Reklama

Ja Januszem? Nie myślcie sobie, że wzburzycie kibola tanimi insynuacjami!

redakcja

Autor:redakcja

28 lipca 2017, 11:07 • 27 min czytania 69 komentarzy

Pierwsze łyżwy dostał za dobre oceny, ale żeby w ogóle móc pojeździć po okolicznym lodowisku, starszyzna musiała wydać na to zgodę, oczywiście po tym jak wszystko ładnie odśnieżył. W meczach piłkarskich jego największą wartością było wymuszanie karnych. Największym problemem – oddawanie przeciwnikom. Z Januszem Piechocińskim nie było przeproś. Potrafił przylutować pod oko, potrafił ukraść flagę na pochodach pierwszomajowych, by mieć z czym pójść na Żyletę, jeździł z Legią na wyjazdy, na których gospodarze witali go kamieniami i łańcuchami. Sam siebie nazywa kibolem. O błogim dzieciństwie z piłką nożną i wyczytanym „Przeglądem Sportowym” w tle, przesypianiu współpracy polskiego sportu z Chinami, dylematach pt. „czy iść w stronę tendencji i pisać, że ceny bydła spadły czy też jednak podawać precyzyjne dane, że ceny bydła spadły o X?” z byłym wiceprezesem Rady Ministrów i ministrem gospodarki, wieloletnim posłem, dziś prezesem Izby Przemysłowo Handlowej Polska – Azja, królem Twittera, no i kibolem, panem Januszem Piechocińskim. Delektujcie się! 

Ja Januszem? Nie myślcie sobie, że wzburzycie kibola tanimi insynuacjami!

Wie pan jak się mówi na średnio ogarniającego kibica reprezentacji?

Przepraszam bardzo!

Piję do tego, że imię otrzymał pan mocno niefortunne, bo na piłce zna się pan doskonale.

Proszę pana, nie myślcie sobie, że wzburzycie kibola tanimi insynuacjami! A czy pan wie, jak się nazywa najnowsza grupa millenialsów? Henrykowie. Janusze już są niemodni, także spokojnie z Januszami. Nie drażnijcie Januszy, paru już za to dostało. Niech pan sobie nie myśli, ja w wieku 44 lat potrafiłem zagrać jednego dnia dwa mecze ligowe. Widzi pan? Nie takie rzeczy żeśmy robili.

Reklama

Wszystko zaczęło się jeszcze przed podstawówką. Mój kolega równolatek miał młodszego brata, ja – młodszą siostrę. U niego na wjazdówce do garażu narysowana była kredą bramka. Kredą, czyli wówczas dobrem rzadkim. Drugą namalowaliśmy na bramie wjazdowej. Cała przestrzeń miała jakieś 30 metrów długości, 4 metry szerokości, taki tylko wjazd do garażu, byle samochód przejechał. To było nasze pierwsze boisko. Gdy graliśmy przeciwko sobie, wszyscy chcieliśmy nazywać się Legia Warszawa. Boisko było kolegi, ja miałem tylko piłkę, musiałem się zgodzić więc na to, by to kolega był Legią. Mnie przypadł Górnik Zabrze, ale za to dwie trzecie tych meczów wygrywaliśmy, głównie dlatego, że moja siostra nauczyła się stać na bramce, gdzie była bardzo ofiarna. Broniła czym się tylko dało, nawet twarzą, a czasami były to bardzo potężne piłki. Graliśmy tak cały czas.

Później poszedłem do szkoły podstawowej i choć byłem chudzinką, graliśmy całymi dniami na boisku, na którym biegaliśmy po kostki w błocie. Ojcu nie starczało cierpliwości, gdy wracaliśmy do domu po takim graniu.

Przepysznie było za to zimą, gdy za dobre oceny dostałem łyżwy – mówimy o latach 60-tych, bieda jak cholera – a przy stacji w Nowej Iwicznej były trzy stawy. Młodzi musieli przyjść przed starszymi odgarnąć śnieg, wtedy dostąpili zaszczytu jazdy po lodzie. A już wielkim zaszczytem po odgarnięciu śniegu było to, że wzięli młodego do składu. Gdzie go mogli wziąć? No na bramkę. Mając w ręku tylko drobny kawałek kija, broniło się łokciami, kostkami, kolanami, oddawało się najlepszy hokej, jaki się znało. Później dostępowało się kolejnego zaszczytu, gdy 15-latek uznawał, że 10-latek może zagrać w polu. Z wiekiem człowiek zaczynał sam dobierać młodszych i już nie odśnieżał, lecz to dla niego odśnieżano.

