Walczył w Powstaniu Warszawskim na lotnisku bielańskim, potem na Dworcu Gdańskim. Przeżył osiem miesięcy w czterech obozach, podczas wyzwolenia ważył 29 kilogramów. Przesiedział 8 miesięcy w więzieniu PRL. Dziś na Weszło rozpoczynamy serię naprawdę męskich gadek – z uczestnikami Powstania Warszawskiego. O swoim życiu opowiedział nam Jerzy Wojciewski, ps. Strzała, żołnierz z grupy „Kampinos”.
Szlak bojowy rozpoczynał pan w lesie, gdzie stacjonowała partyzantka. Dla grupy Kampinos Powstanie Warszawskie rozpoczęło się tak naprawdę dzień wcześniej.
Tak. 31 lipca na Wólce Węglowej mieliśmy pierwszy zbrojny atak, to było podczas przygotowań do ataku na lotnisko bielańskie. Wóz z amunicją i bronią jechał do wsi Wiersze, wjechał w światło reflektorów w miejscu, gdzie Niemcy mieli też działa przeciwlotnicze. Zatrzymali nas, my chcieliśmy odbić tę broń. To był pierwszy atak kompanii młodzieżowej, ja byłem w niej amunicyjnym przy ciężkim karabinie taśmowym. Udało nam się odzyskać wóz, ale zginęło moich czterech przyjaciół – drużynowy harcerski Henryk Dzierżyński, ps. Hardy, harcerz Jurek Fijałkowski, Andrzej Banaszek, ps. Kmicic i Stefan Krukowski, ps. Zawisza. Ten ostatni umierał właściwie na moich oczach, kilka metrów ode mnie, razem pracowaliśmy przy cekaemie, on był dowódcą, celowniczym był Jerzy Guzowski, ja podawałem taśmę i niosłem zapasową amunicję. Wycofaliśmy się stamtąd i na drugi dzień ruszyliśmy na lotnisko bielańskie.
Mobilizacja rozpoczęła się zaś jeszcze wcześniej, ja byłem zmobilizowany już 25 lipca, spotkaliśmy się wtedy w Sierakowie, tam nam rozdano broń, złożyliśmy przysięgę i tam zaczęła się nasza partyzantka w Puszczy Kampinoskiej. Nie miałem jeszcze nawet osiemnastu lat.
Żołnierzem Armii Krajowej stał się pan rok wcześniej.
W maju 1943 roku. To wtedy zaczęły się nocne ćwiczenia w Kampinosie, tak zwana „szkoła partyzancka”, spotkania w moim domu. Cała kompania młodzieżowa, 25 osób, co środę stawiała się u mnie w mieszkaniu. Przechodziliśmy szkolenia, zapoznawanie z bronią, którą przynosił plutonowy Wojciech Medyński, ps. Polan, podstawy taktyki. Ojciec Wojciecha był granatowym policjantem i też należał do naszej grupy – on organizował cześć broni, nasłuchiwał też dokładnie planów naszych wrogów, ostrzegał w razie niebezpieczeństwa.
Co za to groziło?
Czapa! Dlatego też początkowo moja mama była przeciwna, by co tydzień dom zamieniał się w takie miejsce spotkań. Gdyby Niemcy to odkryli, prawdopodobnie wszyscy zostalibyśmy rozstrzelani. Ojciec jednak uciekł z niewoli niemieckiej, był na wojnie w artylerii przeciwlotniczej, wiedział, że to nasz obowiązek. Ja, gdy wybuchła wojna, miałem 13 lat. Chodziłem do szkoły w Łomiankach, ojciec pracował jako kierowca w zakładach oczyszczania miasta, mama handlowała, trochę szmuglowała. Potem do gimnazjum trafiłem na Konwiktorską, do szkoły im. Józefa Piłsudskiego. Pamiętam zresztą, jak raz już po wybuchu wojny był tam niemiecki wizytator. Szedł korytarzem, a tam popiersie Piłsudskiego. Stanął, zasalutował i mówi: żeby Piłsudski żył, to by z Niemcami poszedł na Ruskich. Nie wiadomo, co by było, ale pewnie by nas wcielili do siebie Niemcy, bo przecież a to Gdańsk, a to korytarze, punktów spornych było dużo. W ogóle tych sąsiadów mamy dobrych, z jednej strony Niemcy, z drugiej Ruskie. Natomiast wracając do Łomianek – wszyscy koledzy przychodzili w różnych porach, z różnych stron, zawsze dbając, by nikt ich nie śledził. Co ciekawe – tam było mnóstwo volksdeutschów, ludzi, którzy podpisali volkslistę. I ojciec był z niektórymi tak zaprzyjaźniony, że oni ostrzegali go, gdy ktoś się po ojca zgłaszał.
