Reklama

Gdy po raz pierwszy zobaczyłem drużynę Korony, też pomyślałem sobie: o mój Boże

redakcja

Autor:redakcja

17 listopada 2017, 12:35 • 22 min czytania 46 komentarzy

W polskiej lidze nie da się przewidzieć niczego i Gino Lettieri jest tego najlepszym przykładem. Przed sezonem trzeba było włożyć różowe okulary, by wywróżyć mu świetlaną przyszłość. CV? Trzy ostatnie kluby, trzy spadki. W 28 ostatnich meczach w MSV Duisburg i FSV Frankfurt zdołał wygrać tylko dwukrotnie. Co więcej – Lettieri wszedł w Koronę razem z drzwiami i na starcie skłócił się z paroma piłkarzami, o czym obie strony mówią w sposób otwarty. Dlaczego polska mentalność nie lubi krytyki? Czy bardziej do piłkarzy dostosował się Lettieri czy piłkarze do Lettieriego? Czy włoski szkoleniowiec jest winny któregokolwiek ze spadków? Czy forował Fabiana Burdenskiego? Dlaczego Marcin Cebula musiał dostać gonga? Jakie zasady zostały wprowadzone do Korony? O tym wszystkim w rozmowie o dużej temperaturze ze szkoleniowcem, który radzi sobie w Polsce świetnie, mimo że przed sezonem niewiele wskazywało na taki scenariusz. 

Gdy po raz pierwszy zobaczyłem drużynę Korony, też pomyślałem sobie: o mój Boże

Na początku trzeba powiedzieć coś zupełnie szczerze i wprost: zrobił pan z nas wszystkich głupków. Ze mnie, z moich kolegów z redakcji, z prawie wszystkich polskich dziennikarzy i ekspertów. Pokazał nam pan, jak bezsensowne są nasze artykuły, analizy, przewidywania.

Media są po to, by pisać, a ja jestem po to, by wykonywać swoją robotę. Jasne, nie jest przyjemnie, gdy od samego początku jesteś źle przyjmowany przez ludzi, którzy nie znają ani ciebie, ani twojej pracy. Moim zdaniem trzeba być otwartym i dać ludziom możliwość popracowania, dopiero potem wygłaszać oceny. Przynajmniej wydaje mi się, że tak to powinno funkcjonować.

Rozumiał pan te obawy mediów i piłkarzy? Bo nie tylko media miały wątpliwości – niektórzy piłkarze mówią otwarcie, że początek sezonu był dla nich jedną wielką niewiadomą.

Nie rozumiałem. W Niemczech trenowałem przecież wiele klubów z dużymi tradycjami. Trenowałem Augsburg, MSV Duisburg, TSV 1860 Monachium, więc nie można powiedzieć, że nie pracowałem w poważnych miejscach. Te wszystkie analizy były po prostu złe.

Reklama

Augsburg to 2002 rok, kawał czasu temu.

Ale Duisburg to już 2015 rok, Arminia Bielefeld też była w 2012 roku. Późno? Nie. To wielkie marki z dużymi tradycjami.

Nie wiem, czy jest się czym chwalić, w obu miejscach zaliczył pan spadek.

Ja? Ja nie spadłem z MSV Duisburg.

Spadł pan.

Nie ja!

Reklama

Prowadził pan przecież drużynę w trzynastu meczach tamtego sezonu.

No właśnie, w trzynastu. Jeśli pracowałbym dalej, nie spadlibyśmy z 2. Bundesligi. Trzeba wiedzieć, że ja do tej 2. Bundesligi awansowałem wraz z drużyną, która w trzeciej lidze prezentowała normalny, średni poziom i na pewno daleko jej było do faworyta. Po awansie w sześć-siedem tygodni ośmiu naszych podstawowych piłkarzy doznało poważnych kontuzji jak zerwanie więzadeł, uszkodzenia chrząstki czy kontuzje pleców wymagające operacji i wypadli z gry na długo. To tak, jakbym poszedł do Legii i nagle wypadłoby mi na starcie sezonu ośmiu piłkarzy. Dalej byłbym faworytem? Trzeba wszystko analizować w odpowiedni sposób. Nie można patrzeć tylko na wynik, ale znacznie szerzej: dlaczego do takiego wyniku doszło? To duża różnica.

Po tym wysypie kontuzji przygotował pan na jeden z meczów listę kontuzjowanych piłkarzy i pokazywał ją mediom. Dobrze poinformowany niemiecki dziennikarz twierdzi, że to wtedy stracił pan poparcie w klubie. Odebrano to jako szukanie wymówek.

