Turniej Czterech Skoczni kojarzy się kibicom przede wszystkim z początkiem małyszomanii, triumfem Kamila Stocha, rekordowym zwycięstwem Svena Hannawalda z 2002 r. i Janne Ahonenem, który wygrywał tam aż pięciokrotnie. Ale niemiecko-austriacki klasyk to nie tylko sport. To także skandale, sędziowskie wałki i kuriozalne wpadki organizatorów. Na kilka dni przed startem 66. edycji przypominamy kilka najgłośniejszych numerów.
Skoro piszemy o mało chwalebnych epizodach z historii turnieju, trudno nie zacząć od Dmitrija Wasiliewa, czyli pierwszego skoczka, którego przyłapano na stosowaniu dopingu. Do afery doszło w sezonie 2000/2001, czyli wtedy, kiedy wystrzeliła kariera Małysza. Polak stał się wówczas gwiazdą dyscypliny, a Rosjanin – przynajmniej na pewien czas – jej czarną owcą.
Wasiliew tamten turniej zaczął od 24. miejsca w Oberstdorfie, ale już na Große Olympiaschanze w Garmisch-Partenkirchen był drugi za Noriakim Kasai (już wtedy miał 28 lat!). Było to pierwsze od wielu lat podium dla reprezentanta Rosji, dlatego wokół 22-latka zrobiło się dużo szumu. A kiedy kilka dni później doleciał jeszcze do trzeciej lokaty w Innsbrucku, nazwano go objawieniem sezonu. Kontrola antydopingowa po udanych zawodach na Bergisel – jak to zwykle u skoczków bywało – miała być tylko formalnością.
Ale nie była. Na początku lutego, czyli miesiąc po turnieju, gruchnął news, że w próbce pobranej od Rosjanina w Innsbrucku wykryto diuretikę – specyfik moczopędny ułatwiający zrzucenie wagi. Już kilka dni później Międzynarodowa Federacja Narciarska zdyskwalifikowała go na dwa lata, wymazując jednocześnie wszystkie wyniki, jakie zanotował od 4 stycznia. – To, co zrobił, naprawdę pomaga w skokach. Przed zawodami pozbywał się sporej ilości wody z organizmu – mówił później dziennikarzom Amerykanin Clint Jones.
Rosjanin, który przez wpadkę stracił m.in. igrzyska olimpijskie w Salt Lake City, wrócił do skakania w 2003 r. na ostatni konkurs TCS w Bischofshofen (nie wszedł do drugiej serii). Od tamtej pory skakał jeszcze w jedenastu edycjach i był nawet dwukrotnie piąty w klasyfikacji końcowej.
Wasiliew często błędnie nazywany jest pierwszym skoczkiem, który zażywał niedozwolone środki. Był pierwszym, którego złapano, ponieważ dziś już wiadomo, że Hans-Georg Aschenbach tytuł mistrza olimpijskiego z… Innsbrucku w 1976 r. zdobył nawożąc się sterydami anabolicznymi. Niemiec przyznał się do tego jednak wiele lat po zakończeniu kariery, zdradzając przy okazji, jak wyglądały dopingowe praktyki w NRD.
Niemcy i terror żywieniowy
Jednym z najbardziej toksycznych turniejów jeżeli chodzi o atmosferę, był z kolei ten rozegrany w sezonie 2003/2004. Oprócz dalekich lotów zwycięzcy Sigurda Pettersena, głównym tematem była wtedy afera, która wybuchła wokół reprezentacji Niemiec. Wszystko zaczęło się od głośnego wywiadu, którego tuż przed samym turniejem udzielił Frank Löffler. Moment został wybrany nieprzypadkowo.
Löffler był reprezentacyjnym wyrzutkiem. Przed sezonem został wykluczony z kadry Niemiec wraz z Michaelem Möllingerem. Co dokładnie było powodem takiej decyzji trenera Wolfganga Steierta nie wiadomo, ale najczęściej przewijały się dwa: nieumiejętność trzymania wymaganej wagi oraz to, że obaj byli niezłymi baletmistrzami, a więc lubili ostro ruszyć w miasto. Władzom Niemieckiego Związku Narciarskiego nie podobało się też to, że młody skoczek nie miał hamulców, aby krytykować w mediach metody treningowe swojego szkoleniowca.