Wspomniał pan, że pański ojciec uciekł z niewoli, jak to się stało?
Pod Krakowem go złapano i wywieziono na przymusowe roboty do „bauerów” w Niemczech. Mój ojciec trafił do bardzo porządnego człowieka, w ogóle wśród bauerów trafiali się naprawdę ludzcy. Słyszałem od jednego faceta historię, jak do niemieckiego bauera przyjechał jego syn, esesman. Zdziwił się bardzo, bo polski robotnik normalnie jadł przy stole razem z całą rodziną. Zaczął krzyczeć, że jak to, że Polak przy tym samym stole, na co bauer odpowiedział mu, że to on jest tutaj gospodarzem i w jego domu on decyduje, kto będzie siedział przy stole. Natomiast ten bauer mojego ojca po jakimś czasie intensywnej i uczciwej pracy, dał ojcu 2 tygodnie urlopu, by wrócił do Polski, odpoczął, spotkał się z rodziną. Na koniec, żegnając go, mrugnął – jak możesz, to nie wracaj. No i ojciec nie wrócił, pracował pod lewym nazwiskiem, Stefan Maciejewski. Potem, dzięki wsparciu swojego pracodawcy, zalegalizowano jego pobyt w Polsce. Co prawda nie za darmo, ale się udało.
Volksdeutsche, którym zdarzało się pomagać, bauerzy, którzy odsyłali z przymusowych robót. Wszędzie dało się znaleźć ludzi, którzy zachowali człowieczeństwo?
Do dzisiaj tak jest. Zdarzają się różne sytuacje. Byliśmy w Niemczech i jakiś stary Niemiec słysząc nasz język wypalił „polnische schweine”. Ja mu odpowiadam: „deutsche hund”!
***
Rozkazy 1 sierpnia, które mówiły o ataku na lotnisko bielańskie, dotarły dość późno.
Ale akcja nie udała przede wszystkim z uwagi na wsparcie lotnicze dla Niemców. Od tyłu zaatakowały nas samoloty, siekli nas z karabinów maszynowych, bardzo dużo moich kolegów zginęło. Ranny został nasz dowódca, Józef Krzyczkowski, ps. Szymon. Wycofaliśmy się z powrotem do puszczy, na Wiersze. Tam zebrało się całe zgrupowanie i tam podjęto decyzję o powtórnym ataku, tym razem większymi siłami.
Pierwsza próba musiała się odbyć, by związać Niemców na lotnisku?
Tak było. Choć trzeba przyznać, że i druga próba, gdy byliśmy już przygotowani, nie zakończyła się powodzeniem, lotnisko było zbyt mocno ufortyfikowane. Znów musieliśmy wrócić do wsi Wiersze, tam mieściło się zresztą całe nasze zgrupowanie. Zgrupowanie zresztą było coraz większe, przez pierścienie i kordony przedarli się bowiem żołnierze z Puszczy Nalibockiej, przez most w Nowym Dworze dołączyli do nas. Ponad 1000 dobrze uzbrojonych kawalerzystów. Ja sam w kolejnych dniach wziąłem udział w dwóch akcjach – najpierw rozbiliśmy niemieckie bunkry przy Leoncinie, a następnie pod Truskawką, gdzie batalion Niemców chciał nas spacyfikować. Przeliczyli się, było nas więcej, otoczyliśmy ich i wybiliśmy właściwie do nogi. Tam szło nam o wiele lepiej, były jeszcze pomniejsze wygrane przez nas starcia. Cały czas jednak cel był jeden – pomóc Warszawie.
Oddelegowano mnie do kompanii przerzutowej, którą dowodził porucznik Karol Hartfil, ps. War. Naszym zadaniem było dotarcie do zrzutów broni z samolotów a następnie dostarczenie całego sprzętu walczącej Warszawie. Każdy dostał po trzy automaty, plecak amunicji i w drogę – w nocy zaczęliśmy się przedzierać na Żoliborz, do „Żywiciela”, Mieczysława Niedzielskiego i jego oddziałów.
W tym okresie natknęliście się też na szabrowników.
Tak, byliśmy na patrolu z Januszem Warmińskim, ps. Murzyn, późniejszym dyrektorem Teatru Ateneum. Idziemy a tam furmanka wypchana różnym sprzętem, precjozami i tak dalej.
– Kto wy jesteście?
– Też AK.
– A która kompania?