Rzecz działa się przed meczem przeciwko Union Berlin, na który przyjechała Sky Sports. Reporter zapytał mnie przed meczem:

– Trenerze, w jakim dziś wychodzicie ustawieniu?

Wyjąłem wówczas kartkę, na której miałem napisane jedenaście nazwisk i mu ją wręczyłem. Popatrzył…

– OK, niezły skład, faktycznie.

– Ale przecież z tego grona nikt nie jest zdrowy – poprawił go drugi z reporterów.

– No właśnie. Dałem wam tę kartkę po to, byście w odpowiedni sposób oceniali nasze wyniki – odpowiedziałem im.

Potem Sky Sports przywiesiło tę kartkę na naszej ławce rezerwowych i zrobiło na tej podstawie pomeczowy reportaż. A czy ta sytuacja sprawiła, że straciłem zaufanie? Po Union trenowałem drużynę jeszcze w czterech meczach, więc niech to posłuży za odpowiedź. Ta sytuacja nie miała wpływu na moje zwolnienie. Dyrektor sportowy nie chciał mnie zresztą zwalniać, bo wiedział, że gdy kontuzjowani gracze dojdą do siebie, zaczniemy znów osiągać dobre rezultaty. Jak zawsze jednak w dużych klubach za plecami miał podpowiadaczy sugerujących, że trzeba brać pod uwagę opinię publiczną czy sponsorów, więc zdecydował się na zmianę trenera. I mimo to spadli.

I pan się nie czuje winny spadku?

W ogóle nie. Jak powiedziałem – prowadziłem drużynę tylko w trzynastu meczach, sezon ma 34 kolejki. Byłem tylko malutkim kawałkiem tego wszystkiego, cała reszta była znacznie większym. Powtarzam: 13 meczów na 34.

Spośród tych trzynastu meczów przegrał pan dziewięć.

Trenując Bayern Hof miałem jeszcze gorszy bilans – przegrałem sześć pierwszych meczów. Mimo to nie spadliśmy, bo trenowałem zespół przez cały sezon i wyszliśmy z kryzysu. Gdy przejąłem w lutym Wehen Wiesbaden, byliśmy przedostatni w lidze, w której spadają cztery zespoły. Pierwsze trzy mecze też przegrałem i także nie spadliśmy. Trzeba pozwolić trenerowi pracować do końca. W trzeciej lidze w Duisburgu w przerwie zimowej byliśmy na siódmej pozycji, a mimo to awansowaliśmy. Dlaczego? Bo pracowałem do końca sezonu. A potem wyleciało z tego składu ośmiu piłkarzy przez poważne kontuzje – nic dziwnego, że nagle przestaliśmy wygrywać. Zwykły pech. Mecz z Greuther Fürth, 93 minuta – bramkarz odpala rakietę spod swojej bramki, piłka spada na głowę piłkarza w polu karnym i remisujemy 2:2. Mecz z Heidenheim, 87 minuta – strzał z trzydziestu metrów, piłka wpada idealnie w okienko bramki i przegrywamy 1:0, mimo że dwie minuty wcześniej nasz piłkarz biegł sam na bramkarza. Mecz z Norymbergą – tracimy gola w 90. minucie przez nieporozumienie. Mecz z St. Pauli – sędzia dyktuje przeciwko nam karnego w sytuacji, gdy przewinienie ma miejsce dwa metry poza polem karnym i w konsekwencji przez tę jedenastkę przegraliśmy. Do czegoś takiego nigdy nie powinno dojść. Mecz z FSV Frankfurt – prowadzimy grę przez cały mecz, dostajemy gola z kontry, przegrywamy. Dlatego cały czas o tym mówię, byście jako media zwracali uwagę nie tylko na wyniki, a też na to, DLACZEGO padają takie a nie inne rezultaty. To różnica pomiędzy dobrym a złym dziennikarstwem. Dla was wszystko jest czarne albo białe. Dobry dziennikarz analizuje: OK, przegrał pierwszy mecz, ale warto zwrócić uwagę, że w tym meczu padł samobój a tak w ogóle to grał z FC Kaiserslautern – topową drużyną – jak równy z równym. W pewnym czasie po prostu zaczęło brakować nam jakości. Janić, który w trzeciej lidze zdobył 17 goli i zaliczył 8 asyst nie grał przez pięć miesięcy, urazy odnosili też inni piłkarze, którzy w tej drużynie byli topowi. Przepraszam, ale ja nie jestem czarodziejem.

Z boku wygląda to tak: zrobił pan wszystko perfekcyjnie, ale drużyna przegrała dziewięć meczów na trzynaście przez pecha i urazy.