Taka gra na lodzie była w ogóle bezpieczna?

Bardzo bezpieczna! No, poza jednym przypadkiem. Kiedyś na bocznicy kolejowej w Starej Iwicznej młodzież z naszej okolicy włamała się do wagonu, w którym były bułgarskie wina typu sangria. Do domu tego nie mogli zanieść, bo rodzice wybiliby złodziejom takie pomysły pasem. Proszę sobie wyobrazić, na jaki sprytny plan wpadli. Wycięli w lodzie przeręble, połączyli te butelki sznurkiem i zatopili. Byliśmy bardzo zdziwieni, że od czasu do czasu ktoś wycina te przeręble i coś majstruje albo że nagle wypływa etykieta od wina i to jeszcze bułgarskiego. Miejscowe służby odnalazły jednak te butelki.

Ale spryt młodzieży genialny.

Reklama

Proszę pana, jak mówiłem – nie takie rzeczy… (śmiech) Zawsze grałem w reprezentacjach – jak nie klasy, to szkoły. W roku 1975 zostałem uczniem Technikum Elektrycznego w Piasecznie ze specjalnością elektronika ogólna. O, to już było coś! Po pierwszym roku w Zalesiu Dolnym przenieśliśmy się na Szpitalną 10 do słynnego budynku, w  którym jesienią zalano stropy, a wiosną wszystko opadło. To była bardzo ważna szkoła – w 78/79 roku byliśmy uczestnikami wielkiego strajku, jeszcze przed erą solidarności, z powodu tego, że w szkole było zimno. Wreszcie mieliśmy salę gimnastyczną, ale to co było tam najpiękniejsze – 500 metrów od szkoły mieliśmy dolinkę, na której rosło kilka dębów i nazywaliśmy to Wembley. Najpiękniejsze boisko. Najpiękniejsze! Odbywały się tam tylko wielkie mecze. Graliśmy głównie Piaseczno kontra Antypiaseczno. Trzeba było uwzględniać stałą kałużę na środku boiska, to, że w niektórych miejscach było pod górkę, w innych z górką, no i że były dęby. Pamiętam jak kiedyś w czerwcu urwaliśmy się na wagary i poszliśmy tam grać. Kolega Andrzej zapomniał się i chciał sieknąć z półwoleja piękną bramkę, lecz owinął się wokół pomnika przyrody, którym był dąb rosnący na prawym skrzydle. Ja też miałem kilka zderzeń z takim dębem.

Największą frajdę zawsze sprawiała mi jednak piłka halowa. W drugiej klasie szkoły średniej urosłem 20 centymetrów, a wcześniej byłem mikrusem z dobrą techniką użytkową – lekki, zwinny Piechociński to było dobro, które pozwalało na turniejach halowych wywalczyć po kilka karnych dla mojej drużyny. To był majstersztyk, to było piękne. Potrafiłem tak się zastawić, tak zrobić, że nawet jak ktoś nie chciał, musiał mnie wyciąć. Raz na halowej piłce byłem sfaulowany, ewidentny karny, ale podciągnąłem jeszcze nogi i takim pięknym padem do przodu chciałem dać popis. Potem trener się ze mnie uśmiał, bo tylko przez to mnie wszystko bolało (śmiech). Potem było: uważajcie na niego, bo prowokuje karne. Mój trener dawał mi zresztą często zadania:

– Piechociński, zajmij się nim – i pokazywał na gościa, który, widać było, jest łatwy do sprowokowania.

Jakich sposobów na sprowokowanie pan używał?

No jakich? Najlepiej grało sie w tłumie. Dostał kopa, dostał łokcia, jak był nerwusek większy ode mnie to się od razu palił do popychania, a ja się świadomie bawiłem w odpychy. Czasem gdy mnie rywal popchnął, ja udawałem, że lecę daleko i pięknie padałem na trawę.

– O żesz ty!!! – podrywałem się od razu i udawałem, że chcę go bić. Sędzia już leciał i pokazywał: czerwona!

To pan symulant był!

