Derby Manchesteru to bez względu na okoliczności partia, którą zaznacza się czerwonym kolorem w kalendarzu, ale dzisiejsze starcie było podwójnie istotne. Raz, że gra oczywiście toczyła się o władzę w mieście, ale dwa, dziś tak naprawdę decydowało się, czy City zamieni drogę ekspresową do mistrzostwa, na autostradę. Przecież w przypadku wygranej Obywatele mieliby 11 punktów przewagi nad wiceliderem i zwycięstwo na jego terenie, a dla tak mocnej bandy, to mogłaby być zaliczka nie do roztrwonienia. No i cóż, zapomnijcie o trybie przypuszczającym, bo tak się właśnie stało – City rządzi w Manchesterze i wiele wskazuje na to, że będzie rządzić w Premier League.
Skłamalibyśmy, jeśli napisalibyśmy, że nie spodziewaliśmy się takiego obrazu meczu – to panowie ubrani na niebiesko długo dominowali w tym spotkaniu, a panowie w czerwieni szukali swoich szans w kontrataku. Jednak obie ekipy miały problem, by plan na ofensywę zrealizować. United udanie się broniło i City nie miało wiele do powiedzenia – zapamiętamy głównie groźny strzał Sane i dobrą interwencję de Gei, wyblokowane uderzenie Sterlinga, uderzenie Jesusa, ale poza tym? Niewiele, bo goście czasem podejmowali złe decyzje, jak wtedy, gdy Jesus mógł wyjść sam na sam z hiszpańskim bramkarzem, ale wolał podać do nikogo. Z kolei okazje do kontr dla United specjalnie się nie pojawiały, City było zgrabnie ustawione w tyłach.
Czekaliśmy na tę bramkę, ona miała w założeniu otworzyć ten mecz i tak się stało, ale na ile? Parę minut? Jednak po kolei – City walnęło po rzucie rożnym, Silva dzięki strąceniu od Otamendiego dostał piłę na dwa-trzy metry przed bramką i nie mógł tego zmarnować, załadował strzał obok bezradnego golkipera. Wtedy… United zrozumiało, że też może zaatakować. Jeszcze pierwszy strzał Martiala był nędzny, za lekki i w środek bramki, ale zaraz obciął się Delph, a Rashford przymierzył porządnie, nie dał Edersonowi żadnych szans.
No i co – Czerwone Diabły znów chciały wrócić do utartego scenariusza „my bronimy, wy atakujecie”, ale w drugiej połowie szybko popełniły błąd przy stałym fragmencie. Mourinho może być zły: pewnie miałby mniejszy żal, gdyby City jego ekipę rozklepało i walnęło dwie sztuki na pustaka, z pewnością docenia klasę rywala. Ale oba gole stracone po wrzutkach ze stojącej piłki? Niewybaczalne, przecież de Gea nie mógł nic zrobić, za każdym razem dostawał torpedę z kilku metrów. Przy bramce na 2:1 kompromitująco wybił Lukaku, trafił piłką w kolegę, ta trafiła do Otamendiego i Argentyńczyk nie mógł się pomylić.
Gospodarze znów więc musieli zabrać się do ofensywnej roboty, ale tym razem nie mieli tyle szczęścia. Słaby był Lukaku, taką patelnię, jaką dostał w 85. minucie, po prostu musi wykorzystać – piąty metr, dobra piłka ze skrzydła, Belg strzela mocno, ale wprost w Edersona, który potem fantastycznie broni też dobitkę Maty. United ryzykowało, narażało się na kolejne kontry (choćby zmarnowana sytuacja Bernardo Silvy), ale chyba właśnie wtedy, w tej 85. minucie, gospodarze mogli dopuścić do siebie myśl, że to się nie uda.
Kontrowersje? A proszę bardzo – z jednej i drugiej strony. Chyba nic by się nie stało, gdyby w w tej sytuacji sędzia wskazał na wapno, tak samo jak przy nadepnięciu Herrery w szesnastce City:
wkwk yg gini lolos kartu, herrera kena kaki kartu good job oliver pic.twitter.com/SiTNaO3BVP
— デヂィクルニアワン (@d_kurniawan7) 10 grudnia 2017
Nie chcemy przesądzać, że to koniec, że liga jest na finiszu. Ale cholera – gdyby City wypuściło taką zaliczkę, bylibyśmy bardziej zszokowani, niż po mistrzostwie Leicester.
Manchester United – Manchester City 1:2
Rashford 45+2′ – Silva 43′ Otamendi 54′