W kadrze na Euro 2012 znalazł się kosztem Kamila Glika a Adam Nawałka na początku swojej pracy z reprezentacją namaścił go na nowy filar defensywy. W jego drużynie zagrał jednak tylko raz jeszcze w 2013 roku, a później… wypadł i na boisku w biało-czerwonej koszulce nie pojawił się aż do tej pory. Kariera Marcina Kamińskiego po okresie zastoju w Lechu trochę niespodziewanie nabrała mocnego przyspieszenia. Mimo trudnego początku stał się jednym z filarów VfB, z którym awansował do 1. Bundesligi, gdzie do momentu kontuzji nie opuścił ani minuty gry, a do tego powrócił do reprezentacji, choć na razie w roli oczekującego na – jak sam mówi – drugi debiut. Czy by ruszyć z kopyta trzeba było się pożegnać z domowym ciepełkiem? Jak obrońca znosi nieustanne pochwały za wyprowadzanie piłki? Jak od środka wygląda fenomen VfB Stuttgart, które mimo gry na zapleczu przyciągało na stadiony więcej osób niż mistrzowie Anglii czy Włoch? Czy po nieprzyjemnym pożegnaniu z Lechem na sobie coś do zarzucenia? Z Marcinem Kamińskim spotkaliśmy się w centrum Stuttgartu i przeprowadziliśmy najdłuższą rozmowę, od kiedy ten wyjechał z Polski. Zapraszamy.
Jak myślisz, co może czuć dziewczyna, która słyszy, że jest sympatyczna?
Raczej pewnie sobie dobrze nie myśli. Sympatyczna to chyba nie jest najlepsze określenie dla dziewczyny.
Pytam, bo zastanawiam się, co czuje obrońca, który w 75 procentach pozytywnych opinii o sobie słyszy, że dobrze wyprowadza piłkę.
Wiem dobrze, że to jest moja silna strona, cały czas pracuję jednak nad tym, by w defensywie być jeszcze agresywniejszym, by nabyć jeszcze więcej atutów. Nie jestem typem zawodnika, który będzie się wpierdzielał i co drugi mecz oglądał żółtą kartkę. Jestem typem, który jak ma piłkę to się czuje z nią dobrze, a jak nie ma pracuje, by ją odzyskać. Staram się wygrywać pojedynki i odbierać piłkę, ale nie robię wślizgów. Nie będę nagle boiskowym zabójcą. Byłem uczony za młodu, że wślizg to ostateczność i oznaka tego, że nie poradziłeś sobie w pozycji stojącej. Nie mówię, że tak się na tym skupiłem, że nigdy nie robię wślizgów, ale na co dzień raczej nie używam tego narzędzia. Choć jeśli muszę – oczywiście to zrobię.
Nie irytuje cię to, że w powszechnej opinii nie jesteś doceniany za ustawienie czy odbiory, a właśnie za to wyprowadzenie? Mówisz Marcin Kamiński – myślisz wyprowadzenie.
Zauważyłeś pewnie, że na przestrzeni ostatnich lat dużo się pozmieniało, jeśli chodzi o sposób gry obrońców.
No tak, piłka idzie w tym kierunku, by każdy piłkarz na boisku miał cechy środkowego pomocnika.
Każdy musi czuć się dobrze z piłką, nawet bramkarz. Ciężko mi z tym walczyć czy się nad tym zastanawiać. Mam taką łatkę i jakoś mi ona nie przeszkadza. Że ktoś pomyśli o mnie, że umiem wyprowadzać piłkę? No tak jest. To jedna z moich silniejszych stron i tego też się trzymam. Jeśli coś jest moją silną stronę to pracuję, by się ona utrzymywała i stawała się coraz lepsza. W Niemczech jest chyba inaczej, gdy ostatnio miałem wywiad z lokalną gazetą dziennikarze mówili mi, że oczekuje się ode mnie, bym grał więcej trudnych podań. Od trenera słyszę już co innego – jemu się podoba jak gram do napastników i zagrywam między liniami. Nikt mi tutaj nie mówi, że nie walczę czy powinienem być silniejszy. Jedyne co to słyszę od trenera, bym w momencie odbioru piłki był bardziej agresywny i nie tylko odbierał piłkę, ale może przy okazji przerysował rywala.