Nie, oczywiście, że nie wszystko było perfekcyjne. W październiku podpisali z nami umowy Chanturia i Obinna – dwaj gracze z jakością – i od razu wygraliśmy, a w następnym meczu  zremisowaliśmy. Było już jednak za późno – potem przegrałem jeden mecz i zostałem zwolniony. Ale z pewnością też popełniałem błędy. Nie da się przegrać dziewięciu meczów na trzynaście i nie popełnić błędów. Trochę pecha, trochę kontuzji, trochę błędów – oto diagnoza. Gdy po moim zwolnieniu wrócili podstawowi piłkarze, wyniki dalej nie powalały. 2:2, 1:1, 0:0… Zdarzały się mecze jak w Lipsku, gdy do 85. minuty drużyna wygrywała, a kończyła z wynikiem 2:4. Zbyt wcześnie zostałem zwolniony.

WARSZAWA 22.07.2017 MECZ 2. KOLEJKA LOTTO EKSTRAKLASA SEZON 2017/18 --- POLISH FOOTBALL TOP LEAGUE MATCH IN WARSAW: LEGIA WARSZAWA - KORONA KIELCE 1:1 GINO LETTIERI FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Po MSV Duisburg pozostawał pan 1,5 roku bez pracy, a potem spadł z ligi z FSV Frankfurt. Jak rozumiem – tu też nie było pana winy.

Tak. Już wyjaśniam – dostałem ofertę z FSV Frankfurt już przed rozpoczęciem sezonu, lecz wówczas odmówiłem. Potem przyszedł początek marca.

– Bitte, bitte, bitte. Wiemy, że jesteś trenerem, który uratował Wiesbaden, który objął Duisburg w trudnej sytuacji i awansował. Bitte, bitte, bitte.

Tłumaczyłem im, że w lecie powiedziałem nie…

– Bitte, bitte, bitte.

W końcu się zgodziłem. Przesiedziałem tyle miesięcy w domu, że nabrałem ochoty do pracy. Podpisałem i tydzień później zarząd i dyrektor sportowy zrezygnowali. Koniec! Tylko tydzień później! Hej, co jest? Następnego tygodnia ogłoszono niewypłacalność. W Niemczech w przypadku niewypłacalności od razu odejmowane są punkty w tabeli.

Tak jak u nas.

Od razu odebrano nam zatem dziewięć punktów. Co miałem zrobić? Nie ma pieniędzy, piłkarze mówią do mnie tylko tyle…

(Lettieri pokazuje środkowy palec)

No i jak ty chcesz ratować tę drużynę? Wytłumacz mi, proszę.

Nie wiem, nie jestem trenerem.

Dlatego wciąż zmierzam do tego, że trzeba dobrze analizować pewne fakty.

Dla nas samo pana zatrudnienie w tym klubie było jednak pewnym sygnałem: aha, gość jest bezrobotny przez 1,5 roku, a potem idzie do klubu, który za chwilę okazuje się niewypłacalny. Nie brzmi to jak życiorys topowego trenera, który jest rozchwytywany na rynku.

Oczywiście, ale nie wiedzieliście o tym, że ja miałem też inne oferty, lecz po prostu ich nie przyjmowałem. Oprócz wspomnianej propozycji z FSV na początku sezonu, miałem też propozycję z Preußen Münster (trzecia liga) czy austriackiej ekstraklasy. Po rozwiązaniu kontraktu z Duisburgiem chciałem pozostać na poziomie 2. Bundesligi, dlatego odrzucałem te oferty. W końcu długo nie było żadnych sygnałów i gdy przyszła opcja trenowania FSV zdałem sobie sprawę, że w tym sezonie żadnej oferty z 2. Bundesligi już nie dostanę, więc niewiele mam do stracenia. Wcześniej cały czas obowiązywał mnie kontrakt z Duisburga, więc mówiłem sobie: OK, mogę poczekać, mam czas. Przez dwa lata w tamtej pracy prawie nie widziałem swojej rodziny i powiedziałem sobie „stop”, by przez sześć miesięcy podróżować z żoną i dziećmi. Rozkoszowaliśmy się tym czasem. Trzeba znać tło pewnych decyzji. Jeśli wyciągacie wnioski na podstawie suchych faktów, oznacza to, że źle wykonujecie research. Jestem trenerem od 22 lat, lecz tylko dwa razy zostałem zwolniony. To nie ma znaczenia? Proszę mi pokazać trenera, który jest w zawodzie tak długo i tylko dwa razy go zwolniono. Piętnaście lat pracowałem bez żadnej pauzy. W całym swoim życiu nigdy nie spadłem. Za to sześć razy awansowałem. Sześć razy. Zawsze obejmowałem drużyny, które są krótko przed śmiercią. Podobnie było w Koronie Kielce. Co mówiło się na początku? Pierwszy kandydat do spadku. Wszyscy to mówili.