Nie wiedzieli, więc mieliśmy jasność, że to zwykli złodzieje, szabrownicy. „Murzyn” zarządził, że szkoda kuli dla takich łobuzów. Musieli się sami powiesić przy drodze. Furmankę odwieźliśmy do dowództwa i okazało się, że najwięcej było tam żywności.
Innym razem solidnie wystraszyliście kobiety, które były na miejscu zrzutów.
Kolejny patrol, kierujemy się w miejsce zrzutu, a tu idą jacyś ludzie z tłumokami na plecach, solidnie wypchanymi. „Murzyn” miał automat francuski, Mas, puścił serię w powietrze, towarzystwo puściło łupy i siedzi skulone. Okazało się, że to kobiety, które brały materiał ze spadochronów, żeby potem szyć. Mocno się wystraszyły, ale odesłaliśmy je razem z tym materiałem z powrotem do wsi. Jeszcze przy kolejnym przemarszu spotkaliśmy Węgrów w okolicach Radiowa. To jedno z bardziej sympatycznych spotkań, bo okazało się, że są do nas bardzo serdecznie nastawieni. Nie pamiętam już, co dokładnie nam ofiarowali, ale na pewno dostaliśmy od nich jakąś zbędną broń, która dla nas znaczyła bardzo wiele. Niemcy potem zresztą zorientowali się, że Węgrzy nam pomagają i wkrótce potem zostali przerzuceni dalej od jednostek Armii Krajowej. Dotarliśmy z tym wszystkim do „Żywiciela”.
Fot. Sławomir Skrzeczyński
To była połowa sierpnia.
Tak, „Żywiciel” podziękował nam za dostarczenie sprzętu i zapytał, czy nie chcemy pomóc w nadchodzącym uderzeniu na Dworzec Gdański. Pamiętam, że pozwolił nam chwilę odpocząć, napić się kawy i za moment ruszyliśmy dalej jako odwody dla Dworca Gdańskiego. Nasz porucznik „War” był wtedy z nami, razem poszliśmy pod dworzec. Widziałem jak Niemcy szykowali niemal idealnie naprzeciw nas gniazdo elkaemów. Mieli lżejsze karabiny niż te nasze na nóżkach, ale i tak było ich tam pięciu. Wychylili się i wtedy porucznik krzyknął: „ognia”. Oddałem serię ze Stena, wszystkich pięciu skoszonych. Wtedy jednak odpowiedział nam niemiecki snajper, porucznik „War” został zabity, ja zostałem ranny w rękę odłamkiem. Wycofaliśmy się z powrotem do „Żywiciela”, odmeldowaliśmy się. Powiedzieliśmy, że wracamy do „Kampinosu”, do swoich. „Żywiciel” powiedział, że to jest nasza decyzja. Jedni więc zostali, inni ruszyli grupą z powrotem do lasu, jeszcze kolejni na własną rękę. Ja stwierdziłem, że największe szanse dotarcia do swojej grupy mam działając samodzielnie. Ruszyłem nocą w kierunku Kampinosu. Na Radiowie trafiłem na „własowców”.
Rosjan po niemieckiej stronie.
„Skośnoocy”. ROA. Własowcy, od generała Własowa, który całą dywizją przeszedł na stronę Niemiec. Nieco później zresztą koncertowo wybici przez 80 polskich śmiałków, którzy napadli na ich obóz, zachodząc od tyłu kompletnie zaskoczonych Rosjan. Dwie ciężarówki trupów. Ja to znam tylko z opowieści kolegów, bo sam już byłem w Dachau, ale taki był koniec własowców.
Natomiast ten ich patrol dorwał mnie i przewiózł do Kościoła im. Św. Wojciecha na Woli. Tam przesłuchiwało gestapo. Mnie przesłuchiwał jeden, w czarnym mundurze, który nie miał na ręce palców, tylko kikut.
– Przyznaj się, jesteś powstaniec.
– Nie, nie jestem. Uciekam z Warszawy, idę na wieś, po drodze chciałem kartofli zebrać.