Proszę pana! No to jest sport przecież! Boisko piłkarskie czy stadion lodowy to były miejsca, gdzie zawsze oddawałem. Nigdy w polityce nie oddałem, w życiu nie oddaję, na boisku – nie ma przeproś. Nigdy nie było tak, że ktoś mnie skopał i nie oberwał. Na meczu z SGGW, na którym trup zawsze ścielił się gęsto, grałem na gościa z 190 cm i 100 kg wagi. Przed meczem lekceważąco popatrzył na mnie i pomyślał sobie: damy radę. Raz mnie przejechał, drugi raz poprawił łokciem, delikatnie zwróciłem mu uwagę, by grał ostrożniej. Za trzecim razem już nie było słownej odpowiedzi, po prostu go kopnąłem. Był wolny, w porządku, sędzia zaczął się nam uważnie przyglądać. On mnie następnie rozjechał z łokcia. A to był piękny czas, na topie był, proszę pana, Bruce Lee karate mistrz. Widzę, że idzie do mnie podanie i gość chce mnie ściąć na wysokości kolan. Wszystko wyczułem. Podskoczyłem do góry i spadłem na niego z charakterystycznym ciosem karate. Biegnie do nas sędzia z czerwoną kartką – jedyna, jaką w życiu widziałem! – on całe udo rozwalone korkami, ale i tak podjął próbę podniesienia sie i gonitwy za mną. Dużo sobie wtedy powiedzieliśmy po meczu. Tak, tak, dużo, koledzy nas musieli rozdzielać. W rewanżu wiosną było już inaczej. Przed meczem spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy.

– Kopiemy się? – spytał.

– Możemy. Pamiętaj, że ja zawsze oddaję. Tym razem ktoś z nas po prostu się połamie.

Niech wie, że nie ma przeproś. Nagle okazało się, że gramy tak, że po pierwszej połowie obaj trenerzy zdejmują nas z boiska i przesiedzieliśmy pół meczu jako bezużyteczni zawodnicy.

Często się pan bił?

Kolega Rysiek przynosił do szkoły rękawice i w zaułku toczyły się walki bokserskie. Raz trafiłem dokładnie między jego blokiem w kichawę i poszła krew. W innej walce trafiłem go w splot słoneczny i zemdlał (śmiech). Albo inne wydarzenie. Szkoła podstawowa, siódma klasa. Mam wtedy 1,52 metra i nogę dziewiątkę, więc proporcje mocno zachwiane. Gramy puszką po oleju, bo nie ma piłki, zabrano nam. Olej EW-30. W którymś momencie kopnąłem tę puszkę i kolega dostał w twarz. Od słowa do słowa mówi:

– Chodź na solo.

A jest wyższy i silniejszy, z góry wiadomo, kto wygra. Nie spodziewał sie jednego: że jak powie „chodź na solo” i mnie odepchnie, to ja mu od razu oddam. No i trafiłem pod oko! O, tutaj.

(pan Janusz pokazuje konkretne miejsce pod okiem)

Spuchło od razu, całe fioletowe. Dyrektor nie mógł uwierzyć:

– Jak to, Piechociński się bije? Najlepszy uczeń w szkole się bije?!

A ten z płaczem trzyma się za oko, ja stoję  obok i słyszę, że za chwilę mam iść po ojca. A z ojcem miałem prosty układ. Gdy w wieku siedmiu lat szedłem po raz pierwszy do szkoły, pokazał na swój pasek i zapytał:

– Wiesz co to?

– No wiem. Pasek.

– Jeśli ja będę musiał iść do szkoły, dostaniesz tym pachem tak, że popamiętasz. Masz się słuchać pani nauczycielki!

Już wtedy wiedziałem, że z ojcem lepiej nie zadzierać. Na wywiadówki chodziła mama. Już myślałem, jak to rozegrać z ojcem, ale dyrektor zmierzył mnie wzrokiem:

– Nie, to nie możliwe, że Piechociński tak cię trafił. On nie ma takiej siły w ręku. Dwie godziny sprzątania. Obydwaj!

Dzięki temu, że nie wyglądałem na takiego, rozeszło się po kościach. Do tej pory się spotykamy i kolega dziwi się: – Jak ty mogłeś mnie tak trafić?!

Były też sytuacje, gdy służyłem za worek treningowy. Ale nie byle kogo, bo mistrza świata w zapasach, Andrzeja Maliny. Uczył się w liceum w Piasecznie, a ja zawsze przychodziłem na salę gimnastyczną. Stałem sobie z boku, gdy on ćwiczył, trener mówi:

– Janusz, ty jesteś taki zwinny, Andrzej nie ma z kim trenować, wszedłbyś na matę, trochę cię porzuca. Tylko jeden warunek – nie stawiaj się!

