Reklama

Liverpool w szponach heavy metalu

redakcja

Autor:redakcja

26 września 2017, 19:25 • 6 min czytania 18 komentarzy

Cztery bramki wbite Arsenalowi, dwie Sevilli, sześć w dwumeczu z Hoffenheim, trzy ostatnio na King Power Stadium w Leicester. Łącznie – dwadzieścia trafień w dziesięciu meczach. Gdyby próbować maksymalnie uprościć definicję piłki nożnej, sprowadzając ją tylko do strzelania goli, dziś trudno byłoby się czepiać regularnie umieszczającego futbolówkę w siatce Liverpoolu. A jednak z meczu na mecz w kibicach, ale też w samym szkoleniowcu The Reds, narasta niepokój, który zresztą Juergen Klopp wyraził wprost podczas konferencji przed meczem ze Spartakiem Moskwa. Że zawadiacki, awanturniczy styl, na dłuższą metę cieszyć będzie tylko graczy fantasy football mających w swoich szeregach piłkarzy Liverpoolu. Bo gdy delikatnie rozszerzyć wspomnianą definicję okazuje się, że w futbolu chodzi także o to, by uniemożliwić rywalowi zdobywanie bramek. A tego The Reds nijak nie potrafią osiągnąć.

Liverpool w szponach heavy metalu

Chyba żadnej innej ekipy z tak wielkimi aspiracjami nie można tak łatwo podzielić na dwie części, za klucz obierając jakość dotychczasowych występów. Część atakująca to prawdziwa machina destrukcji. Przyćmiona w lidze wyczynami Manchesteru City, który zaczyna grać jak w tych najpiękniejszych fantazjach Guardioli – praktycznie wjeżdżając z piłką do bramki, strzelając gola za golem, a jednocześnie bardzo niewiele pozostawiając przy tym przypadkowi, bo unikając prób z nieprzygotowanych pozycji. To oni najczęściej strzelają z obrębu szesnastki, robią to na najwyższym procencie celności i mają na koncie najwięcej trafień. Ale Liverpool należy do czołówki peletonu, która w tych kwestiach mocno depcze The Citizens po piętach.

Zrzut ekranu 2017-09-26 o 14.19.30

Kolejne gole – choć przecież i teraz trudno się czepiać The Reds – powinny nadal przychodzić hurtowo, bo przecież Salah nie może nadal marnować dwustuprocentowych sytuacji z taką regularnością jak obecnie (prawda?). A kwartet, w którego skład wchodzi Egipcjanin, Sadio Mane, Philippe Coutinho i Roberto Firmino, grający razem po raz pierwszy w tym sezonie, jest gwarancją podkręcania i tak już imponujących liczb w rubrykach wypracowanych sytuacji i oddanych strzałów na bramkę. Choćby wracający po “barcelońskiej kontuzji pleców” Coutinho daje przecież dodatkowe możliwości, bo jak dziesięć pierwszych ligowych trafień Liverpoolu to były gole wyłącznie z szesnastki, tak jedno z pierwszych jego uderzeń ze stojącej piłki zza pola karnego z Leicester od razu przyniosło bramkę.

Klopp i fani The Reds nie powinni się więc martwić o to, czy atak będzie nadal tak wydajny i tak widowiskowy, jak dotąd (może poza starciem z Manchesterem City, kiedy kompletnie nie istniał). Poważnym zmartwieniem za to, że Liverpool bardzo mocno przypomina w swoich zachwianych proporcjach między ofensywą a defensywą Real Madryt początku XXI wieku. Zidanes y Pavones, Real, którego filozofią było przede wszystkim strzelić o jednego gola więcej niż przeciwnik, nie zważając na to, na jak wiele pozwoli obrona. Jedną z najprzyjemniejszych do oglądania ekip może nawet w całej historii futbolu, ale jednocześnie zapewniającą swoim fanom świeży dopływ siwych włosów i sprawiającą, że serce bije trzy razy szybciej niż w normie.

Reklama

Problem The Reds nie jest bynajmniej problemem wyłącznie krajowym. Ma on już wymiar międzynarodowy. Na zero nie udało się zagrać w dwóch próbach z Hoffenheim, dwa gole wbiła The Reds Sevilla, zamieniając optyczną i statystyczną przewagę Anglików na Anfield w nic nieznaczącą ciekawostkę. Nietrudno się domyślić, że nie palce, a wręcz całe dłonie aż po nadgarstki, maczała w tym obrona. Raz – gdy Lovren miał na nodze wrzutkę z lewego skrzydła, ale w sobie tylko znany sposób przepuścił ją do Ben Yeddera. Dwa – gdy w sytuacji 2 na 6 Sevilla i tak zdołała przechytrzyć ekipę broniącą.