Całe szczęście, że miałem te kartofle w plecaku, one trochę uwiarygadniały historię. Poza tym jeszcze dokumenty, to zresztą osobna historia. Mój ojciec pracował w warsztacie, w którym naprawiano samochody z frontu, najczęściej przestrzelone chłodnice. To była, jakkolwiek spojrzeć, praca dla wojska niemieckiego. Mieliśmy wobec tego specjalne „ausweisy”, dokumenty z czarnym pasem, co oznaczało w praktyce, że jesteśmy nietykalni. Skąd u mnie taki papier? Właściciel tego warsztatu, Józef Więckowski, był bardzo dobrym Polakiem, patriotą, pracował wprawdzie dla okupanta, ale potężnie pomagał wielu osobom, w tym mnie, choćby poprzez wyrobienie tego typu dokumentu. Pokazałem to temu gestapowcami, powiedział tylko, że mam szczęście. Odwieźli mnie z kolumną kilku tysięcy ludzi do Pruszkowa. Tam selekcja, młodzi, w tym ja, do wagonów bydlęcych. Zaplombowani, zadrutowani, na każdym wagonie esesman z karabinem. Ruszyłem w trwającą kilka ładnych dni drogę do Dachau.
W końcówce sierpnia skończyło się dla pana powstanie, w połowie września był pan już w obozie.
Tak, dojechaliśmy 12 września. 3060 więźniów. W tym dwie przebrane za mężczyzn kobiety, od razu je odesłali do kobiecego obozu obok. Nas z kolei rozebrano do naga, pisarze spisywali nasze dane i powtarzali: od dziś nie jesteście ludźmi, tylko numerami. Ja miałem numer 105908. Odebrali nam wszystko, nawet najmniejsze medaliki. Dostaliśmy pasiaki, wykąpali nas i umieścili w blokach. Ja wylądowałem na bloku 17. W dzień nie wolno było siedzieć w bloku, wypędzali nas zawsze przed blok. Na bezchmurnym niebie jedyną rozrywką było liczenie alianckich samolotów, które leciały na Niemcy. Kilka tysięcy samolotów i ciągle taki odgłos, jak gotowane kartofle w garnku, tysiące bomb zrzucanych w nalotach dywanowych. Potem dochodziło nawet do sytuacji, gdy Niemcy kryli się w obozach przed nalotami – obozy były doskonale oświetlone i w zrozumiały sposób nietykalne dla bombowców. Wszyscy myśleliśmy, że niedługo będzie koniec. Ale „niedługo” oznaczało tutaj 8 miesięcy i 4 obozy. Najpierw kwarantanna w Dachau, potem przyjechali przedstawiciele fabryki Deimler-Benz, którzy wybrali sobie ponad tysiąc lepiej zbudowanych i młodszych pracowników. Jechało nas tam 1060, w tym momencie zostało sześciu. Niedługo zresztą na zaproszenie dyrektora fabryki Deimler-Benz jadę na 3 dni do Niemiec opowiedzieć o tamtych czasach. Trafiliśmy do Sandhofen, mieszkaliśmy w szkole. O 5 rano wymarsz do fabryki, 6 kilometrów piechotą, w obozowych drewniakach, czyli dźwięk, jakby maszerowała armia. Na trasie, mimo wczesnej godziny, ustawiali się na trasie Niemcy, rzucając w nas ogryzkami, zgniłymi ziemniakami czy patykami. „Polnische Banditen, Warschau”.
W fabryce zabijałem broki do śrub w bębnach hamulcowych. Tam było w miarę dobrze, jak na warunki obozowe. 12 godzin pracy, byle jakie jedzenie, ale nie było bicia, nie było strzelania. Swoją drogą, tam była dobra historia z zupą. Tak zwaną „zupą chlebową”, czyli rozgotowanym chlebem. Dostawaliśmy tego nędzne porcje, więc czasem próbowało się wytrzeć miskę do czysta, skórkami chleba, albo własnym płaszczem i zgłosić się po drugi talerz. Było dwóch kucharzy z Warszawy, Ciechomski i drugi, którego nazwiska nie pamiętam. Raz spróbowałem właśnie wytarcia miski płaszczem, ten drugi mnie poznał, od razu walnął chochlą w czoło, zalałem się cały krwią, szramę mam do dzisiaj. Za karę musiałem jeszcze skakać „żabki”, czyli podskoki w przysiadzie, trzymając miskę z wodą, tak, żeby się nie wylała.
Ale ten akurat dostał za swoje. Z opóźnieniem, ale dostał.
(śmiech) Tak, kilkanaście lat później. Oliwa zawsze na wierzch wypływa. Ten pomocnik kucharza pracował w grafice na Okopowej, to była jakaś drukarnia. Ja pracowałem w Caritasie, jako zecer zostałem ściągnięty do funkcji redaktora technicznego. Wydawano tam tygodnik „Myśl społeczna”, drukowany na Okopowej. Z okazji 500. numeru zorganizowano przyjęcie. Na przyjęciu byli także drukarze. Mój redaktor naczelny powiedział – panie Jurku, pan też jesteś drukarz, zajmij się pan nimi. Podchodzę, patrzę… A jeden wódkę wynosi. Kradł, chował do kurtki. Przychodzi portier i potwierdza, że kradnie wódkę. Poszedłem, wyjąłem tę wódkę z kurtki i odnoszę. Mówię: panowie koledzy, wasz człowiek kradnie wódkę. On się broni – bo biorę dla kolegów z drugiej zmiany. Ja mówię – ale druga zmiana ma przyjęcie za tydzień. Ale wtedy przypatruję się gościowi uważniej.