Oczywiście, ja też.

Gdy zobaczyłem po raz pierwszy drużynę też sobie pomyślałem: o mój Boże. Powiedziałem tak samo jak wy. Nie widziałem w tym zespole jakości, ale potem zaczęliśmy ciężko pracować. Powiedzieliśmy sobie, że jesteśmy tu dla naszej pracy i pensji. Naprawdę, przez pierwsze trzy tygodnie patrzyłem na to wszystko i mówiłem: – Oh mein Gott.

(Lettieri chowa twarz w rękach)

Uważam jednak, że to normalne. Proszę zobaczyć – nie powiedziałem Oh mein Gott by zrezygnowany położyć się spać, ale by stwierdzić wraz ze swoim sztabem, że mamy każdego dnia 24 godziny na to, by pracować.

Informacje przebijające się po pana pierwszych dniach w Kielcach składały się na ogólny wniosek: nie jest różowo. Dla pana ten początek też był trudny?

Na początku trudne było dla mnie to, że w drużynie brakowało dyscypliny. Jeśli ktoś chce osiągać sukcesy, musi być zdyscyplinowany. Widzimy się z piłkarzami przez większość dni w roku, ciągle spędzamy razem czas: w autobusie, hotelu, na treningu, w szatni. Jeśli w grupie z 25 piłkarzami i sztabem nie będzie jasno określonych zasad, nie może to dobrze funkcjonować. Siedzimy w sali konferencyjnej – proszę sobie wyobrazić, że w tym pokoju mają żyć ze sobą trzy rodziny z trójką dzieci mając do dyspozycji jedną łazienkę. Bez organizacji nie da się tego pogodzić. Tak samo jest w piłce. Nie jestem trenerem, który mówi na początku: „aha, jest tak, poczekajmy i zobaczmy, jak to wszystko się rozwinie, bo budowanie drużyny to proces…” Nie, zawsze mówię na starcie, że ma być tak, tak i tak. Jedni stwierdzili, że skoro ma być tak, zrobimy tak, inni uważali, że będą robili na swój sposób. Mówisz drugi raz, że ma być tak – i znowu robią inaczej. Gdy za trzecim razem mówisz „hej, przypominam, że ma być tak” i znów robią po swojemu nie obiecując przy tym poprawy, nie masz wyboru: trzeba zakomunikować takiemu piłkarzowi, że musi odejść. Widocznie nie chce być w naszej grupie. To bardzo proste.

Co w drużynie zmieniła sytuacja z Palanką i ta konfrontacja?

Rada drużyny przyszła do mnie i chciała porozmawiać, więc wraz z nią i prezesem usiedliśmy do stołu i przedstawiłem im swoje oczekiwania. Piłkarze powiedzieli, że to rozumieją i od tamtego dnia nie ma żadnych problemów. Co do sprawy Palanki – poprosiłem drużynę, by wkładali normalne buty w publicznych miejscach. Gdy są u siebie w domach mogą sobie chodzić jak chcą, ale w hotelu… 22 gości przy jednym stole z czarnymi stopami, posiniaczonymi, ze strupami, ludzie muszą na to patrzeć i przy tym jeść… Nie, tak nie może być. Na następnym posiłku połowa znów miała na nogach klapki. Upomniałem o to kapitana, który przeprosił i powiedział, że będą się do tego stosować. Trzeci posiłek: znów czwórka piłkarzy w klapkach…

– Trzy razy wam mówiłem, że mi się to nie podoba.

– Sorry – odpowiedział pierwszy.

– Sorry – odpowiedział drugi.

– Sorry – odpowiedział trzeci.

Palanca zaczął mnie jednak obrażać w wulgarnych słowach po hiszpańsku, a na jego nieszczęście rozumiem ten język. Nie miałem wyjścia, musiałem powiedzieć, że nie widzę go w zespole. Jeśli do mojej siedmioletniej córki powiem, by czegoś nie robiła, wystarczy jej jeden raz. Dla Palanki trzy razy było za mało.

WARSZAWA 22.07.2017 MECZ 2. KOLEJKA LOTTO EKSTRAKLASA SEZON 2017/18 --- POLISH FOOTBALL TOP LEAGUE MATCH IN WARSAW: LEGIA WARSZAWA - KORONA KIELCE GINO LETTIERI FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Jakie zasady poza obuwiem wprowadził pan do drużyny?