Czasami mam wrażenie, że chyba nie zdajemy sobie wszyscy sprawy, do jak dużego klubu tak właściwie trafiłeś. Sam zresztą nie ukrywasz, że ciebie też to trochę zaskoczyło.
Wiadomo, znałem VfB Stuttgart, oglądało się Ligę Mistrzów jeszcze za czasów Alexandra Hleba, Mario Gomeza czy Timo Hildebranda w bramce, kojarzę nawet ich mecze z Barceloną, coś tam się o tym klubie słyszało. Gdy zaczęły dochodzić do nas sygnały o zainteresowaniu ze strony Stuttgartu, mój agent, który od ponad 20 lat żyje w Niemczech powiedział mi, że jeżeli okaże się to prawdą, nawet nie ma się nad czym zastanawiać. VfB jest w piątce najbardziej rozpoznawalnych niemieckich klubów i ma topową tradycję. Pięciokrotnie zdobyte mistrzostwo oznacza, że są w Niemczech w ścisłej czołówce pod względem najbardziej utytułowanych drużyn. Nasz stadion może pomieścić 60 tysięcy osób i w tamtym sezonie byliśmy na jedenastym miejscu pod względem średniej frekwencji w całej Europie. Wynosiła ona około 51 tysięcy widzów na mecz.
Więcej niż u mistrzów Anglii czy Włoch.
I to w drugiej lidze. To po prostu fenomen. Na mój pierwszy trening na otwarcie sezonu przyszło około dziesięciu tysięcy ludzi. Na pierwszy mecz tuż po spadku przyszedł komplet widzów po to, by nas wesprzeć i pokazać, że kibice są z nami. Kolejne takie sytuacje krok po kroku uświadamiały mnie, gdzie ja tak właściwie jestem i jaka tu będzie presja powrotu do Bundesligi. To mnie nakręcało, chociaż grając w Poznaniu czułem już, co to znaczy grać w dużym klubie, więc przeskok nie był aż taki znaczący. Wiedzieliśmy dobrze, że jedynym celem będzie awans – nieważne w jaki sposób. Ludzie w Stuttgarcie i okolicach żyją tym klubem. Przed świętami zawsze rozjeżdżamy się dwójkami odwiedzić fankluby i odległości są od pięciu kilometrów za miastem do stu piętnastu, co pokazuje, jak ogromnym zainteresowaniem cieszy się ten klub.
W mieście da się odczuć status piłkarza?
Jeśli chodzi o rozpoznawalność widzę, jak się to zmieniło w przeciągu roku. Na początku… To też było fajne, bo to było coś innego niż w Poznaniu, gdzie już wszyscy mnie znają. Tu przez pierwsze pół roku byłem anonimem. Inne życie. Można było spokojnie sobie funkcjonować. Później się zaczęło. Coraz więcej osób zwracało na mnie uwagę na ulicy – czasem podchodzą, czasem tylko skiną głową czy się uśmiechną. Ogólnie jest dość spokojnie, jak już podchodzą to z dużym szacunkiem. Zwykle mówią po niemiecku, a tutaj w Szwabii mają swój charakterystyczny dialekt, który jest strasznie trudny – trochę jak nasz śląski – więc gdy trafi się ktoś po pięćdziesiątce to nie ma opcji bym go zrozumiał. Staram się zawsze na tyle ile mogę porozmawiać. Mamy też swoje restauracje, do których chodzimy i gdzie traktują nas inaczej. W jednej włoskiej knajpie na wejściu wiszą koszulki piłkarzy VfB Stuttgart.
Twoja też?
Chyba przyniosłem za późno, bo jak mnie prosili to mówiłem “OK, OK” i dostarczyłem ją dopiero po czasie. W każdym razie w tej knajpie zawsze czeka stolik dla piłkarzy VfB. Nasz kapitan Christian Gentner to… może nie Bóg, ale wielka osoba w Stuttgarcie. Gdzie się nie pojawi, tam wszystko się przed nim otwiera, wszyscy go poznają. Ludzie mają ogromny szacunek do tego, jak długo tutaj jest i ile zrobił. Czuć to na każdym kroku.
Jak wyglądają różnice w organizacji klubu w porównaniu do Lecha? Ustaliliśmy, że przeszedłeś z klubu dużego do dużego, ale coś musiało ci zaimponować.