Zrzut ekranu 2017-09-26 o 15.40.40Przyznacie, że w tym momencie nie zapowiada się na to, by Sevilla miała za kilka sekund cieszyć się z wyrównania…

Perfekcję w tyłach gracze Liverpoolu zaprezentowali właściwie tylko raz. W terminarzu figurują co prawda dwa czyste konta, ale przeciwko Crystal Palace (bilans sezonu ligowego 0-0-6, bilans bramek 0:13) na zero z tyłu, to zagrałaby i Reprezentacja Artystów Polskich po czerwonych kartkach dla braci Mroczków. Idealny w obronie był wyłącznie mecz z Arsenalem. Aż dziw brał, że rozerwana przez każdego poprzedniego rywala przynajmniej raz defensywa The Reds nie zaliczyła żadnego poważniejszego klopsa. Albo odwrotnie – że tak łatwej do rozbujania formacji nie potrafił do choćby jednego tragicznego błędu zmusić zespół Kanonierów.

Raz za razem bowiem, w każdym z wcześniejszych i późniejszych spotkań, udawało się tego dokonać zespołom o znacznie mniejszym potencjale w ataku. Tych dziesięć meczów, które już za nami, to prawdziwy festiwal nieporadności ekipy trenera, który sam o sobie powiedział niedawno, że jest naprawdę dobrym menedżerem, jeśli chodzi o grę obronną. Nieporadności już dobrze znanej, bo widywanej w poprzednich rozgrywkach, a w zasadzie od początku kadencji Kloppa. Wymowne, że tylko cztery zespoły Premier League dawały się częściej pokonywać po stałych fragmentach gry, co jest zdecydowanie jednym z kluczowych wyznaczników pracy szkoleniowca nad grą w obronie.

To, że problem jest poważny, najlepiej symbolizują słowa Kloppa o zbyt zawadiackiej drużynie, lubiącej wejść w wymianę ciosów, która już kilka razy skończyła się w tym sezonie utratą punktów. Kloppa uwielbiającego przecież futbol bezpośredni, szybki, heavymetalowy, co sam niejednokrotnie podkreślał. Nieprzepadającego za przydługim klepaniem piłką, lubującego się w słynnym gegenpressingu. Nawet Niemiec czuje, że jego Liverpool wpadł w niebezpieczną skrajność. Jego mecze są atrakcyjne jak mało które, problem w tym, że za wrażenie artystyczne punkty dostaje się w Tańcu z Gwiazdami, a nie w Premier League czy Champions League. Liverpool zdecydowanie się w swojej widowiskowości zatracił.

A że ta nie była dla tego klubu kluczem do największych sukcesów w XXI wieku – tym bardziej kamyk w bucie musi kibiców The Reds uwierać. Gdy ich pupile sięgali bowiem po Puchar UEFA w 2001 roku, od 1/8 finału do półfinału rozgrywek włącznie dali sobie wbić jedną bramkę w sześciu meczach. Gdy dochodzili do pamiętnego finału Champions League w Stambule – stracili tylko trzy gole w sześciu starciach analogicznego etapu rozgrywek. Finały były już odrębną historią, pełną zwrotów akcji i bramek – na szczęście większej liczby strzelonych niż straconych – ale w drodze do nich defensywa była jeśli nie skałą, to przynajmniej sporych rozmiarów kamieniem, o który można się było wiele razy oprzeć bez ryzyka upadku. Boleśnie wymowny jest też sezon 2013/14, kiedy The Reds byli o krok od tytułu, grając niezwykle efektownie, ale częstokroć tracąc w tyłach to, co wypracował genialny atak ze Suarezem na czele. Jak w starciu z Crystal Palace (od 3:0 do 3:3), które praktycznie przesądziło, że The Reds nie zdobędą upragnionego mistrzostwa.

Reklama

Niestety, wydaje się dziś, że jedyną receptą, jakiej Klopp wciąż nie zastosował – pozostając wierny swoim piłkarskim ideałom – jest ta, na której jego ekipie przepisany będzie pragmatyzm. Ta, która sprawi pewnie, że nie będziemy już tydzień w tydzień na mecze The Reds wyczekiwać z zagwarantowanymi emocjami. Ale i ta, która może wreszcie sprawić, że Liverpool przestanie cenne punkty rozdawać jak na wyprzedaży garażowej. A już na pewno zdecydowanie taniej niż konkurencja.

Najnowsze

Koszykówka

Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark

Michał Kołkowski
3
Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark
Anglia

Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Radosław Laudański
1
Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Anglia

Anglia

Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Radosław Laudański
1
Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Komentarze

18 komentarzy

Loading...