Ale wróćmy do wywiadu, który wywołał trzęsienie ziemi przed TCS. Frank na łamach magazynu „Der Spiegel” zarzucił niemieckiej federacji i Steiertowi, że w reprezentacji stosowany jest „permanentny terror” żywieniowy. Mówiąc wprost, zawodnicy mieli być od lat zmuszani do głodowania. Sam Löffler miał rzekomo dostać ultimatum, że albo zejdzie z 72 do 68 kg, albo wylatuje. Według jego wersji, każdy skoczek drużyny narodowej, mimo dużych obciążeń treningowych, miał prawo przyjąć dziennie tylko 1200 kalorii. Opowiedział dziennikarzom, że były dni, kiedy wyczerpany Sven Hannawald nie potrafił nawet udźwignąć ciężarków w siłowni. Panujący w kadrze system nazwał chorym.
Władze związku oraz członkowie sztabu reprezentacji wszystkie zarzuty uznali oczywiście za wyssane z palca. Sugerowali, że wywiad był po prostu zemstą odstawionego na boczny tor zawodnika. Głos w aferze zabrał nawet Reinhard Hess, poprzednik Steierta. Słynny trener przyznał na przykładzie Hannawalda (wtedy jeszcze środowisko nie wiedziało o jego depresji), że walka o jak najniższą wagę może prowadzić do bardzo poważnych problemów zdrowotnych. Ale jednocześnie stanowczo podkreślił, że podczas jego kadencji żaden zawodnik nie był zmuszany do głodowania. Jak mówił, jeśli dochodziło do takich praktyk, to był to efekt ambicji samych skoczków. – Chodzi o sławę i duże pieniądze. Dlatego sportowcy dochodzą do granic – mówił w rozmowie z „Bildem”.
A sam turniej był dla Niemców marny. Najlepszy z nich, Georg Spaeth, skończył w generalce na szóstym miejscu.
Gospodarze trzymają rękę na pulsie
Z ostatnich dziesięciu edycji turnieju, aż siedem wygrali reprezentanci Austrii. Niestety, w niektórych przypadkach byli oni nie tyle faworyzowani przez organizatorów, co wręcz perfidnie ciągnięci za uszy.
Dobrym przykładem będzie tutaj turniej z sezonu 2011/2012, kiedy najlepszy był Gregor Schlierenzauer. Cyrk zaczął się już w Oberstdorfie. Konkurs odbywał się w trudnych warunkach i wielu skoczków kompletnie nie było w stanie sobie z nimi poradzić. Z progu spadali kolejni zawodnicy, ale organizatorzy nie widzieli wystarczających powodów, aby przerwać rywalizację i po uspokojeniu się aury zacząć wszystko od nowa.
Optyka zmieniła się, kiedy bardzo słabe próby oddali Niemcy i Austriacy. Szczególnie „Schlieri”, który zaliczył niewiele ponad 100 m. Wtedy trener Austriaków Alexander Pointner – co widzieli inni szkoleniowcy – podszedł do wszechwładnego dyrektora Pucharu Świata Waltera Hofera i zaczął go maglować, że takie skakanie nie ma sensu i trzeba „zerować” wyniki. I tak też się stało. W powtórzonej pierwszej serii Gregor przylutował już 133 m, jego reprezentacyjni koledzy też lądowali daleko i ostatecznie skończyło się na austriackim podium: Schlierenzauer, Kofler, Morgenstern.
W Ga-Pa sędziowie bawili się z kolei w krawców, bo kiedy tylko któryś zawodnik odleciał i mógł zagrozić Austriakom, od razu miał ciachane noty za styl. Nawet jeśli teoretycznie nie było się do czego przyczepić. Sędziowie z wystawianych not jeszcze mogli próbować jakoś się wytłumaczyć, ale to co wydarzyło się w Innsbrucku, dla wielu było jawnym przekrętem.