– Byłeś na Sandhofen?
– Byłem.
– Byłeś pomocnikiem kucharza?
– Byłem.
– A pamiętasz, jak mi chochlą czoło rozwaliłeś? Pachołku esesmański?
Ci jego koledzy od razu mówią, że won od stołu, a jutro do dyrektora, po wilczy bilet. Do widzenia, takiego przyjaciela nie chcemy w firmie. Dyrektor mnie potem wezwał, żebym wszystko potwierdził i faktycznie, człowiek stracił pracę i już raczej nowej szybko nie znalazł.
Inna sytuacja obozowa. Był tam taki rudy esesman. Patrzy na mnie – komm. Putzen schuhe, pucuj buty. Miał takie wysokie, z cholewami, mówi, że muszą się błyszczeć. Niestety, nie potrafiłem tego zrobić tak, jak fachowi pucybuci, te buty były matowe. Za karę musiałem zlizać całą tę pastę i dostałem po gębie. „Morgen u mnie, poprawisz”. Przez noc rozmawiałem z kolegami na sztubie, poradzili, żeby napluć na pastę i ją wcierać miejsce przy miejscu. Rano więc poprawiłem zgodnie z ich zaleceniami i faktycznie, buty były takie, że rudy mógł się w nich przejrzeć. W nagrodę dostałem jabłko, które podzieliłem na sześćdziesięciu kolegów na sztubie, kawałki były cienkie jak papierki oraz dwa papierosy, z których cała sztuba wzięła chyba po jednym „dymku”. Do tego jakieś resztki jedzenia, które już zjadełem sam. Od tej pory nie chodziłem do pracy, tylko dzień w dzień pastowałem mu te buty. Zobaczył je lagenfuhrer, komendant obozu, przezywany „faja”, bo ciągle w zębach trzymał fajkę. Zacząłem pastować też jemu, w zamian dostawałem drugą miskę zupy już oficjalnie. Niestety, rudzielca zabrali na front, więc zostało mi czyszczenie butów komendantowi i chodzenie do normalnej pracy.
Fot. Sławomir Skrzeczyński
Grzesiuk pisał, że w obozach najważniejsze było organizowanie jedzenia i spryt w pracy, żeby się nie przemęczać.
Tak, i w fabryce pod tym względem pomagali nam pracownicy cywilni, Niemcy. Czasem podrzucali trochę chleba, czasem dali resztkę zupy z menażki, pokazywali mrugnięciem okiem, że możemy to wypić do końca. No i ostrzegali – jak wchodził główny majster, ze swastyką, to krzyczeli do nas „achtung, bombardierer geht”. Taki masywny człowiek, więc zyskał przydomek „bombowiec”. W fabryce nie było więc tak źle, choć pamiętam też sytuację, w której jednego z kolegów oskarżono o sabotaż. Niesłusznie, ale dla przykładu został powieszony na głównym placu.
Skończyło się to, gdy fabrykę zbombardowali alianci. Schowaliśmy się w bunkrze, sam widziałem, jak fabryczny komin, ogromny, którego widzieliśmy idąc codziennie do pracy, wysadziło do góry i rozbiło na setki kawałków. Wtedy nas podzielono i rozdzielono do innych obozów. Ja trafiłem do Unterensingen, czyli do miejscowości obok kamieniołomów. Tam zarobiłem najwięcej kijów, dostałem 40 trzepnięć za kradzież kartofli z wózka wieśniaczki, która je przewoziła. 4 kartofle, 40 kijów na tyłek, musiałem sam liczyć, w przypadku pomyłki – cała kara od nowa. Przetrzymałem. Polak twardy. Przez wszystkie obozy dostałem łącznie 110 kijów. 20 za dogrzewanie się zimą – znalazłem torbę od cementu i zrobiłem sobie z niej kubrak. Esesman to zobaczył, zdarł i zapisał 20 kijów. Później okręciłem się kocem, to były siarczyste mrozy – znowu zauważył, znowu 20 kijów. W Mannheimie wdarłem się na kuchnię włoską, gdzie pracowali włoscy robotnicy. Tam dostałem 30 kijów, cały byłem siny. jakby atrament rozlać. Po wojnie gdy miałem zastrzyki w pośladki, igły się łamały. Ale jak powiedziałem – Polak twardy!