Ale ja jestem za sztywny, żeby się nie stawiać. Robiliśmy przewroty, wózki, rzucał mnie po tej macie. Miał 90 kg, ja 58. Później zacząłem się przeciwstawiać. Przez przypadek kolanem uszkodził mi nogę. Efekt – złamanie z przesunięciem. Ale dotąd się przyjaźnimy, więc mogę o tym opowiadać.

Jak wyglądał pana pierwszy raz na Żylecie?

To był 75 rok, jesień, pojechaliśmy paczką piaseczyńską. To była wielka sztuka, żeby tam się gdzieś przygarnąć, żeby być, pokrzyczeć, mieć kawałek szaliczka, kawałek flagi. Przydawały się ukradzione z premedytacją flagi z pochodów pierwszego maja. Tak, tak, kradliśmy flagi, by mieć na Legię. Inni robili sobie z nich parawany. To było ryzykowne, bo komitet partii mocno liczył brakujące szturmówki. Był tylko problem z zielonym kolorem, skąd go znaleźć? Mama kolegi w końcu doszyła nam do flag zielony kolor, więc była radość. Później było trudniej, gdy zaczęliśmy jeździć na wyjazdy. Do tej pory mam w oczach strach, gdy w Łodzi chłopaki z ŁKS-u przywitali nas łańcuchami. Teraz to są drobne ustawki, kiedyś to było! W Żyrardowie czy w Skierniewicach można się było już spodziewać obrzucania kamieniami. A jeśli wpadną do wagonu – ręka, noga, mózg na ścianie. Na miejscu w Łodzi Fabrycznej czekała już na nas milicja. W poniedziałek po meczu w szkole z uznaniem czytaliśmy dobro rzadkie, czyli „Przegląd Sportowy”. O „Piłce Nożnej” nikt nawet wtedy nie marzył. Wiedzieliśmy wszystko o lidze, odbywały się wspólne czytania, analizowania. Nawet dziewczyny z klasy wiedziały, kto gra w jakiej lidze i jak kopie.

Prasa była tak trudno dostępna w Piasecznie?

Inne czasy. Młodzież nie miała tyle pieniędzy, co teraz. Dużo było sportu w gazetach codziennych, ale dobrem szczególnym był „Przegląd”. Na Piaseczno rzucano go wcale nie tak dużo. Kolega, który zbierał informacje, proporce, wycinał ulotki, zapisywał historię futbolu, dotąd jego dom to chyba muzeum piłki, kupował i przynosił nam ten „Przegląd”. Albo czytaliśmy spod ławki, albo na przerwach. Gdy dostawał pan jako dwudziesty „Przegląd Sportowy” to było już takie wymiętoszone, takie przepocone…

Wyczytane.

Wyczytane, że hej. Weekendami grywałem w miejscowych drużynach. Przyjeżdżałem rowerem do Nowej Woli na certyfikowane boisko. Patrzę raz czy drugi, a tu w ogóle nie ma o czym gadać. Jakieś fajtłapy grają, reprezentują moją miejscowość, do której formalnie należę. Grube, pijane fajtłapy. Te mecze miały swój koloryt, w tamtych latach ekipa zaczynała mecz w stanie wskazującym albo ktoś po akcji strażackiej wchodził prosto na boisko.

Z pijanymi grało się trudniej czy łatwiej?

Kosili równo z trawą. Byłem abstynentem w tamtych czasach, zupełnym, a piłkarze pili przed meczem, w trakcie meczu i po meczu. Zwykle piwo marki Warka, jedyne dostępne. Śmiesznie to wyglądało, młodzież nie miała tyle samochodów co dzisiaj. Była zrzutka na benzynę i jeździło się na boisko Żukiem. Stroje nie zawsze były najlepsze, piłki też, wśród kibiców często dochodziło do rękoczynów, wręcz na solówy szli niektórzy. Pamiętam taki mecz w Jastrzębcu. Nadeszła burza gradowa i pioruny – dosłownie! – latały po boisku. Ale wygraliśmy. Paru z nas zaproponowano wtedy nawet poważniejsze zajęcie się piłką.

Rozważał pan pójście w piłkę na poważnie?