Dla mnie ważne są punktualność, dyscyplina w szatni i na boisku. Widziałem pięć-sześć meczów poprzedniego sezonu i na ławce rezerwowych odbywał się regularny teatr. Po każdym gwizdku sędziego ośmiu ludzi błyskawicznie wybiegało na linię i protestowało. Powiedziałem, że tak nie może być, by piłkarze uprawiali „bla, bla, bla” i dostawali za to żółte kartki. Kartka za ostry pojedynek na boisku? OK. Ale nie za gadanie. W klasyfikacji fair play jesteśmy teraz – tak mi się wydaje – najlepszą drużyną. Koncentrujemy się na piłce, mamy swoją robotę do wykonania, sędzia ma swoją. Wymagam ponadto, by na treningu każdy osiągał najwyższy poziom koncentracji. Gdy jesteśmy w szatni – wtedy możemy sobie pożartować, nie ma problemu. Jest czas na relaks i pracę. Gdybyśmy na treningach mieli luźne podejście, nie funkcjonowałoby to.

Przyszedł pan z twardymi zasadami, dyscypliną, dosadnym wyrażaniem uwag, co nie musiało być od razu dobrze odebrane. W Niemczech podchodzi się do futbolu zupełnie inaczej, nasza piłka wymaga więcej luźnego podejścia. Jak bardzo musiał się pan dostosować do polskiej mentalności?

Najwięcej mam w sobie włoskiej mentalności, gdzie dyscyplina i praca są dwa razy mocniejsze niż w Niemczech. Dwa razy! Trening we Włoszech to tysiąc procent dyscypliny. Nie ma żadnych śmiechów, tylko koncentracja. Nie mam w sobie aż tak dużo niemieckiej mentalności, mimo że żyję w Niemczech i ten kraj dużo mi dał. Przestawienie się na polską mentalność nie było dla mnie problemem. Zdawałem sobie sprawę, że nie mogę przyjść pracować do Polski i nagle zmienić cały kraj – sam musiałem się dostosować. Ale piłkarze też musieli dopasować się do innego sposobu pracy. Przychodząc do Polski byłem świadomy waszych plusów i minusów. Plusy chciałem uczynić jeszcze silniejszymi, minusy postarać się zniwelować. Piłkarze już wiedzą, co muszą, a co tylko mogą. Nie miałem zamiaru zmieniać ich mentalności, wystarczyła mi zmiana ich sposobu pracy. Jestem tu jeden i mi jest łatwiej dostosować do reszty niż 30 ludziom do mnie.

Tak i nie, bo jednak z drużyną komunikuje się pan tylko przez tłumacza. Rozumiem, że polski język jest trudny, ale jednak po niemiecku kieruje pan do piłkarzy nawet podstawowe wskazówki.

Nasi piłkarze to rozumieją, a przeciwnik nie. Uważam to za element zaskoczenia (śmiech).

Sprytnie pan wybrnął.

Podczas meczu mówię często po niemiecku, włosku i angielsku, a gdy coś potrzeba przetłumaczyć, jest od tego nasz asystent. Do Djibrila czy Aankoura mówię po angielsku, do Gory, Soriano czy Jukicia po włosku, do reszty po niemiecku. Rozumiemy się. Podczas ostatniego meczu sparingowego nasi piłkarze po moich komunikatach doskonale wiedzieli, co chcę zmienić w drużynie, ale nasz asystent zaczął na bieżąco wszystko tłumaczyć.

– Co ty, stuknięty jesteś?! – spytałem go. – Przecież teraz przeciwnik doskonale wie jak będziemy grać!

Dlatego uważam, że język niemiecki może być naszą zaletą. Gdy mówię do piłkarza po niemiecku, by „pokrył przeciwnika z numerem dziesięć”, rywal wcale nie musi tego zrozumieć. Więc to nie dlatego, że nie chcę się uczyć waszego języka. Zresztą w Wiśle trener też mówi ciągle po hiszpańsku.

Barwna odpowiedź, ale przypominam sobie pana pierwszą konferencję prasową, podczas której powiedział pan do mediów, że nigdy nie nauczy się dobrze mówić po polsku, co odebrałem jako brak szacunku do naszego kraju. Bardzo cenię piłkarzy czy trenerów wyjeżdżających do Niemiec – tam każdy od razu musi nauczyć się języka. A pan na starcie zapowiedział, że nawet nie spróbuje.

Może faktycznie był to zły moment na taką wypowiedź. Chciałem po prostu powiedzieć, że jest się bardzo ciężko nauczyć języka polskiego i do tego momentu absolutnie tego nie zrobiłem.

Uczy się pan?

Tak, potrafię powiedzieć dżin dobry, cinkuję, pranka.

Pranka?

Bramka! Prawo to prawo, lewo to… To nie tak, że nie chcę się uczyć, każdego dnia łapię coś nowego od piłkarzy.

Nenad Bjelica potrzebował czterech miesięcy by używać polskiego na konferencjach.

On jest Słowianinem, moi piłkarze pochodzący z Bałkanów po dwóch miesiącach łapią już język polski. Ich języki są podobne do polskiego. Ale włoski i polski? Albo niemiecki i polski? Dla mnie są bardzo trudne, ale jako Włoch na przykład nauczyłem się w dwa miesiące hiszpańskiego, a w swojej drużynie miałem tylko jednego hiszpańskiego piłkarza.

Dziś wciąż zna pan tylko kilka słów – to nie zależy od tego, czy język jest podobny, a od chęci.

Tak, od chęci, zgadzam się. Trzeba mieć też czas, ale gdy jestem w Koronie nie mam zbyt wiele czasu, by to zrobić. Poza tym jest trudno z moim temperamentem wypowiadać się w obcym języku: muszę go znać naprawdę bardzo dobrze, by się nie ograniczać i by wyrażać to, jaki jestem.

Wracając do głównego tematu – na początku przyznałem się, że tak jak większość dziennikarzy popełniłem błąd oceniając pana osobę. A do jakich błędów z początku pracy w Kielcach przyzna się pan?

Może ta wypowiedź z pierwszej konferencji, o której mówiliśmy?

Ale to mała rzecz.

Może to, że od pierwszych dni od razu przeszedłem do rzeczy i zacząłem robić tak, jak sobie to wyobrażam? Może powinienem działać wolniej? Ale nie, jestem zdania, że gdy coś dzieje się powoli, traci się czas, a my tego czasu nie mieliśmy. Ciężko powiedzieć, dużych błędów moim zdaniem nie popełniłem. Jeśli dziś miałbym podchodzić do Korony drugi raz, niewiele rzeczy zrobiłbym inaczej.

Na jednym z pierwszych treningów narzekał pan na polską mentalność piłkarzy, co mogli odebrać jako atak. 

Nie zgadzam się. To taka sama sytuacja jak z tymi klapkami: niektórzy piłkarze mieli swoją wersję wydarzeń. Moja jest taka: trenowaliśmy na bocznym boisku przy stadionie, gdy Bartosz Kwiecień przyszedł do mnie i powiedział, że boli go kolano.

– Jak to jest, że trenujemy pół godziny, a ciebie już boli? Dlaczego? – zapytałem.

– Bo zbyt dużo musieliśmy biegać w lesie – odpowiedział.

To był dla mnie alarm: bo las, znowu las. Praca.

– W lesie są nierówne ścieżki – dodał.

– OK, w takim razie specjalnie dla ciebie, polskiego piłkarza, zamówimy teraz ekipę i zrobimy wszystkie ścieżki w lesie równiutkie. Wszystko po to, byś wreszcie mógł biegać – odpowiedziałem.

Tak wyglądała ta rozmowa. Nie wspomniałem nic o polskiej mentalności.

Fakt faktem, że piłkarze odebrali to jako atak.

Polscy piłkarze wszystko odbierali jako atak. Z upływem czasu ich mentalność się zmieniła. Mówię przykładowo do „Ryby”:

– Ryba, cholera, znowu. Graj tę piłkę bez przyjęcia!

Początkowo odbierał to jako atak na swoją osobę. Z czasem uświadomił sobie, że to tylko korekta. Zwrócenie uwagi. Polska mentalność jest taka, że gdy jesteś choć trochę krytyczny, jesteś odbierany jakbyś atakował i obrażał. W piłce tak nie może być. Z takim podejściem nigdy nie zagrasz na zachodzie. Gdy zagranicą trener mówi na zajęciach „grajcie bezpośrednimi podaniami”, wszyscy muszą się dostosować. Piłkarze wiedzą już, że to nie jest atak, a coś, co ma uczynić ich lepszymi. Sam zauważyłem to złe podejście podczas moich pierwszych dni i powiedziałem asystentowi, że musimy wytłumaczyć drużynie jasno i wyraźnie jedną rzecz: zawsze gdy wytykam komuś błąd, ten nie może traktować tego osobiście, lecz jako wskazówkę, która ma pomóc nam wszystkim i uczynić nas mocniejszymi. Polska mentalność nakazuje odbierać każdą krytykę negatywnie. Samemu też musiałem się tego nauczyć i trochę się zmienić. Dziś gdy krzyczę na piłkarza chcąc na niego wpłynąć, słyszę:

– OK, trenerze. Rozumiem to.

Przed dwoma miesiącami było to niemożliwe.

Tak generalnie – łatwo jest przekonać polskiego piłkarza do biegania po lesie?

