Do zimowych igrzysk w Pjongczangu pozostało już mniej niż pięć miesięcy, a tymczasem Kim Dzong Un rozstrzelał się na dobre. Kiedy Koreańczycy z południa robią ostatnie próby obiektów olimpijskich przed przyjęciem sportowego świata, on robi próbę atomową, jawnie pogrywając sobie ze Stanami Zjednoczonymi i Japonią. Święto sportu organizowane jest więc w cieniu kryzysu nuklearnego, a głos musi zabierać już nawet szef MKOl-u. Eksperci wprawdzie nie wierzą, że „Słońce Narodu” mogłoby podnieść rękę na igrzyska, ale w wykorzystanie tak dużej imprezy na zamanifestowanie siły, już tak. Tym bardziej, że wydarzenia sportowe w Korei Południowej takie akcje już pamiętają.
Gorzki paradoks polega na tym, że Kim Dzong Un jest zapalonym kibicem. Przede wszystkim koszykówki, którą zaraził się będąc jeszcze uczniem (pod zmienionym nazwiskiem) specjalnej szkoły prywatnej w Europie oraz piłki nożnej, bo ponoć trzyma kciuki za piłkarzami Manchesteru United. Kilka dni temu o tej ostatniej miłości napisał brytyjski „The Sun” przygotowując nawet specjalną grafikę pokazującą, ile dokładnie tysięcy mil dzieli od Korei Północnej największych rywali MU, czyli Manchester City, Chelsea i Arsenal. Pytanie brzmiało: czy jego rakiety balistyczne mogą ich dosięgnąć?
Ale wydarzenia z ostatnich tygodni już tak zabawne nie są. 3 września na zlecenie północnokoreańskiego przywódcy dokonano już szóstej w historii tego niewielkiego kraju próby nuklearnej. Podziemny test bomby wodorowej wywołał wstrząsy o sile ponad 5 w skali Richtera, a amerykański wywiad oszacował, że ładunek mógł mieć moc nawet 150 kiloton, czyli kilka razy więcej niż miały atomówki zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki. Dla porównania, kiedy w 2006 roku Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna dokonała pierwszej próby, bomba miała siłę jednej kilotony.
Kilka dni po „szóstce”, Rada Bezpieczeństwa ONZ nałożyła na kraj kolejne sankcje gospodarcze, ale i to na nic. W piątek Kim Dzong Un zlecił wykonanie próby pocisku balistycznego średniego zasięgu, który – jak ustalono – najpierw przeleciał nad Japonią, a potem kontrolowany wpadł do Pacyfiku. Podobne testy zanotowano też w lipcu.
Zamach miał sparaliżować letnie igrzyska w Seulu
Wszystko to dzieje się ledwie kilka miesięcy przed igrzyskami w południowokoreańskim Pjongczangu (9-25 lutego).
Nic więc dziwnego, że podczas sesji Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego w Limie – gdzie wybrano gospodarzy letnich igrzysk w 2024 i 2028 roku – dziennikarze dopytywali też o wydarzenia z Półwyspu Koreańskiego. Do niektórych mediów dotarły bowiem przecieki, że są kraje, które zaczynają się poważnie obawiać o bezpieczeństwo swoich sportowców.
Przewodniczący MKOl-u Thomas Bach zapewnił, że „uważnie obserwuje działania ONZ”, ale wierzy, że impreza zostanie zorganizowana pomimo politycznych tarć. Słowem – nic nie zmieniamy. Członek północnokoreańskiego komitetu olimpijskiego Ung Chang też powiedział, że ma nadzieję na spokojne rozegranie igrzysk, ale na pytanie, czy Korea Południowa na pewno będzie bezpieczna w czasie igrzysk, szczerze odpowiedział: „Nikt tego nie wie”. Komitet organizacyjny przyznał też, że nie ma żadnego planu rezerwowego na wypadek, gdyby zagrożenie wojną było naprawdę realne.
Właśnie, czy polityczne prężenie muskułów może przerodzić się w coś poważniejszego?