Na etapie szkoły średniej rozstrzygnąłem, że mistrzem nie będę, idę na studia. Paru moich kolegów grało w Elektroniku Piaseczno, potem dochodzili do Polonii Warszawa. Rodzice mieli gospodarstwo i oprócz wszystkich pasji musiałem często pracować np. przy świdrze przy kiszeniu kapusty. Byłem bardzo sprawny i szybki, dzięki czemu w 5,5 godziny robiłem 12 ton. Gdy dochowałem się syna, założyłem w Nowej Iwicznej niedzielną szkółkę. Okazało sie, że ja – ówczesny poseł – mam dużo czasu dla swojego dziecka, a wszyscy rodzice mnie wykorzystują. Zbieraliśmy sie o 16 przy szkole na boisku, zabierałem piłki i prowadziłem treningi. Kolegów Piotrka przybywało. Podjeżdżał samochód:

– Janusz, to za godzinkę, tak?

– Tak, tak!

I nagle się okazywało, że mam pod sobą 20-kilku dzieciaków. Jak to opanować? W klubie UKS Iwiczna założyliśmy sekcję piłkarską. Klub istnieje do tej pory i wystawia pięć drużyn. Wtedy najważniejszą sprawą dla nas było wygrać z Kosą Konstancin, która miała elitarny charakter. Część dzieciaków z czasem złapała kontuzje, drużyna szybko się rozlazła. Dla mnie najważniejsze w sporcie nie było wychowanie mistrza, a ukształtowanie charakteru. Mój syn przez lata nie mógł się pogodzić z tym, że wystawiamy go jako ostatniego obrońcę, takiego Beckenbauera, który ma stać, myśleć i obserwować. Oddałby całe życie za jedną bramkę. Było to powodem olbrzymich napięć. Dla każdego ojca bezcenne było obserwowanie, jak dziecko zachowuje się w chwilach próby. Polecam właśnie dlatego zapisać syna bądź córkę do drużyny. Obserwować, kiedy jest szczęśliwy, kiedy jest wnerwiony, czy potrafi wygaszać emocje, czy pilnuje języka, czy nie idzie drogą ojca, który zawsze oddawał. Rzadko mi się udawało powstrzymać na boisku emocje i okazało się, że syn też ma charakterek. Zdarzało się, że trener nie mógł jechać na mecz, więc jechałem ja i byłem de facto trenerem tej drużyny. Ustalałem składy, nerwowym rodzicom wyjaśniałem, że skoro syn nie chodzi na treningi, nie gra z zasady. Jak mamusia przyjeżdża na trening i zabiera synka, bo pada – synek nie zagra w niedzielę. Że trener zawsze ma rację, bo w tym wieku nie jest najważniejsze jak grasz, ale czy chcesz podporządkować się myśli drużyny.

Jak wyglądały treningi, które pan przeprowadzał? Potrafił się pan w tym w ogóle odnaleźć?

Miałem dobrych nauczycieli wuefu, dużo słuchałem, czytałem. Dobra rozgrzewka ze wszystkim co trzeba, sprinty nie sprinty, zabawy z piłką, później mecze dwóch na dwóch. Utworzyła się grupa rodziców lekko nawiedzonych – jak ja – na punkcie piłki, z którą jeździliśmy na mecze. Trochę tak jest, że rekompensujemy sobie to, że sami nie osiągnęliśmy sukcesu w sporcie. Jest to potem powodem do pewnych tąpnięć, gdy ktoś jest zbyt ambitny, a syn się nie udał piłkarsko – smutno patrzeć na takiego człowieka, który to przeżywa i walczy z trenerem. Zaczynaliśmy u mnie na trawniku. Na 500 metrach zasiałem murawę, kupiłem bramkę, a jakże, oświetliłem teren, od tej strony gdzie stała bramka założyłem sześciometrową siatkę, by nie biegać po piłkę. Okazało się niestety, że z siatką, biegaliśmy po nią jeszcze częściej. Odbywały się tam regularne mecze. Do niedawna syn z córką grali przeciwko mnie w siatkę. Moja gra polegała na tym, szczególnie gdy byli ciut młodsi, by ich zdenerwować, by nie było współpracy. Gdy się nie kłócili – wygrywali. Gdy obciążali się wzajemnie nieudanymi zagraniami – miałem szanse.

Nie wspomnieliśmy jeszcze o jednym. Zawsze fascynowała mnie też piłka światowa i europejska. Od 82 roku oglądam wszystkie mecze reprezentacji co do jednego. Gdy nie mogę, to sobie nagrywam. W szkole średniej ubóstwiałem już Barcelonę, z piłki brytyjskiej – Nottingham Forrest. Manchesterem też się interesuję, chociaż mam z tymi Manchesterami problem, bo swego czasu jako przewodniczący komisji międzyrządowej Polska-Emiraty byłem u następcy tronu w Emiratach, który jest przecież właścicielem Manchesteru City.