W Unterensingen było najgorzej pod względem pracy, nosiliśmy ciężkie kamienie, potem one trafiały do kruszarki. Pokruszone kamienie służyły do zasypywania lejów po bombardowaniach na lotnisku tuż obok. W laskach były schowane Messerschmidty, ale przez te dziury nie miały jak wyjechać, a co dopiero poderwać się do lotu. Tam pracowałem aż do momentu, gdy zachorowałem.
Głód, katorżnicza praca, bicie, do tego dochodzą jeszcze choroby, które nieomal wykończyły pana w ostatnich miesiącach wojny.
Głód na pierwszym miejscu. Największy wróg człowieka. Największa zbrodnia, to jest fakt, że da się doprowadzić do stanu, gdzie człowiek jest gotowy zabić za kromkę chleba, wyrwać innemu głodnemu. Jak ktoś dziś rzuca chleb na ulicy to powinno się mu za to rękę ucinać. Kara Boża. Nie wolno takich rzeczy robić.
A co do choroby, to złapałem durchfall. Krwawa biegunka. Byłem tak osłabiony, że trafiłem do „Lazaretlager”, czyli obozu koncentracyjnego z oddziałem szpitalnym w Veihingen. No i dostałem nowy numer, 30274, tym razem mi go wytatuowali. W obozie był taki sztubowy z Oświęcimia, komendant bloku, który stwierdził, że nie może być tak, że on sam jeden jest wytatuowany – my wszyscy też musimy. Po złości to zrobił. Tam się wyleczyłem z tej biegunki – paliliśmy drewno na węgiel i jedliśmy ten węgiel. Wcielono mnie do Totenkommando, komando śmierci. Wynosiliśmy nieboszczyków do zbiorowych grobów. Ogromne, wykopane przez buldożery doły, 200-300 trupów przysypywano wapnem, a potem spychacz kładł to pod ziemię. Tam zaraziłem się tyfusem plamistym, trafiłem na blok tyfuśników, ogrodzony podwójnym drutem, żeby nikt się dalej nie zarażał. Leżałem tam 10 dni praktycznie nieprzytomny, 40 stopni gorączki, żadnych leków. Podawali nam tylko na łopacie picie i jakieś jedzenie. Byłem jedną nogą na tamtym świecie, ale kostucha jeszcze się wstrzymała. 7 kwietnia francuskie wojska nas wyzwoliły. Ważyłem 29 kilo. Rozebrano nas z zawszonych pasiaków, Francuzi przywieźli polową łaźnię, siostry nas wymyły, zdezynfekowały, postawiły ławkę i czekaliśmy. Jedna chodziła z igłą, druga ze szprycą, dostaliśmy zastrzyki, dali nam ciuchy cywilne. Wymieniliśmy się z innymi więźniami, bo oczywiście jedni dostali za małe, inni za duże. Odratowali mnie.
Chyba w ostatniej chwili. Biegunka, tyfus, 29 kilogramów po 8 miesiącach w obozach.
Na tyfusie się leżało maksymalnie dwa tygodnie. Ja leżałem dziesięć dni. Jeszcze kilka i byłoby po wszystkim.
Ale byli tacy, którzy ratowali się jeszcze później. Jak ten Żyd, którego uratował pan podczas pracy w komando śmierci.
O tak, jemu brakowało dosłownie minut. Nosiłem ciała z tyłu, kolega z przodu. Nieśliśmy go do tego dołu, bo uznano, że jest nieżywy. Ja patrzę, a on mruga oczami! Mówię, Franek, zuruck, wracamy z powrotem, bo on jest żywy! Wróciliśmy się, lekarze go złapali, okazało się, że to jakaś śpiączka. Od razu go wzięli w obroty, uratowali go. On sobie zapamiętał mój numer i później, już po wyzwoleniu, stwierdził, że zabiera mnie do Stanów. Trzy miesiące byliśmy na kwarantannie w niemieckiej wiosce otoczonej amerykańskim wojskiem, odnalazł mnie tam. Powiedział, że jego brat mieszka pod Chicago, ma ogromne zakłady włókiennicze i będę żył jak u pana Boga za piecem. Załatwi mi miejsce w samolocie, wszystko. Koledzy mówią mi jednak: gdzie będziesz leciał do Stanów! Tu trzeba Polskę odbudowywać, Warszawę odbudowywać. Jesteś Polakiem, a nie tułaczem. No i poszedłem za głosem serca. Na własną rękę, na dachu pociągu albo w węglarce, jak kocmołuchy. Prawie że prosto do więzienia w Gdańsku.
