To właśnie na takie sytuacje internety wymyśliły słowo „gównoburza”. Niby nie dzieje się nic wielkiego, a poruszenie ogółu rozwala głowę i prowadzi do poważnych konsekwencji. W taki sposób można pisać o tym, co stało się w niemieckiej Regionallidze Sudwest (czwarty poziom rozgrywkowy), gdzie parę dni temu wszedł w życie projekt przyłączenia do ligi reprezentacji Chin U-20. Chińczycy ledwie zdążyli rozegrać pierwszy mecz, a… już spakowali walizki i wrócili do siebie.
Ale po kolei – jakiś czas temu chińska federacja wpadła na pomysł, by otrzaskać najbardziej obiecującą drużynę w kraju na jakimś sensownym poziomie. Oczywistym jest, że czwarta liga niemiecka to żadne futbolowe Himalaje, ale z drugiej strony to dużo lepsza ścieżka rozwoju niż duszenie się we własnym, chińskim sosie, który jakoś tak nie potrafi wydać na świat wybitnych piłkarzy. Regionalliga pasowała też idealnie z innego względu – to liga, która liczy sobie 19 zespołów.
Oznaczało to, że co kolejkę jeden z zespołów musiał odbywać przymusową pauzę i właśnie tu niszę dla siebie znalazła chińska młodzieżówka, która miała wypełnić tę lukę zapewniając pauzującym drużynom możliwość rozegrania meczu towarzyskiego i dodatkowo płacić za taką zabawę 15 tysięcy euro. Pomysł wywołał za naszą granicą kontrowersje, ale kluby przystały na niego dość chętnie – w końcu żaden grosz nie śmierdzi. Szesnaście ekip było na tak, trzy – Waldhof Mannheim, Stuttgarter Kickers i TuS Koblenz – wolały się zdystansować. – Nasi kibice i tak zbojkotowaliby te mecze, tylko wygenerowały by one dla nas niepotrzebne koszty – mówił prezes klubu z Koblencji.
Sprawę dogadano już dawno temu, ale niemieckie władze uznały, że wszyscy muszą najpierw oswoić się z pomysłem, więc wejdzie on w życie dopiero w rundzie rewanżowej, która rozpoczęła się kilka dni temu. I właśnie wtedy odbył się pierwszy mecz z udziałem Chin u-20. Pierwszy i… ostatni.
Wśród 400 widzów spotkania na stadionie TSV Schott Mainz znalazło się kilku tybetańskich aktywistów politycznych, którzy debiut chińskiej młodzieżówki na niemieckich boiskach – sprawę dość medialną – postanowili wykorzystać do zrobienia zamieszania, zabierając na mecz flagi Tybetu i ostentacyjnie wywieszając je na trybunach. A jak żyją Chiny z Tybetem nie musimy szczególnie tłumaczyć – państwo zostało siłą wchłonięte przez światowego giganta i szacuje się, że przez prawie 70 lat konfliktu zginęło już milion Tybetańczyków. Obecnie zniewolone państwo sprawuje władzę na uchodźstwie.
Chińscy piłkarze po obejrzeniu tybetańskich flag śmiertelnie się obrazili i zeszli do szatni. Wyszli na boisko dopiero po 30 minutach, gdy transparenty zostały ściągnięte. – Tą akcją chcieliśmy zwrócić uwagę na sytuację w Tybecie. Nie chcieliśmy prowokować żadnej kłótni. Jeśli Chińscy piłkarze poczuli się urażeni, to już ich problem – mówił jeden z aktywistów.
Kibice kolejnych klubów widząc zniesmaczenie na twarzach przybyszów z Azji zaczęli zapowiadać, że będą kontynuowali akcję aktywistów z Mainz, na co Chińczycy zareagowali… wypisaniem się z rozgrywek. Po prostu spakowali manatki i wrócili do ojczyzny, rezygnując tym samym z kolejnych piętnastu meczów, jakie mieli zagrać. Niemieckie kluby pewnie nie skaczą pod sufit (zostały pozbawione łatwej kasy), ale z pewnością nie można powiedzieć tego o kibicach.
Na zdjęciu szalenie liczna grupa aktywistów, która wypędziła Chińczyków z niemieckich stadionów.