Musisz po prostu rozmawiać i jasno powiedzieć, dlaczego tego oczekujesz. Początkowo nastawienie nie było najlepsze. Z czasem to zagraniczni piłkarze przychodzą:

– Trenerze, dla nas chyba jest trochę za mocno, ale widzimy, że dla polskich piłkarzy nie.

Bo polscy piłkarze zrozumieli, że gdy mówię tak, to robimy tak i to nie jest skierowane przeciwko nim. Przed dwoma miesiącami było zupełnie inaczej. Co innego jest, gdy zawodnik przyjdzie i powie, że ma uraz, a co innego, gdy przyjdzie i narzeka, że w lesie drogi są nierówne. Co mnie interesuje las? Chcesz mi powiedzieć, że biegamy zbyt dużo czy że ty nie masz ochoty na bieganie? Halo, jesteśmy profesjonalistami. Gdy zawodnik zgłasza kontuzję oczywiście wysyłam go do fizjoterapeuty, to normalne. Jestem zadowolony, że piłkarze dostrzegli, że ciężka praca może przynieść rezultaty. Piłka to gra polegająca na bieganiu. Kto nie biega, nie wygrywa. Nawet jeśli piłkarze początkowo tego nie rozumieli – może dlatego, że jeszcze nigdy w ten sposób nie trenowali – ale teraz mają chęci, by wszystko wykonywać. Dlatego należy im się duża pochwała – potrafili się przestawić.

Jest pan też krytyczny w mediach, co również piłkarze odbierają różnie. O Marcinie Cebuli powiedział pan wprost: za dużo imprezuje. Jak poważny był problem z tym piłkarzem?

Bardzo poważny. Zanim powiedziałem to publicznie, porozmawiałem z nim i jego menedżerem. Zawsze gdy coś komunikuję otwarcie, najpierw dowiadują się o tym zainteresowane osoby. Od kiedy to powiedziałem zaczął dobrze grać w piłkę.

Potrzebował takiego gonga?

Niektórzy piłkarze potrzebują takiego wstrząsu. Do tego momentu był ciągle wielkim talentem, ale gdzie jest ten talent? Co to jest w ogóle talent? Powiedziałem mu wprost, że musi wziąć się do roboty. Problem był na tyle poważny, że zarządziliśmy separację. Ostatecznie zebrałem przy jednym stole prezesa i piłkarza prosząc, byśmy porozmawiali raz jeszcze.

– Będę się ci przyglądał do przerwy zimowej. Jeśli nic się do tego momentu nie zmieni, też będę za tym, byś opuścił nasz klub – oznajmiłem.

Jestem trenerem, który ma określone zasady, ale nie odrzucam z miejsca każdego, kto ich nie przestrzega. Zawsze daję drugą szansę, gdy widzę, że ktoś na nią zasługuje. Było naprawdę blisko, by Cebula został odrzucony.

WARSZAWA 22.07.2017 MECZ 2. KOLEJKA LOTTO EKSTRAKLASA SEZON 2017/18 --- POLISH FOOTBALL TOP LEAGUE MATCH IN WARSAW: LEGIA WARSZAWA - KORONA KIELCE GINO LETTIERI FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Latem dostał pan paru piłkarzy o dość wysokiej jakości, ale generalnie kadra nie jest zbyt liczebna, przez co czasami Korona jeździ na mecze nawet w szesnastu. Był pan rozczarowany po letnim okienku z tego powodu?

Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nasz budżet nie jest duży. Miałem latem dwóch-trzech piłkarzy, których chcieliśmy ściągnąć, ale nie byli dla nas osiągalni. Mamy mało liczebną kadrę i muszę sobie z taką kadrą poradzić. Czasami gdy przyplątają się nam urazy, jedziemy na mecz bez kilku zmienników, ale próbujemy zrobić w tej sytuacji co możemy. Korona jest małym klubem i nie mogę być z tego powodu rozczarowany, bo nie mogę mówić „chcę to, to i to”, gdy wiem, że to niemożliwe. Samemu nic nie mogę zmienić, to w gestii klubu jest pozyskiwanie sponsorów.  

Tak czy inaczej – oczekuje pan zimą wzmocnień?

Spróbujemy ich dokonać, ale podejrzewam, że będzie musiało się to odbyć na zasadzie wymiany piłkarzy – by kogoś ściągnąć, będziemy musieli z kimś się pożegnać.

Które pozycje najbardziej wymagają świeżej krwi?

Oj, jest kilka. Za wcześnie by o tym mówić, ale kilka pozycji na pewno wymaga zwiększenia konkurencji. W Niemczech jest takie powiedzenie: konkurencja ożywia biznes.

