosa. Musiałem jednak to zrobić, inaczej w tych warunkach zbyt daleko bym nie ujechał. Przed startem zakładałem, że na trasie rowerowej skupię się na pięknych widokach wokół, niestety nic z tego nie wyszło, bo wiało tak, iż ciężko było utrzymać kierownicę. Nie dałem nawet rady jechać w pozycji aero, musiałem trzymać kierownicę w górnym chwycie. Mimo wszystko wspominam to szaleństwo znakomicie, stanąłem na pudle w kategorii wiekowej, w której byłem trzeci.
Znajomi triathloniści mówią, że nie znają lepiej przygotowanego do zawodów człowieka niż ty. Ponoć masz zaplanowany wszystkie szczegóły imprezy, a przed startem w Gdyni w 2013 roku zapisałeś w swoim kajeciku każdy krok, jaki wykonasz na trasie.
No aż tak to nie było, ale oczywiście objechałem ją kilkakrotnie, a także po niej biegłem, żeby wiedzieć co i jak. Lubie być dobrze przygotowany do startu, a także do wyjazdu za granicę na daną imprezę. Pewnie dlatego Marcin Konieczny chętnie ze mną jeździ. Wie, że jak wyruszy w podróż z Wydartym, to Emil wcześniej wszystko sprawdzi: od hoteli, przez dojazd do nich, po profil trasy. Tak już mam, że dbam o detale, chociaż oczywiście w triathlonie nie ma możliwości, żeby coś cie nie zaskoczyło. Pamiętam start w Borównie, kiedy wyszedłem z wody i spojrzałem na zegarek, który pokazywał, że przepłynąłem połówkę w ponad 40 minut, a więc o 10 wolniej niż zazwyczaj. Pomyślałem „ja pierdolę, co ja zrobiłem?”. Okazało się, że bojki w wodzie się przesunęły, dlatego płynęliśmy o 600 m więcej niż zazwyczaj na tym dystansie. Innym razem w Suszu dostałem skurczu żołądka, w efekcie czego właściwie nie mogłem oddychać, o bieganiu nie wspominając. Zrobiło się z tego 14 km walki o życie, więc czas, który osiągnąłem, był dużo gorszy od założonego. Taki to sport, że wszystkiego nie przewidzisz.
Jak w ogóle zaczęła się twoja przygoda z triathlonem?
Kiedy przeglądałem w pracy internet, zauważyłem informację, że w Ostrzycach odbędzie się impreza, którą organizuje Jurek Górski, czyli bohater słynnego ostatnio w Polsce filmu „Najlepszy”. To był 2009 rok. Pomyślałem, że skoro jako dzieciak dużo jeździłem na rowerze i biegałem, to mógłbym spróbować swoich sił w takich zawodach. Miałem wtedy dodatkową motywację, żeby nie pójść w ślady kolegów z pracy, którzy wyglądali trochę tak, jakby byli w ciąży. Prawie każdy miał kilkanaście zbędnych kilogramów, uznałem, że nie chcę być kolesiem, który w wieku 40 lat zacznie prezentować się podobnie. Po dwóch tygodniach wystartowałem, to był chyba sprint. Od razu mi się spodobało, to była druga połowa sierpnia, czyli końcówka sezonu. Nie za bardzo było więc gdzie rywalizować dalej, toteż zacząłem przygotowywać się do zawodów w 2010.
W tamtych latach triathlon w Polsce uprawiało dużo mniej osób niż teraz.
Jasne, imprezy były naprawdę kameralne, brało w nich udział powiedzmy 50 zapaleńców, którzy jeździli na każde zawody, plus dziesięciu lokalsów, chcących się akurat sprawdzić. To były fajne czasy, startowałem ramię w ramię z takimi ludźmi, jak Ewa Dederko (olimpijka z Pekinu – przyp. KG), czy Mateusz Kaźmierczak, teraz zawodowiec, a wtedy młody chłopak, który na zawody przyjeżdżał z ojcem. Oczywiście moje nowe hobby wywoływało w domu pewne zdenerwowanie, ponieważ „prime time” swojego dnia poświęcałem na treningi rowerowe. Człowiek znikał o 12 na trzy godziny, a przecież mógł robić w tym czasie coś fajnego z żoną. Na szczęście z biegiem czasu zaczęliśmy się „docierać” w tej kwestii, wypracowaliśmy taki styl, że moja pasja aż tak bardzo nie wpływa negatywnie na życie codzienne.
Nie ograniczasz się tylko do startów triathlonowych, w zeszłym roku zająłeś drugie miejsce w Swimrunie. Opowiedz o tym, jak wygląda taka impreza.