Najpierw do granicy, do rosyjskiej placówki, gdzie zabrali nam wszystko, skrzypce, aparaty, wszystko. „To jest trofiejne, to my zabieramy”. Nawet pasek mi zabrali, a za cygara dali dwa bochenki chleba. Przejął nas Czerwony Krzyż. No i byliśmy w wolnej Polsce, choć okupowanej przez Ruskich.
(pauza)
Był taki kawał. Idzie warszawiak po wojnie ulicą, ma portki podarte na tyłku. Rosyjski oficer go widzi i pyta: dlaczego u ciebie żopa na wierzchu? Ten odpowiada: słysz oficer, jak była Rzeczpospolita, to była żopa zakryta, a jak przyszedł Sowiet, to żopa wyszła na świet. Tak to było. Nie mogłem znaleźć pracy…
Od razu zaczęły się przesłuchania?
Prawie. Najpierw musiałem iść się odmeldować, poszedłem więc do WKR-u. Wykształcenie? Za okupacji skończyłem gimnazjum graficzne, miałem małą maturę. Dobra, to na podchorążówę. Gdzie chcesz? Do marynarki wojennej. Dobrze. Pisze dokładnie tak, jak ja chcę, oficerska szkoła w marynarce, zostały dwa podpisy i po wszystkim. A za okupacji to co robiłeś? Byłem w AK.
Chlast. Cały papier podarty, wszystko do śmietnika, do widzenia. W książce krótki wpis: „niezdolny do służby wojskowej”. Potem zaczęły się przesłuchania w UB. Byłem bliski rozpaczy, żeby nie ojciec, to chyba bym się powiesił. Co tydzień mnie wzywali i co tydzień niedouczony półanalfabeta mnie męczył. 12 godzin bez wody w największych upałach. I ciągle to samo: gdzie jest broń. Nie wiem! Ale koledzy wiedza, z kolegami gadasz, na pewno ci powiedzieli. Nie wiem, nie gadam, nie mam pojęcia o żadnej broni. Nie mogłem wyjść do toalety nawet, a jak się zdarzało, że wypuszczał, to do samej toalety za mną wchodził. Podobnie jak sierpniu 1944 uratowały mnie jednak znajomości taty. Pracował on wówczas jako kierowca jakiegoś majora, który był zdecydowanie wyżej w hierarchii od tego, co mnie męczył. Przyjechał któregoś dnia i mówi do tamtego: gdzie masz protokoły zeznań? Tamten mu daje jakąś kartkę. To jest jakiś jeden protokół, a ile razy tutaj męczyłeś tego człowieka, dawaj wszystkie protokoły. Tak go ochrzanił, że to głupoty, że ty do szkoły musisz wrócić. Podarł wszystko, schował do kieszeni, żeby nikt czasem nie pokleił z kawałków w koszu na śmieci i wyrzucał po drodze z samochodu. A tamtego, co mnie przesłuchiwał poinstruował – w czwartek przyjdziesz na Koszykową, do ministerstwa, tylko łopaty nie zapomnij, bo do kopania się tylko nadajesz. Więcej już mnie nie nękali.
Ale do wojska pan nie wrócił.
Nie, poszedłem na zmywak, potem awansowałem na pomoc kucharza w jednej z warszawskich knajp. Jeszcze długo dzieci czy wnuki mnie prosiły, żebym gotował placki, pierogi, naleśniki i tak dalej. Rodzina wniebowzięta a najmłodszy wnuczek się teraz uczy na kucharza.
A jak trafił pan do więzienia?
Tak pytali o tę broń, tak pytali, że wreszcie mi ją podrzucili. I od razu do więzienia za nielegalne posiadanie. W celi nas było czterech – pięciu, cały dzień nie można było leżeć, więc chodziliśmy cały dzień gęsiego wokół celi i liczyliśmy kroki. Pełne osiem miesięcy. Karmili nas kasza pęczakiem z dorszami, albo z mysimi odchodami. Ale no Polak twardy! Czasem mówią, że jestem nie do zdarcia i coś chyba w tym jest. Teraz należę do pięciu związków i w każdym działam – Związek Byłych Więźniów Politycznych, Związek Byłych Żołnierzy Armii Krajowej, Związek Kombatantów i Represjonowanych, wreszcie Związek Niewidomych oraz Stowarzyszenie Byłych Oficerów Wojska Polskiego. Ale co ja będę robił? Synowa jest pielęgniarką, chłopcy się wyprowadzili na działki, telewizji nie oglądam, czytać i pisać nie mogę. Nie będę się patrzył w żyrandol. Chodzę na te zebrania i tym żyję. Marcin Czapliński zresztą mnie „odkrył”, przyjechał do moich sąsiadów. Mówi im, że podobno w tym bloku mieszka powstaniec. No i dotarł do mnie.