Nie chcę mówić niczego złego o Lechu, ale inne jest to, że w Lechu byłem u siebie w domu. Tutaj jestem przyjezdnym i dopiero teraz widzę, jak ważne jest to, by ktoś z klubu ci pomógł znaleźć mieszkanie, załatwić konto w banku czy samochód. Gdy podpisałem kontrakt od razu podpisałem też papiery na otwarcie konta w banku, zaczęli mi szukać mieszkania i powiedzieli, że jak przyjadę to od razu pojedziemy do Mercedesa wybrać samochód. Organizacyjnie stoi to wszystko na bardzo wysokim poziomie. Mamy w klubie panią Katię, do której można pójść z każdą sprawą w każdym momencie i to po prostu jest załatwione. Nie wiem, nie ma prądu w mieszkaniu czy jest problem z ubezpieczeniem – od razu wie, gdzie trzeba zadzwonić. Od momentu podpisania kontraktu ja i moja – jeszcze wtedy – narzeczona zostaliśmy zameldowani na stadionie, gdzie przysyłali wszystkie dokumenty. Przemeldowali nas w momencie, gdy dostaliśmy mieszkanie. Po podpisaniu każdy interesował się też nie tyle mną, co właśnie narzeczoną. Czy w czymś pomóc? Czy studiuje? Może pomóc z pracą? Jeśli coś potrzeba – wszystkim się zajmą, wystarczy się odezwać. To było pokazanie, że ty masz się skupić na tym, co jest twoją pracą i niczym się nie przejmować. W klubie doskonale wiedzą, że aspekty rodzinne czasem mają wpływ na to, jak funkcjonujemy i osoby bliskie są dla nich równie ważne, co piłkarz.
Zaliczyłeś zderzenie z zachodnimi treningami?
Różnice oczywiście są. Pamiętam jak przyjechałem raz do Poznania i akurat trafiłem na prezesa Rutkowskiego, który wypytywał jak tam, co tam.
– Naprawdę jest inaczej jak wszyscy mówią? – spytał.
– No… jest inaczej.
Nie da się tego tak do końca wyjaśnić. Jest różnica w intensywności pracy, w walce na treningach o skład. Sam czuję, że pod względem wydolnościowym dużo się u mnie zmieniło. Gdy tu przychodziłem, potrzebowałem trochę czasu. Nie to, że odstawałem, ale w końcówkach zajęć czasami brakowało mi już sił. Co pół roku na testach wytrzymałościowych czułem, że jestem w stanie przebiec więcej i więcej. W czerwcu osiągnąłem najlepsze wyniki wydolnościowe, jakie miałem.
Po prostu: trenuje się intensywniej, mocniej, szybciej?
Tak. Jest szybciej – to największa różnica, jaką zaobserwowałem w zasadzie od początku. Jak mam piłkę to nie mam tyle czasu, że się rozejrzę i sobie rozegram. Muszę wiedzieć wcześniej co robić, by działać. Poprawiłem szybkość podejmowania decyzji. Różnicą jest też to, że co tydzień walczysz o skład. Nie ma tak, że jak grasz to będziesz grał. Jeśli będziesz wyglądał słabiej – trener może cię zmienić, bo dlaczego nie? Powie ci “słuchaj, w tym tygodniu pracowałeś tak, ktoś inny bardziej się starał i zasługuje na szanse”. Nie masz chwili by sobie odpuścić a jak jesteś zmęczony najlepiej tego nie pokazywać. Lepiej by wszyscy wiedzieli, że cały czas jesteś gotowy i siły wciąż są. Każdy może mieć gorszy dzień, ale bycie nastawionym pozytywnie zawsze jest dobrze odbierane. Gdy ktoś jest ponury, od razu jest rozmowa “co jest grane?”.
Skąd się wziął ten twój ciężki początek w VfB, gdy przez 10 kolejek nie podniosłeś się z ławki? Przerosła cię właśnie ta intensywność?