Startuje się w parze z kolegą, w tym przypadku był to Maciek Żywek. Najpierw biegniesz, potem płyniesz, potem znowu biegniesz, a następnie po raz kolejny wskakujesz do wody. Krótkie odcinki, dynamiczne, fajna zabawa, coś podobnego do triathlonu, tylko bez roweru. Swimrun wziął się w ogóle z tego, że grupa znajomych ścigała się w Szwecji od wyspy do wyspy. Podoba mi się ta idea, widziałem, że ten sport uprawia się na wyspach na Atlantyku, piękne widoki, dobra zabawa, chciałbym tam pojechać.
Skoro jesteśmy już przy egzotycznych miejscach, warto wspomnieć, że brałeś udział w rowerowym wyścigu Cape Epic.
Na świecie rozróżnia się pięć imprez etapowych najwyższej kategorii: Giro d’Italia, Tour de France, Vuelta a Espana, które wszyscy znają, oraz dwa wyścigi MTB – Cyprus Sunshine Cup i Cape Epic. W Afryce dopuszcza się do startu nie tylko zawodowców, ale i amatorów. To wspaniała sprawa, bo jedziesz po tej samej trasie co Nino Schurter, Jenny Risveds, Sven Nys, Cadel Evans czy George Hincapie, którzy akurat brali udział w tej samej edycji co ja.
Opowiedz więcej o tej imprezie.
Trwa osiem dni, a więc dużo krócej niż kolarskie toury, ale nie jest mniej wymagający. Ciężki teren, upał, do pokonania około 100 km dziennie. Na szosie robi się to w niecałe 3 godziny, w tak trudnych zawodach MTB pokonanie takiego dystansu może trwać nawet 7 h. Podobnie jak w Swimrunie startuje się tam parami.
Dlaczego?
Bo impreza często przebiega przez niebezpieczne, niedostępne tereny, więc lepiej pokonywać je we dwójkę. Dopóki nie przejechałem Cape Epic, nie wiedziałem na co się piszę. To była dla mnie pierwsza wieloetapówka MTB, od razu wskoczyłem na głęboką wodę. Podczas drugiego etapu startowaliśmy z poziomu oceanu, a następnie wjechaliśmy z kolegą wysoko w góry na południu RPA. Przejechaliśmy na drugą stronę zbocza górskiego, trzeba było zjechać w dół. Patrzę na to, co mnie czeka, pojawiają się myśli w stylu „ja pierdolę, nigdy po czymś takim nie jechałem, jest mega stromo, to się może źle skończyć”. Na szczęście chwilę potem wyłączyłem głowę, opuściłem siodełko, wystawiłem tyłek nad tylne koło i ruszyłem. Przetrwałem, ale lekko nie było. Na kolejnym odcinku odwodniłem się tak mocno, że trafiłem pod kroplówkę do szpitala zawodów. Bałem się, że nie będę w stanie jechać dalej, ale jakoś to poszło. Nogi były oczywiście coraz bardziej betonowe, ale koniec końców udało się dojechać do mety. Oczywiście jakiś czas potem, na lotnisku w Kapsztadzie, już myślałem co zrobić, żeby znów wrócić na tę imprezę. Tego typu emocje bez wątpienia uzależniają.
Skąd w ogóle pomysł, żeby wziąć udział w takim hardcorze?
Kiedyś na lotnisku w Namibii kupiłem miesięcznik kolarski, w którym pisano o tej imprezie. Tekst nosił tytuł „Epic diaries”, ludzie opisywali w nim swoje przeżycia z całej zabawy. Od razu stwierdziłem, że chcę to zrobić. Zapisałem się więc na loterię, bo oczywiście chętnych do startu było więcej niż miejsc. Miałem szczęście, w sierpniu przyszedł e-mail, że dostałem się z puli rezerwowej. Poleciałem tam z Michałem Bogdziewiczem, który kiedyś jeździł zawodowo w MTB. Chłop opowiadał, że start w Cape Epic to marzenie jego życia, więc jak usłyszał, że możemy tam lecieć, był wniebowzięty. Mieliśmy nieco ponad pół roku na przygotowania do tego startu. Kompletnie odstawiłem wtedy pływanie, prawie nie biegałem, skupiałem się na rowerze, na który poświęcałem koło 20 godzin tygodniowo.
Kolejny start w Cape Epic to twój najważniejszy obecnie cel?
Nie, ja marzę o tym, żeby wziąć udział w Norsemanie. To jeden z najtrudniejszych triathlonów świata, który odbywa się w Norwegii. Startuje się w nim… skacząc z promu do wody. Potem jest jeszcze weselej – na rowerze zalicza się trudne podjazdy, podczas biegu też trzeba przez jakiś czas zasuwać pod górę – meta znajduje się na szczycie Gaustatoppen, 1880 metrów nad poziomem morza. Wielkie wyzwanie, fajnie byłoby je za jakiś czas podjąć!
ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI
Fot. Archiwum prywatne Emila Wydartego