– Dywagacje zawsze są. Historia pokazuje, że jeśli na południu dochodziło od ogólnoświatowego wydarzenia sportowego, to Korea Północna starała się wykorzystać ten moment na pokazanie pazura – mówi Weszło Oskar Pietrewicz z Centrum Studiów Polska-Azja. I dodaje:
– Można podać przykład dwóch imprez, które może nie zostały ostatecznie zakłócone, ale pamiętają momenty dużego napięcia. Pierwsza, to oczywiście letnie igrzyska olimpijskie w Seulu w 1988 roku, czyli czasy, kiedy Korea Południowa była dopiero u progu przemian demokratycznych. Nic więc dziwnego, że tamte igrzyska były dla tego kraju wizytówką, dobrą okazją do pokazania się na arenie międzynarodowej. Ale to bardzo nie podobało się Korei Północnej i rok przed igrzyskami doszło do głośnego ataku, w wyniku którego zginęło ponad sto osób. Koreańczycy z północy przeprowadzili po prostu zamach terrorystyczny na samolot. Liczyli, że w ten sposób zademonstrują, jak nieprzygotowane na zabezpieczenie dużej imprezy są sąsiedzi z południa. To była prowokacja, ponieważ dla Korei Północnej igrzyska olimpijskie u wroga były wizerunkowym ciosem.
***
Mowa o zamachu na Boeinga 707 należącego do południowokoreańskich linii lotniczych. Doszło do niego 29 listopada 1987 roku. Zadanie było jasne – wystraszyć sportowy świat pokazując, że Korea Południowa to niebezpieczny rejon, w którym można zginąć. To miał też być kolejny krok północy do połączenia w przyszłości obu terytoriów.
Do misji już kilka lat wcześniej wytypowano młodą agentkę Kim Hyun Hee oraz tamtejszą gwiazdę wywiadu Kim Seung Ila.
Oboje grają turystów z Japonii, ona jest wnuczką, on jej dziadkiem. Najpierw wsiadają do samolotu w stolicy Korei Północnej Pjongjangu (nie mylić z Pjongczangiem), skąd dostają się do Moskwy, a następnie do Budapesztu, Wiednia, Belgradu i Bagdadu. Ich zadaniem jest umieszczenie bomby w samolocie lecącym z Bagdadu do Seulu. To właśnie w Iraku wsiadają na pokład, wykonują plan i opuszczają samolot przy okazji międzylądowania w Abu Zabi. Kiedy maszyna ponownie wzbija się w powietrze, skórzana torba z ładunkiem leży już w skrytce na bagaż. Do wybuchu dochodzi, kiedy Boeing 707 przelatuje nad Morzem Adamańskim niedaleko Birmy. Giną wszyscy. 115 osób.
Zamachowcy wpadają kilka dni później, kiedy chcą kupić bilet na samolot z Bahrajnu do Rzymu. Pojawiają się wątpliwości, czy aby na pewno posługują się oryginalnymi dokumentami. W sprawę angażuje się najpierw tamtejsza ambasada Korei Południowej, a potem wywiad tego kraju. Akcja wysypuje się, kiedy wychodzi na jaw, że Kim Seung Il posługuje się paszportem człowieka, który nie żyje już od kilku lat. Kiedy para agentów zostaje zatrzymana na lotnisku, mężczyzna sięga po paczkę Marlboro, w której oprócz normalnych papierosów ma też jeden z kapsułką z cyjankiem. Zamachowiec daje sygnał swojej partnerce, po czym przygryza filtr i umiera po zażyciu trucizny dosłownie w tej samej chwili. Kim Hyun Hee robi to samo, ale jakimś cudem udaje się jej przeżyć.
Korea Północna oczywiście zbojkotowała igrzyska i nie wysłała tam swoich sportowców.
***
– Ale nawet pomimo tego, Korea Północna ostatecznie nie zapobiegła igrzyskom w Seulu. Druga sytuacja miała miejsce podczas piłkarskiego mundialu w 2002 roku, który Korea Południowa organizowała razem z Japonią. Między Koreami doszło wtedy do wymiany ognia na spornej granicy morskiej. Strzelali do siebie, chociaż my akurat nie zwracaliśmy wtedy na to większej uwagi, bo byliśmy bardziej skupieni na przegranych meczach Polaków – dodaje Pietrewicz.