Szczerze? Nigdy nie potrafiłem tego do końca zrozumieć i wciąż nie jest łatwo mi powiedzieć, dlaczego tak było. Z biegiem czasu stwierdziłem, że… Nie wiem, może nie byłem gotowy fizycznie? Może odstawałem? Ja na treningach tak tego nie odczuwałem. Czasami brakowało sił, ale to nie była taka różnica, bym nie był gotowy do grania. Musiałem po prostu czekać i cały czas pracowałem. Nie było łatwo jak zawodnicy po słabszych meczach mówili do mnie “teraz już musisz zagrać, walcz, bo musi się coś zmienić”. Z jednej strony dawało świadomość, że już dochodzę do pierwszego składu, z drugiej potęgowało pytanie “dlaczego ja nie gram?”. Cierpliwie czekałem. Podchodziłem do tego tak, że szansa może być jedna. Jak jej nie wykorzystam – mogę nie zagrać już w ogóle. Nastawiłem się tak, by po otrzymanej szansie już nie oddać miejsca w składzie. Udało mi się to.
Nigdy nie było łatwo jak wracałem do domu, siedziała w człowieku złość, ale jeszcze nie przychodziły do mnie żadne myśli, że będę musiał iść na wypożyczenie czy coś takiego. Gdy przychodził trening czy praca robiłem swoje. Przyjście trenera Wolfa miało ogromny wpływ na to, że moja sytuacja się zmieniła. Pamiętam, że dołączył do nas dwa dni przed meczem i jasno zapowiedział:
– Na najbliższy mecz nie zamierzam zmieniać składu.
Powiedział mi, bym zagrał w najbliższej kolejce w rezerwach, a od następnego tygodnia wszyscy zaczną z czystą kartą. Od pierwszego treningu widziałem zupełnie inne podejście. Trener następnego dnia podszedł i powiedział, że bardzo mu się podobało, jak pracuję. Przyszedł moment, że już miałem grać w meczu z TSV 1860 Monachium i przed meczem w treningu w gierce trzy razy źle podałem piłkę. W przerwie gierki trener zmienił mnie do drugiego składu. Następnego dnia pyta:
– Co się stało?
– Nie wiem. Może aż tak bardzo czekałem na ten moment, aż tak bardzo chciałem, że aż za bardzo.
Oznajmił, że prawdopodobnie nie zagram i jeszcze będę musiał poczekać. Wiadomo, że we mnie buzowało. Nie zagrałem też w pucharze na tygodniu, ale w kolejnym meczu z Karlsruher wyszedłem na szóstce, a na tej pozycji ostatnio grałem pięć lat temu. Na treningu przed meczem byłem już skupiony tylko na najprostszych rozwiązaniach, by nie dopuścić do sytuacji, że znowu wypadnę przed meczem. W przerwie cofnąłem się na stopera i od tamtego momentu wszystko się ułożyło. Zacząłem czuć się pewniej, bo wiadomo, że jak się wskoczy do składu to inaczej się funkcjonuje.
Gdy patrzysz na to z dzisiejszej perspektywy – ten trudny początek był ci potrzebny, by uświadomić sobie w jakim miejscu jesteś i jak należy pracować?
Może i tak. Może to miało na mnie taki dobry, pozytywny wpływ. W Poznaniu wyrobiłem sobie już pewną markę i gdy były zmiany trenerów wciąż grałem. Wiadomo, musiałem u każdego trenera sobie zapracować, ale miałem jakąś swoją pozycję i wiedziałem, że będę grał. A tutaj… nowe miejsce, nowa walka. Na początku trener mówił mi, że chce bym grał. Te dziesięć kolejek to może taka lekcja. Musiałem na nowo wyrobić swoją pozycję. Skupiłem się na tym, co trzeba zmienić, co trzeba poprawić. Trener nie miał do mnie konkretnych zastrzeżeń. Powtarzał, że może dobrze, że oglądam to z boku, zobaczę jak wygląda nowa liga, stadiony. Nie miałem jak się z tym kłócić, bo może tak było. W rezerwach zagrałem ostatecznie trzy mecze. Trener się mnie spytał czy tego chce, to nie było tak, że mi ktoś coś kazał. Nawet się nie zawahałem: dlaczego nie? Poziom czwartej ligi, ale nie było widać, że to jakaś kopanina. Zespoły chcą grać. Jak jeździliśmy na mecze to nasze grupy kibicowskie praktycznie zapełniały sektor gości. Czwarta liga!
Jak duże ciśnienie było na awans? Mówiło się o was, że jesteście Bayernem 2. Bundesligi.
Ogromne. Każdy zdawał sobie sprawę, że musimy to zrobić. Nawet nie było spojrzenia na zasadzie “możemy” czy “może się uda”. Nasz budżet przerastał wszystkie inne kluby, co pokazywało naszą moc. Było dużo zmian w kadrze zespołu, ale to wciąż był wysoki poziom. Widać było różnicę w naszej grze na tle reszty. Dominowała u nas chęć grania w piłkę a nie granie długiej piłki do napastnika. Każdy zdawał sobie sprawę, że taki klub nie może być w drugiej lidze, że to, co się wydarzyło, to wypadek przy pracy. Po słabszych meczach widać było po trybunach, że takie rzeczy nie mają prawa mieć miejsca. Były lepsze i gorsze momenty, ale gdy nam się przytrafiał słabszy mecz, inne zespoły walczące o awans też się potykały, co nas ratowało. Zresztą sami to czuliśmy. Prawie dziesięć tysięcy na pierwszym treningu, co mecz 50 tysięcy ludzi… To nie może być przypadek. Przychodzili by nas wesprzeć, byśmy razem osiągnęli jeden cel. Wszyscy pracowali z przeświadczeniem, że nie ma opcji, byśmy zostali w 2. Bundeslidze. Dla mnie był to też ważny argument przy decyzji o nowym klubie, bo nawet w rozmowach przy podpisaniu kontraktu było to czuć. Presja, którą miałem w Poznaniu co roku w związku z grą o mistrza tutaj była taka sama. Nie było to dla mnie nic nowego.
Poza tym mogłeś poczuć, że jest duże prawdopodobieństwo na naturalny przeskok do 1. Bundesligi.
Oczywiście, że tak. Wiedziałem, że drużyna się pozmieniała, ale duża część kluczowych piłkarzy została. Trochę odmłodził się skład, ale to wciąż był silny zespół. To też było ważne.
Przy awansie trochę pomogła wam Arminia Bielefeld. Mimo że przegraliście kluczowy mecz z Hannoverem 96, ta pokonała Eintracht Brunszwik aż 6:0. W ramach podziękowań twój klub wysłał do Bielefeldu… 1893 litry piwa.
Końcówka była niesamowita. Graliśmy mecz na Hannoverze i wiedzieliśmy, że nie możemy przegrać. Przy 0:0 i porażce Brunszwiku mielibyśmy awans. Na telebimie informacja: gol w Bielefendzie. Cały stadion wrzawa. Dostaliśmy bramkę na 0:1 z niczego. A tam… 2:0 w Bielefeidzie. 3:0. 4:0. 5:0. 6:0. Goniliśmy wynik, ale wiedzieliśmy, że też nie możemy pozwolić sobie na stratę kolejnych bramek. Mimo naszej porażki sytuacja ułożyła się tak, że po tym meczu musiałyby się wydarzyć cuda, byśmy nie awansowali. W ostatnim meczu widać było, że ciśnienie zeszło, każdy czuł się swobodnie. Na początku prawie strzelili nam bramkę i to był dla nas dzwonek, by nic się nie wydarzyło. Strzeliliśmy na 1:0 i poszło. Potem świętowanie…
Grubo czy bardzo grubo?
Bardzo grubo! Gdy cieszyliśmy się na stadionie po meczu, były pełne i trybuny, i płyta boiska. Skąd ci ludzie przyszli? Na boisku stało przecież kilka tysięcy. Władze klubu musiały pootwierać bramy dla ludzi, którzy musieli czekać pod stadionem. Oglądali gdzieś mecze i gdy strzeliliśmy na 3:1 pewnie zaczęli zmierzać na stadion. Po ostatnim gwizdku trybuny ruszyły na boisko by nam przybijać piątki czy niektórych podrzucać. Uciekaliśmy na ławkę rezerwowych, bo ochroniarze trzymali strefę, byśmy byli oddzieleni. Radość była ogromna. Ze stadionu ludzie powyrywali murawę na pamiątkę, bramki były połamane, bo ludzie siadali na poprzeczkach. Zostawiliśmy pobojowisko (śmiech). Potem pojechaliśmy na scenę – miejsce, gdzie co roku organizowany jest Oktoberfest, drugi co do wielkości w Niemczech, o czym niewiele osób wie. Już przed meczem było tam mnóstwo ludzi na jakimś koncercie, zorganizowano tam też jakiś telebim. Mówiono nam, że zgromadziło się tam kolejnych 50 tysięcy ludzi.
Jesteś indywidualne zadowolony z tego sezonu? W notach Kickera byłeś dopiero 57. spośród obrońców 2. Bundesligi. Bardzo nisko.
Powiem ci szczerze, że byłem zadowolony dlatego, że znałem opinię trenera na temat mojej osoby i tego, co mu się podobało. To było najważniejsze. Nie śledziłem ocen, nie żyłem tym. Trener powiedział po meczu, że dobry mecz i to najważniejsza informacja. To, że grałem w każdym kolejnym meczu pokazuje, że było dobrze. Klasyfikacja klasyfikacją – fajnie byłoby być wyżej, ale gdybym miał wybrać bycie wyżej w klasyfikacji czy w oczach trenera… Za każdym razem wybiorę trenera.
To z czego wzięły się te noty? Zastanawiające – jako piłkarz lidera automatycznie jesteś wyżej oceniany.
Nie umiem odpowiedzieć. Nie wiem, dlaczego byłem tak oceniany. Jak mówię – drugorzędna rzecz.
Trener Wolf wpisuje się w niemiecki trend stawiania na młodych szkoleniowców. Jak wyglądają jego relacje z drużyną? Da się nie być w tej sytuacji trochę kolegą?
Ciężko by trener w takim wieku był wyłącznie szefem i się odcinał. Stara się rozmawiać, żyje relacjami z zawodnikami, choć bardziej może angażuje się w nie jego asystent, bo trener naszym kolegą nie może być. Pracował w Borussii, gdzie regularnie oglądał treningi Tuchela czy Kloppa i to ma wpływ na jego warsztat. Podczas meczów reaguje na każdy prosty błąd na zasadzie: jak mogłeś to zrobić?! Każda najmniejsza rzecz musi być wykonana perfekcyjnie. Nie masz prawa na błędy – tak to powinno wyglądać. Potem sobie wszystko analizujemy.
Jak wyglądają te analizy?
Niektóre mogą trwać dłużej, niektóre są nieprzyjemne, bo trener potrafi usiąść na jakimś zawodniku. Komuś nie wyjdzie mecz – trener potrafi na takiej odprawie powiedzieć prosto w oczy, co się nie podobało. Miałem taki mecz u siebie z Dreznem (3:3), po którym oberwało mi się za to, że straciliśmy trzy bramki i przy jednej z nich nie biegłem na sprincie, lecz cały czas pozostawałem spóźniony. W następnym meczu strzeliłem bramkę i uratowałem spotkanie w końcówce. Poza tym mamy specjalną aplikację na smartfony, na której wszystko mamy wgrane – analizę przeciwnika, ostatni mecz, swoje wszystkie akcje, odprawy. Kto chce może to obejrzeć. Po meczach oczywiście sobie to oglądam.
Odwieczne pytanie do polskich piłkarzy – lepiej wyjeżdżać przy pierwszej lepszej ofercie czy czekać na odpowiedni moment? Ty jesteś przykładem piłkarza, który czekał bardzo długo, w pewnym momencie wydawało się, że aż za długo. A jednak ci wyszło.
Ciężko mi powiedzieć, co jest lepsze. Ja trochę czekałem, ale różnie toczyły się moje losy w Lechu – były chętne kluby, ale nie było im z Lechem po drodze, jeśli chodzi o kwoty. Innym razem były dobre oferty dla klubu, ale mnie nie interesowały te kierunki. Czekałem, ale zdawałem sobie sprawę, że to dla mnie ostatni dzwonek. Albo wyjadę teraz, albo podpiszę kontrakt w Lechu, będę w domu i będzie super. Miałem taki bodziec by spróbować czegoś nowego. Nowy język, kultura, nowa liga, nowe wyzwanie, nowe budowanie swojej pozycji. Jeden może wyjechać po dwudziestu spotkaniach w Ekstraklasie i się odnajdzie, inny potrzebuje stu spotkań. Ciężko znaleźć złoty środek.
Gdybyś wyjechał wcześniej, też byś się tak fajnie odnalazł?
Nie wiem. Może bym się odbił i wrócił? Ciężko mi powiedzieć. Wiem, że miałem duży bagaż doświadczeń w Polsce i wiedziałem dobrze, że dzięki temu będzie mi łatwiej. Jestem mądrzejszy, starszy. Czasem trzeba po prostu trafić w dobre miejsce i mieć szczęście.
Pozostanie w Poznaniu byłoby przyjemnym pozostaniem w strefie komfortu.
To na pewno. Zostałbym sobie w ciepełku, gdzie jest mi dobrze, wszystko jest poukładane. Chęć wyzwania przeważyła na tym, by powiedzieć, że to czas. Biłem się z myślami, a nie było to łatwe, bo – jak mówisz – czułem się komfortowo. Stwierdziłem, że muszę. Patrząc z perspektywy czasu – to była dobra decyzja.
Jak oceniasz występ Jarosława Jacha w ostatnich meczach?
Nie to, że jestem zaskoczony, ale fajnie, że tak wyszło. Dostał szansę i się nie przestraszył. Miał fajnych zawodników wokół siebie, dzięki czemu było mu łatwiej wejść. Dobrze, że sobie tak poradził.
Dobrze? Przecież dla ciebie to zła informacja – ta sama pozycja, też do trójki obrońców, też z lewą nogą i dobrym wyprowadzeniem… Piłkarz o identycznej charakterystyce.
Dlaczego miałoby być źle? Kolejny zawodnik do rywalizacji, który może ci pomóc wznieść się na jeszcze wyższy poziom. Patrzę na to w ten sposób. Przed meczami nawet nie myślałem o tym, by mu źle poszło. Im więcej zawodników jest branych pod uwagę, tym lepiej dla wszystkich.
Ale przyznasz, że do twojego urazu doszło w najgorszym momencie, o ile jest dobry moment na kontuzję.
Nie ma dobrego momentu, stanąłbym pewnie przed szansą drugiego debiutu, bo występ po czterech latach przerwy byłby jak drugi debiut. Tak się nie stało i czasu nie cofnę, a tylko mogę teraz wrócić do gry i w pierwszej jedenastce oraz walczyć o obecność w kadrze. Tyle mi pozostało. Wróciłem do reprezentacji po dłuższej absencji i to był dla mnie znak, że idzie to w dobrym kierunku, czyli tak, jak trener sobie pewnie zakładał, gdy mnie powołał za pierwszym razem.
Jak duże pretensje miałeś do siebie, że wypadłeś z kadry na te cztery lata? Adam Nawałka raczej nie wyróżnia nikogo personalnie, a ciebie jako jedynego wymienił na pierwszej konferencji prasowej. Mogło się wydawać, że na tobie będzie zbudowany trzon reprezentacji.
Pretensje mogę mieć tylko do siebie, wiadomo. Wyciągnąłem wnioski. Na początku nie było łatwo żyć z myślą, że kadra musi na razie poczekać. Przy kolejnych powołaniach myślało się o tym, by wrócić, ale nie było żadnego telefonu. Patrząc na to jak się ostatnie lata potoczyły – szkoda, że tyle mnie ominęło. Widocznie tak miało być. Będąc w Polsce przyszedł moment stagnacji i nie rozwijałem się na tyle, by trener widział, że rosnę na poziom reprezentacyjny. Musiałem przywyknąć i potrafić się odciąć. W czerwcu tego roku mieliśmy ślub. Gdy dwa lata temu planowaliśmy datę, to mieliśmy w głowie mecz z Rumunią.
Dużą wyobraźnią się wykazaliście swoją drogą.
Tak, ale mieliśmy to w głowie. Przerwa w Polsce jest krótka, więc został nam tak naprawdę jeden weekend w roku.
Gdyby przyszło grać w dniu wesela…
Na tyle długo jesteśmy już razem z Martą, że chyba by zrozumiała. Wie, jak ważna jest dla mnie możliwość pojechania na zgrupowanie. Zresztą łatwiej przełożyć wesele niż mecz reprezentacji! Dużo pozytywnych rzeczy było w tym roku – zacząłem grać, zrobiliśmy awans, przyszło powołanie i jeszcze ślub oraz wesele. Mega fajny rok. To było celem wyjeżdżając – żyłem tym, że reprezentacja gdzieś tam zawsze jest. Tym bardziej, że dochodziły do mnie sygnały, ze jest zainteresowanie.
Zanim ci podziękuję za wywiad, jeszcze jeden wątek, który bardzo się na tobie odbił przy pożegnaniu z Lechem. Parafrazując – że też ci się chciało ze mną gadać…
Na początku była to trudna sytuacja. To był fatalny moment. Wiedziałem, że nie przedłużę już kontraktu i to mój ostatni mecz w Lechu, w klubie trzymaliśmy to do końca w tajemnicy, choć wiedzieliśmy dobrze o tym już w kwietniu. Na ostatni mecz przyjechała moja rodzina, rodzina Marty, no i w pewnym momencie jak to usłyszałem… (kibice śpiewali w kierunku Marcina “Kamyk, ty pało, czy tobie się dzisiaj chciało?”, wygwizdali go, a na trybunach zawisł transparent “Że nam się chciało oglądać to co na boisku się działo” – red). Nie wierzyłem, że to się dzieje. Że w takim momencie po tylu latach bycia w Poznaniu takie coś może mnie spotkać… Nie zdawałem sobie sprawy, że te słowa odbiły się takim echem, skoro wcześniej wszystko było skupione na Łukaszu. Nigdy w oczy nikt nie powiedział mi, że według niego ja to powiedziałem. Zawsze było to normalne przywitanie się i życzenie powodzenia. W żaden sposób nie odczułem tego na sobie, że ktoś coś do mnie ma. Gdybym wiedział, że coś takiego jest, albo bym chciał to wyjaśnić, albo bym nie zapraszał rodziny. Ale ja nigdy nie miałem sobie nic do zarzucenia, bo ja tego zwyczajnie nie powiedziałem.
Trałka poszedł do kibiców i się wytłumaczył.
I wtedy padło pytanie: no dobra, a gdzie jestem ja? Dwa tygodnie po meczu trafiłem na jednego z ważniejszych kibiców i on do mnie powiedział, że wie, że ja tego nie powiedziałem. No nie powiedziałem, fajnie, że on wie…
Coś się już stało.
I się nie odstanie. To też taka łatka, która się do mnie przykleiła. Gdy ktoś pomyśli sobie o mnie, przyjdzie mu do głowy “że im się chciało…”. To może już ze mną zostać. Ale ja sobie powiedziałem, że nigdy nie będę się z tego tłumaczył, bo nie mam sobie nic do zarzucenia. Kibice chcieli, żebym przyszedł, ale co miałem powiedzieć? Że ja tego nie powiedziałem?
Mogliby nie uwierzyć.
A nawet jakby uwierzyli: to w takim razie kto to powiedział? Miałbym zdradzić, kto to powiedział? W życiu tego nie zrobię.
Byłbyś do kolekcji jeszcze konfidentem.
Raczej nikt się nie spodziewa, że ktoś będzie sprzedawał kolegów. Po meczu zszedłem od razu do szatni i się rozpłakałem. Po prostu nie mogłem w to uwierzyć, że nikt ze mną nie rozmawiał, padło oskarżenie i nagle śpiewała coś cała trybuna. To było mega bolesne, że po tylu latach, w których nigdy nic nie zrobiłem, zostałem tak potraktowany. Spędziłem w Poznaniu 11 lat, praktycznie połowę swojego życia. Ja byłem chłopakiem stamtąd, który się tam wychował. Było to bardzo nieprzyjemne i to nawet już nie dla mnie, co dla moich rodziców, którzy musieli tego słuchać. Po meczu puściło mnie dopiero, gdy trener Urban powiedział mi kilka słów, które zostawię dla siebie. Na początku było trudno, ale jakoś się potrafiłem od tego odciąć. Duże znaczenie miało to, że jak już się pojawił ten Stuttgart, doszło do zupełnego przełączenia się. Pewnie dużo osób myślało: druga Bundesliga? Co to jest? Nie wszyscy zdawali sobie jednak sprawę, co to za klub, ale dla mnie to był świadomy wybór. Wiedziałem, że jeśli wywalczę awans z tą drużyną, to w Bundeslidze prawdopodobnie też będę grał. To naturalna droga, którą udało mi się przebyć.
Rozmawiał w Stuttgarcie JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK
***
Sprawdź moje poprzednie wywiady. Jan Mucha: – Myślałem, że umiem grać w piłkę. W Anglii zobaczyłem, że jestem amatorem.
Gino Lettieri:- Gdy po raz pierwszy zobaczyłem drużynę Korony też pomyślałem sobie: o mój Boże.
Manuel Junco: – Czuliśmy się w Wiśle jak w restauracji. W menu piłkarze Ekstraklasy a my prosimy – to, to i to.