Co by pan powiedział dzisiaj tym, którzy dopytują: czy było warto?
Trudno powiedzieć. Ja od siebie mogę powiedzieć tylko: było warto! Jak mnie Niemcy w szkole zapytali, czy dzisiaj bym poszedł do powstania, powiedziałem: tak, nawet dzisiaj bym poszedł, bo jeszcze bym utrzymał karabin. Co prawda mówiło się o tym, że Anglicy i Amerykanie sprzedali nas za miskę soczewicy, że nie dostaliśmy żadnej pomocy. Ale wolność nikt nigdy nikomu nie daje. Zawsze trzeba ją sobie wywalczyć. Jak w „Czerwonych makach”, „wolność krzyżami się mierzy”. Tak samo było z wolnością spod jarzma PRL-u, spod nowej okupacji. RWPG. Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, nazywana również Ruskim Wsio, Postronnym Gówno. Wymiana handlowa, oni biorą od nas węgiel, a my im za to dajemy zboże. Pamiętam, gdy pracowałem już w poligrafii, w PRL-u. Pojechałem na Śląsk po blachę cynkową. Patrzę, jak ładują w magazynach, jeszcze otwarte niektóre paczki, inne już zamknięte. I na tych zamkniętych napis: „zdziałano w Związku Radzieckim”. Wyprodukowano w Rosji. Pytam: panie, co wy tu robicie? Odpowiadają mi: nic pan nie widział, niech się pan odwróci. Nas krew zalewa, ale nic nie zrobimy.
W więzieniu siedziałem z Kaszubami, którzy ukradzione przez Ruskich wagony z namalowanym sierpem i młotem przerabiali z powrotem na nasze, malując tam Orły. Dostali za to po pięć lat.
Jak to wszystko udało się znieść?
Wie pan co… Ja jestem straszny kawalarz. A jak sprośne dowcipy to tym lepiej. Powiem panu żydowskich parę, bo z Żydami najwięcej wysiedziałem w obozie i nawet złapałem trochę ich języka. Żyd chciał się wypisać z partii. I napisał: „z powodu chorobe i inne cholera, proszę mnie wypisać z pezetpeera, tu się podpisuje Mojżesz Skowronek, proszę mnie więcej nie trzymać za członek”. Nawet nieźle się z nimi dogadywałem, chociaż byli tacy, którzy nie bardzo patrzyli na nas, na gojów. O, następny: siedzi Żyd w pociągu i pyta się babki: proszę pani, gdzie pani jedzie? Do Krynicy. O, ja też do Krynicy, super, będę mieć koleżankę. A na co pani chora? Na jajniki. O, jak to dobrze, ja na cukrzycę to zrobimy kogel-mogel.
Jeszcze jeden. Jedzie Żyd z księdzem pociągiem, po jakimś czasie ksiądz wyciąga kanapki i częstuje. Żyd mówi: proszę księdza, ja tego nie jem, to jest niekoszerne, dla mnie zakazane. Ksiądz odpowiada: ale jakie smaczne! Jadą dalej, ksiądz w końcu wysiada, Żyd mówi: niech ksiądz pozdrowi koniecznie panią księdzową. Ksiądz odpowiada: ale my nie możemy, to jest dla nas zakazane! A Żyd; ale jakie smaczne! Swoją drogą, z nimi zawsze jest wesoło, nawet jak teraz się spotykamy gdzieś to czasem mówię: o, jak się masz Herszek! A kolega: o nie, ja już nie jestem Herszek, ja jestem Henry! Amerykanin! Zawsze się uściskamy, ucałujemy. Dla mnie to tam Żyd, Chińczyk, Niemiec – zawsze człowiek. Bardzo przeżywam, że strzelałem do tych Niemców. Bo może on był żonaty? Może miał dzieci? Czasem mi się to nawet śni. Że musiałem zabić człowieka. Wiadomo, on by zabił mnie, ale to jednak człowiek.
Tym bardziej, że poznał pan i dobrych Niemców, i złych, dobrych Rosjan i złych.
Dlatego najważniejszy jest zawsze człowiek. Żeby tylko miał honor, był charakterny i się nie wywyższał.
ZASZCZYT ROZMAWIAĆ MIAŁ JAKUB OLKIEWICZ