***
Władze Korei Południowej pierwsze sygnały o możliwym ataku w czasie mistrzostwa świata odbierają już pół roku wcześniej. Pojawia się m.in. informacja, że w zatopionym przez japoński okręt wojenny statku znajdowała się broń przygotowana właśnie na atak podczas mundialu. Ostatecznie jednak na szczęście nic takiego się nie dzieje.
Do wymiany ognia dochodzi za to 29 czerwca na Morzu Żółtym, kiedy dwa północnokoreańskie statki patrolowe przekraczają obszar morski kontrolowany przez południe. Żołnierze z północy otwierają ogień posyłając jedną jednostkę ideologicznego wroga na dno. Ginie czterech marynarzy, około dwudziestu zostaje rannych. To najpoważniejszy incydent między Koreami na Morzu Żółtym od ponad trzech lat.
Tego samego dnia piłkarze Korei Południowej przegrywają w meczu o trzecie miejsce z Turcją 2:3.
***
Niepokój świata budzi to, że Pjongczang dzieli od granicy z Koreą Północną tylko około 70 kilometrów. Z drugiej jednak strony, taka bliskość bardziej działa na wyobraźnię krajów zachodnich, bo przecież stolica kraju, Seul, leży znacznie bliżej punktów granicznych.
Warto też wiedzieć, że obie Koree oddziela tzw. strefa zdemilitaryzowana. Jest to pas o szerokości 4 kilometrów oraz długości ponad 200 kilometrów, który ma ograniczyć ryzyko konfliktu. Ale słowo „zdemilitaryzowana” jest jednak jedynie symboliczne, ponieważ obie strony trzymają w tym rejonie swoje wojska, a sam pas to tak naprawdę pole minowe.
Takie informacje na pewno też nie zachęcają innych państw do przyjazdu.
Południe wyciąga drżącą rękę na zgodę
– Cała ta atmosfera ewidentnie nie służy organizatorom, narracja pełna obaw jest sporym problemem, ale wydaje mi się, że sportowcy nie doświadczą na własnej skórze tego świata – twierdzi ekspert z Centrum Studiów Polska-Azja. – Ten klimat jest bardziej kreowany w Stanach Zjednoczonych, w państwach zachodnich. Ludzie w samej Korei mają nieco inny obraz, bo oni w takiej atmosferze napięcia żyją już od lat. Chociaż z drugiej strony można też powiedzieć, że jest to już pewnego rodzaju znieczulica. Kraj musi jednak uspokajać nastroje, bo to po prostu leży w jego interesie.
Prawdziwym wrogiem Kim Dzong Una są oczywiście Stany Zjednoczone i Japonia, ale Korea Południowa robi wszystko, żeby nie prowokować porywczego sąsiada. Dlatego prezydent tego kraju Moon Jae-in w czerwcu oficjalnie wystąpił z propozycją, aby oba kraje wystąpiły w Pjongczangu pod jedną flagą, tak samo jak było podczas igrzysk w Sydney w 2000 roku. Sugestia pozostała jednak bez odpowiedzi, tak samo jak i to, czy północ na sto procent zdecyduje się wysłać tam swoją reprezentację. Obecne władze z południa są o wiele bardzie liberalne i nastawione na dialog niż w przeszłości, ale problemem pozostaje polityka konfrontacji sąsiada, który wcale nie przejawia chęci do pojednania.
– Zagrożenie atakiem jest może zbyt daleko posuniętą psychozą, nie wyobrażam sobie sytuacji, że Kim Dzong Un mógłby totalnie zakłócić przebieg igrzysk. Ale impreza może być okazją do pewnych manifestów północy, żeby wprowadzić atmosferę napięcia. Problem w tym, że jeśli oni będą chcieli coś zrobić, to prawdopodobnie nikt ich nie powstrzyma. Jeśli w dniu otwarcia igrzysk będą chcieli przeprowadzić próbę nuklearną lub rakietową, to ją zrobią – kończy Oskar Pietrewicz.
Ale Korea Południowa woli jednak dmuchać na zimne. Na wypadek, gdyby „Słońcu Narodu” nie wystarczyło już tylko testowanie rakiet i zrzucanie ich do morza, gospodarze mają rozmieścić wokół kluczowych obiektów systemy antyrakietowe.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI