Mieli być drugimi Invincibles. Mieli powtórzyć wyczyn Arsenalu z sezonu 2003/2004. Nawet gdy już wydawało się, że ich seria bez porażki musi dobiec końca, nawet gdy piłkę w meczu z Crystal Palace na jedenastym metrze w 93. minucie ustawił Milivojević, udawało im się wywinąć. I dziś znów byli blisko ucieczki spod topora, gdy w ostatnich sekundach Aguero doszedł do wrzutki z wolnego De Bruyne. Ale nie powtórzyli tamtego wyczynu. Przegrali 3:4.
Sztuki niebywałej dokonał za to Liverpool. Bo dziś pokonanie Manchesteru City wymagało zdobycia czterech goli. Jedno trafienie mniej i z wygranej byłyby nici. A przecież Obywatele od 364 dni nie dali sobie wbić czterech bramek w jednym spotkaniu. W przededniu rocznicy, podopieczni Jurgena Kloppa dokonali niemożliwego, w dodatku w momencie, gdy przestali na nich stawiać nawet ich wierni kibice. Bo ustalmy – optymizmem nie mógł nastroić fanów ani transfer Coutinho i rozbicie “Fab Four”, ani pauza Virgila van Dijka, o której poinformowano dziś rano.
Liderzy Premier League raz jeszcze przekonali się jednak, jak przeklętym miejscem do gry w piłkę jest dla nich Liverpool. To właśnie w mieście Beatlesów ostatni raz stracili cztery gole w meczu ligowym – w poprzednim sezonie z Evertonem. To właśnie tutaj wygrywanie przychodzi im od wielu lat z ogromną trudnością. O ile Goodison Park udawało się im jeszcze zdobywać, o tyle Anfield ostatni raz w 2003 roku, gdy menedżerem City był Kevin Keegan, a gole zdobywał Nicolas Anelka.
Wydawało się, że wszelkie dane ku temu, by wreszcie tę niemoc przełamać, dziś są. Bo Jurgen Klopp nie dostał zbyt wiele czasu przed starciem z liderem, by pozbierać się po stracie brazylijskiej gwiazdy. Bo wypadł mu z linii obrony wspomniany van Dijk. Bo po remisie z Crystal Palace City wróciło do wysokich zwycięstw. Wreszcie dlatego, że w głowach zawodników Liverpoolu mogło jeszcze siedzieć 0:5 z września.
Jeśli jednak tak było, to nie stanowiło ono pętli na psychice, a bodziec do działania. Do wyjścia wysokim pressingiem na Manchester City, mimo że podobna taktyka zgubiła przecież Tottenham. Przez ostatnie tygodnie nikt nie odważył się z The Citizens zagrać tak otwarcie. Mało kto próbował praktycznie przez cały mecz najlepiej wyprowadzającą piłkę ekipę stłamsić jeszcze na jej połowie. Klopp zadecydował, że to da największe szanse na sukces i zgarnął pełną pulę.
Bo praktycznie każdy gol Liverpoolu wynikał właśnie z podejścia wyżej. Z wywarcia presji na zawodnikach Guardioli, którzy dziś rozgrywali akcje od tyłu z gracją godną Swansea czy innego West Bromu. Katastrofa zaczęła się od straty Delpha, przyciśniętego przez Firmino. Odbiór, zagranie do Oxlade’a-Chamberlaina i płaski strzał Anglika, który swój lot zakończył w siatce bramki City.
Nawet mimo szybkiej odpowiedzi Sane, który oszukał Joe Gomeza i Joela Matipa i wyrównał mocnym strzałem po krótkim słupku, koledzy nie doznali otrzeźwienia. Ich błędy zaczęły się niebezpiecznie mnożyć. Fernandinho, zwykle oaza spokoju, dziś był elektryczny jak piosenka Podsiadły i Brodki. Otamendi, którego zagrania penetrowały zwykle szyki rywali, miał problem z najprostszymi zagraniami. Ederson, chwalony zewsząd za grę nogami, ale i same bramkarskie umiejętności, tym razem wielokrotnie siebie i kolegów wsadzał na konia.
Zanim jednak oni doprowadzili do straty goli numer trzy i cztery, padła bramka numer dwa. Po tym, jak Roberto Firmino wcisnął się przed Stonesa, przyjął zagranie od Oxlade’a-Chamberlaina i precyzyjną wcinką pokonał Edersona. Ten gol zainspirował The Reds do jeszcze agresywniejszego pressingu, zakończonego błędami wspomnianych wcześniej Fernandinho i Otamendiego. Pierwszy zagrał do Mane, który pociągnął kilka metrów i huknął w słupek. Drugiemu już chwilę później piłkę wygarnął Salah, by obsłużyć Mane i pozwolić Senegalczykowi na piękne uderzenie w samo okienko.
Obraz nędzy i rozpaczy w defensywie City dokończył zaś malować Ederson. Nie raz i nie dwa wypuszczał piłkę z rąk interweniując na przedpolu i zdradzając, że dziś może z nim być krucho, ale podania do Salaha, po którym Egipcjaninowi pozostało posłać precyzyjny lob w kierunku opuszczonej bramki, trudno się było spodziewać.
I gdy każdy ekspert zdążył już wrzucić kilka tweetów z peanami pod adresem Liverpoolu, na Anfield znów pojawił się Manchester City, którym tyle razy już się w tym sezonie zachwycaliśmy. Atak Liverpoolu opadł z sił. Widać było, że Firmino czy Mane nie mają już dość pary, by w pojedynkę pociągnąć kontrę, nawet w sprzyjających okolicznościach. Widzieli to i Obywatele, którzy nacisnęli ze zdwojoną siłą. Gdy po kombinacji Gundogana z Aguero gola strzelił Silva, większość kibiców Liverpoolu podeszła do tego jeszcze na chłodno. Gdy jednak na starcie czterech doliczonych minut idealnie piłkę w polu karnym przyjął Gundogan, by ułamki sekundy później skierować ją już do siatki, zaczęło się nerwowe obgryzanie paznokci. Uśmiech, który miał już nie schodzić z ust Kloppa, zastąpiło zaciskanie zębów ze złości.
I mało brakowało, by właśnie z takim wyrazem twarzy Niemiec zszedł do tunelu po ostatnim gwizdku. Manchester City dostał bowiem od losu doskonałą szansę na wyrównanie. Rzut wolny z boku boiska, po którym do wrzutki De Bruyne doszedł Aguero. Rzecz w tym, że po pierwsze – był na spalonym, a po drugie – uderzył w boczną siatkę.
Manchester City więc po raz pierwszy w sezonie ligowym został wreszcie pokonany. Pokonany w wielkim stylu, przez zespół, który pokazał dziś ogrom piłkarskiej jakości i jasny pomysł na to, jak ekipę Pepa Guardioli ograć. Ale i pokonany z godnością. Po walce do ostatniej setnej sekundy o to, by dać sobie szansę napisania historii tak nieprawdopodobnej, jak ta Arsenalu sprzed ponad dekady. Po meczu absolutnie kosmicznym.
Liverpool – Manchester City 4:3 (Oxlade-Chamberlain 9′, Firmino 59′, Mane 61′, Salah 68′ – Sane 40′, B. Silva 84′, Gundogan 90’+1′)