Po odejściu z Chelsea wrócił na Stamford Bridge po raz trzeci. I trzeci raz poległ do zera. Po 0:4 w lidze i 0:1 w FA Cup, dziś nadeszło 0:1. „The Special One” znów wraca ze starych śmieci jako pokonany.
Na początku był chaos… I przyjemnie się ten chaos oglądało, bo pojęcie takie, jak środek pola, w tym meczu długo nie istniało. Akcja przenosiła się spod jednej bramki pod drugą, na strzał jednych błyskawicznie odpowiadali groźnym atakiem drudzy. Angażując się mocno w notowanie, można było się obawiać, że klawiatura nie wytrzyma tego tempa.
Nie minęło pięć minut, a Morata wbił piłkę do bramki Philem Jonesem, faulując przy tym zawodnika United, na co minimalnie niecelnym strzałem głową przy niezdecydowaniu Courtoisa odpowiedział Rashford. Chwilę później Zappacosta zagrał w pole karne tak kąśliwie, że piłki nie wybił ani Smalling, ani Herrera i sam na sam z De Geą fatalnie przestrzelił Bakayoko. I to nie pozostało bez rewanżu ze strony United. Lukaku dostał piłkę na linii pola karnego i kąśliwie strzelił w róg bramki Courtoisa, zmuszając Belga do najwyższego wysiłku.
Możecie nie wierzyć, ale w tym momencie na zegarze widniała dopiero piętnasta minuta.
Oba zespoły wyglądały jednak na mocno rozochocone, by szybko załatwić sobie przewagę nad rywalem, którą później będzie można wymusić jego bardziej nerwowe posunięcia. Nawet podopieczni Mourinho nie wyglądali jak podopieczni Mourinho w meczach wyjazdowych z czołówką. Weszli w wymianę ciosów, zamiast raz jeszcze grać na przetrzymanie i liczyć na pojedyncze trafienie rozstrzygające wynik.
Uczciwie trzeba jednak przyznać, że to Chelsea wypracowała sobie więcej okazji. Gdy chaos w środku pola udało się wreszcie okiełznać, to The Blues stworzyli sobie trzy najlepsze sytuacje, z których jedną udało się zamienić na zwycięską bramkę. Zaczął Hazard uderzeniem z dystansu po zwiedzeniu Mkhitaryana. Tutaj jeszcze poradził sobie De Gea, a dobitki do siatki nie potrafił skierować atakujący futbolówkę głową Fabregas. Następnie – już po przerwie – za wykańczanie ataków Chelsea zabrał się Alvaro Morata.
I to był strzał w dziesiątkę. Na dwie okazje, które dali mu Cesar Azpilicueta oraz… Marouane Fellaini (okej, do spółki z Ceskiem Fabregasem), potrafił wykorzystać 50%. Dość, by dać swojej drużynie trzy punkty i tym samym… zwiększyć przewagę Manchesteru City nad peletonem do ośmiu punktów. Po jedenastu kolejkach!
Wracając do Hiszpana – zmarnował co prawda szansę, gdy wślizgiem piłkę Fellainiemu przed jego polem karnym wygarnął Fabregas, posyłając ją tym samym do rodaka. Zakiwał się. Ale wcześniej strzelił głową tak, że nawet połączone siły Takeo Wakabayashiego z Kapitana Jastrzębia i Ahito z Galactik Football (pamiętacie?) mogłyby nie dać rady zapobiec objęciu prowadzenia przez The Blues.
Po golu ataki Manchesteru United – choć przecież powinny być szczególnie zintensyfikowane – nie przekonały chyba nikogo, że Czerwone Diabły chcą za wszelką cenę, do ostatniej kropli krwi i potu walczyć o wygraną. A to brakowało precyzji (jak przy wrzutce Rashforda do Fellainiego), a to ostatniego podania, a to wrescie wykończenia (gdy na szesnastym metrze sam był Rashford, ale strzelił w Martiala lub gdy Fellaini strzelał z jedenastego metra w środek bramki w 89. minucie meczu)… Dość powiedzieć, że natarcia United oznaki naprawdę silnej determinacji, by wyrównać, przejawiały dopiero gdzieś od 85. minuty. Wcześniej goście nie byli w stanie w drugiej połowie oddać choćby jednego celnego strzału.
Odpowiedź na pytanie, czy mogli więc marzyć o czymś więcej, niż skromna, jednobramkowa porażka, jest więc nadzwyczaj prosta.
Chelsea – Manchester United 1:0
Morata 55′
Everton – Watford 3:2
Niasse 67′, Calvert-Lewin 74′, Baines 90′ (k.) – Richarlison 46′, Kabasele 64′