Strzelam, że najbardziej środek pola, gdzie Możdżeń i Żubrowski w zasadzie nie mają alternatywy.

Tak, tam nie mamy konkurencji w ogóle. Gdy ta dwójka wypada, zostaje pustka.

Fabian Burdenski nie jest konkurencją?

Jest, ale ostatnio był długo kontuzjowany, tak samo zresztą jak w lecie. Gdy jest w formie – tak, to alternatywa. Ale nawet ze zdrowym Fabianem jest nas za mało, normalnie na tę pozycje potrzebujesz sześciu piłkarzy, a nie trzech.

Swoją drogą to w jakiś sposób dla pana niezręczna sytuacja, że musi pan prowadzić syna właściciela?

Nie, może z zewnątrz tak to wygląda, ale dla mnie to normalna sytuacja. Dla mnie liczy się forma – kto zagwarantuje jakość, będzie grał. Kto nie – nie będzie. Niezależnie od tego, czy jest synem właściciela klubu czy prezydenta miasta.

Jeśli już rozmawiamy o Fabianie Burdenskim, jest jedna sprawa, która mnie nurtuje. Oto statystyka jego meczów z czasów FSV Frankfurt. Proszę zobaczyć, Fabian Burdenski do pewnego momentu nie odgrywał żadnej roli w prowadzonej przez pana drużynie, nie grał w ogóle. 12 kwietnia Dieter Burdenski został oficjalnie przedstawiony jako nowy właściciel. 16 kwietnia Fabian nagle wskoczył do pierwszego składu i stał się podstawowym piłkarzem. Przypadek?

fab

Proszę sprawdzić statystykę sprzed tego okresu. Fabian już wcześniej odgrywał rolę w drużynie, lecz nie grał, bo borykał się z kontuzją.

Nie, zagrał tylko w jednym meczu 20 minut.

Zagrał w sześciu-siedmiu na początku sezonu.

Nie, w jednym. Możemy to sprawdzić.

Sprawdźmy.

(Lettieri przyniósł tablet, sprawdzamy)

OK, przyznaję rację. Fakt jest taki, że gdy przyszedłem do FSV, Fabian był – dokładnie jak teraz – kontuzjowany i nie w pełni formy, dlatego nie grał. Potem mieliśmy pecha – po wygranej nad Lotte i remisie z Fortuną Koeln w 24 godziny dwójka podstawowych graczy zerwała więzadła, a trzeci mięsień, więc Fabian wskoczył do składu i w swoim pierwszym meczu zagrał dobrze. Fabian ze względu na swoją budowę ciała potrzebuje czuć się w pełni sprawny, by prezentować odpowiedni poziom. Patrzymy na jego cały sezon i widzimy: kontuzja, kontuzja, kontuzja. To problem.

Czyli mówi pan, że to zbieg okoliczności.

Tak. Zresztą gdy Fabian wskoczył do składu ja nie miałem jeszcze żadnego kontaktu z Dieterem Burdenskim, co więcej – nawet go nie znałem osobiście. Kontaktowaliśmy się za pośrednictwem menedżera, który proponował mi dwóch piłkarzy do MSV, ale stwierdziłem, że są zbyt słabi. Wtedy powiedział:

– Robi pan dobrą robotę w MSV, czuję, że jeszcze kiedyś nasze drogi się przetną.

Powiedział panu zatem to, co możemy powiedzieć my po pana pierwszych miesiącach w Koronie.

Tu i teraz to tylko krótka migawka, zwykły moment, który nie ma wielkiego znaczenia. Niczego nie wygraliśmy i nic nie osiągnęliśmy. Po prostu dobrze wykonujemy swoją robotę – nic mniej, ani więcej. Nie powiem, że wszystko jest super i jesteśmy topową drużyną. Przed nami sześć naprawdę ciężkich meczów i dopiero przerwa zimowa pokaże nam, w którym miejscu naprawdę się znajdujemy. Na początku sezonu graliśmy w piłkę równie dobrze, ale zwyczajnie mieliśmy pecha – przerywaliśmy mecze, których nie mogliśmy przegrać jak z Jagiellonią czy Piastem, gdzie po 30 minutach powinniśmy prowadzić 3:0. To dla mnie trochę niezręczne, gdy wszyscy mówią Korona, Korona, Korona. Przecież inni też wykonują dobrą robotę. Musimy dalej dobrze pracować i piłkarze muszą dalej wiedzieć, że każdy mecz jest nową historią. A to, co było, to już za nami. Dopiero po rundzie będę mógł powiedzieć, czy jest dobrze, czy jest źle.

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Cały na biało

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

46 komentarzy

Loading...