Po pierwszej serii i skoku na odległość 132,5 m prowadził Kamil Stoch. W serii finałowej wiał zmienny wiatr i to okazało się być kluczowe. Kiedy na belce startowej siadali Kofler i Schlierenzauer, trzymani byli tam tak długo, aż zaczynało wiać pod narty. Ale kiedy przyszła kolej na Stocha, urządzenia pomiarowe nagle przestały istnieć. Lider naszej ekipy został puszczony w zdecydowanie najgorszych warunkach spośród zawodników z czołówki. Skończyło się na koliberku i lądowaniu na 108 m. Zepchnęło to Polaka dopiero na dziewiąte miejsce. Był to czwarty najgorszy skok drugiej serii.
Stoch po wszystkim przyznał, że popełnił drobny błąd przy wyjściu z progu, ale wbił też szpilkę jury mówiąc, że „jedni skakali w równych warunkach, a inni w równiejszych”.
Hymn jak marsz pogrzebowy
Skoro jesteśmy już przy Stochu, warto przejść do organizacyjnych wpadek, bo takie także w Turnieju Czterech Skoczni się zdarzały.
Kamil, jak wiadomo, poza skocznią jest też zapalonym kibicem piłkarskim. Pewnie nigdy nie spodziewał się, że kiedyś poczuje się tak, jak polscy piłkarze przed meczem z Koreą Południową na mistrzostwach świata w 2002 r. Chodzi oczywiście o hymn, chociaż akurat w jego przypadku nie była w to zamieszana Edyta Górniak. Przypomnijmy, akcja miała miejsce po wygranym konkursie w Bischofshofen, który dał Stochowi zwycięstwo w ostatniej edycji turnieju. Kiedy nasz skoczek stanął na najwyższym stopniu podium w oczekiwaniu na hymn, od austriackiej orkiestry dostał… nie wiadomo co. Zamysłem muzyków było prawdopodobnie wydobycie z „Mazurka Dąbrowskiego” uczuciowej głębi, ale efekt był taki, że kompletnie nie szło tego śpiewać. Uczestnicy programu „Jaka to melodia” nie zgadliby tego nawet po stu nutkach.
Organizacyjnych wtop było jednak więcej. Niektóre dotyczyły m.in. kuriozalnych okoliczności przekładania zawodów.
W skokach niby nie jest to coś dziwnego, bo w zasadzie w każdym sezonie trafiają się konkursy odwoływane przez niekorzystną aurę. Tyle tylko, że serię treningową w Oberstdorfie w 2015 r. storpedował… brak prądu. Skocznię spowiły ciemności. Wysiadły jupitery, aparatura do pomiaru wiatru, urządzenia chłodzące tory najazdowe, kilka osób utknęło nawet na wyciągu krzesełkowym. Awarię po pewnym czasie oczywiście udało się usunąć i rywalizację wznowiono, ale gospodarze najedli się wstydu. Kibice pytali, czy tak właśnie wygląda słynna niemiecka precyzja.
Oberstdorf to w ogóle trochę pechowa skocznia. Rok wcześniej na organizatorów posypały się gromy za to, że długo zwlekali z odwołaniem zawodów. Te planowo miały rozpocząć się o 16.30, ale z powodu kiepskiej pogody ciągle były przekładane. Ciągle, czyli dosłownie co 20 min. Udało się wprawdzie oddać kilka skoków, ale za chwilę zawody znów przerywano. Skończyło się tym, że wściekli kibice byli trzymani w ten sposób na skoczni przez trzy godziny, bo Niemcy dopiero po tym czasie definitywnie odwołali skakanie. Zarzucano im później, że ciągnięcie konkursu na siłę było spowodowane w dużej mierze zobowiązaniami wobec sponsorów. Reklamy przecież trzeba było puścić.
Co nas czeka w tym roku?
RAFAŁ BIEŃKOWSKI