Kto wie czy nie jest pan jedynym Polakiem, który może się pochwalić takim kontaktem.

Okazało się, że rozmowa była ułożona na krótko, ale wchodzę, pan książę wita mnie na wejściu, obok jest piękny koń, bo jest zakochany w koniach arabskich. Wchodzimy dalej, a tam… puchar Anglii.

– Wasza wysokość, ale ten sezon to chyba nie był najlepszy – zagajam.

– Panie premierze, mam na ten rok 340 milionów dolarów i znowu mamy mistrza. Zobaczy pan!

Mistrza jednak nie było, to ten sezon, w którym wygrał Leicester. Być przy człowieku, który włożył w swoje pasje sportowe miliard dolarów – ciekawe doświadczenie.

Powiem bezczelnie i arogancko: jestem chodzącą encyklopedią wiedzy ekonomicznej o gospodarce światowej, europejskiej i polskiej. Ciągle pożeram nowe lektury, od czasu do czasu zmieniam zakres swoich zainteresowań. Zawsze uważałem, że by z kimś podjąć dialog, trzeba go zrozumieć. W dzisiejszym świecie globalnych wyzwań, w którym wszyscy mają towar, jeden eurocent spoza gospodarki może zdecydować o biznesie, dlatego tak ważne jest poznać kulturę. Wykorzystywałem to, że mam dorosłe dzieci, które władają kilkoma językami. Dostawały zadania przed wylotem do Japonii czy Emiratów, by wyszukać mi wszystko o danym kraju. Wszyscy byli bardzo zdziwieni, gdy mój zespół ludzi z ministerstwa przygotowywał analizy, a ja na czas lotu przynosiłem własną teczkę i poznawałem obyczaje. Po przylocie w Emiratach oprowadzał mnie młody człowiek, opowiadał o dynastii i okazało się, że jestem jednym z lepszych znawców historii Arabów, jakich miał. Tak, tak! A to młody członek rodziny rządzącej po habilitacji, który jest specjalistą z kultury islamskiej. Mówimy o ołtarzu, patrzymy na górę.

– Domyśla się pan, co to jest?

– Ależ tak. To są cnoty Boga – odpowiadam, mówię wszystkie dziesięć z pamięci i obserwuję, jak to działa na miejscowych.

Na koniec poprosił mnie, czy nie uwiecznię pobytu wpisem w księdze pamiątkowej. To ja piszu, piszu z głowy, OK.

– Czy mógłby pan przetłumaczyć?

– Oczywiście. Ekscelencjo, Bóg każe nam do świątyni iść z czystym sumieniem i ręką wyciągniętą do zgody.

Następnego dnia we wszystkich gazetach jest moje zdjęcie jak pochylam sie nad książką i arabskimi literkami jest wszystko opisane, że przyjechał wielki przyjaciel kultury arabskiej. Tak samo w Japonii, tak samo w Chinach. Jak pan wie, że pani premier fascynuje sie kulturą uprawy ryżu – na spotkaniu w prywatnej rezydencji rozbudowuje pan ten wątek, jakie to jest nam bliskie. Wprawdzie nie hodujemy ryżu, ale mamy kulturę snopa, zboża, dożynek, żniw. Z Azją jest tak, że trzeba się poznać, zrozumieć. Teraz param się jako prezes społeczny Izby Przemysłowo – Handlowej Polska Azja. Niektórzy myślą, że sobie fuchę załatwiłem, a ja to społecznie! Wytwarzam klimat zrozumienia, pokazuję, że Polska jest przyjazna, ciepła, twórcza. Jeśli w każdym dziecku, które może przyjechać z Afryki widzimy terrorystę, nie dziwmy się, że oni w każdym dziecku z Europy mogą widzieć przyszłego lotnika F-16, który zrzuci bombę na ich miasto. W sferze kultury trzeba szukać tego, co łączy. Skąd bierze się u nas deficyt w handlu z Chinami? Mamy tylko małe i średnie firmy. Utrzymanie przedstawiciela handlowego w Chinach kosztuje rocznie milion złotych. Pan mi powie, ile polskich firm może sobie na to pozwolić?

Nie wiem. Pewnie mało.

No właśnie. Z jednej strony wielkie firmy chińskie, które chcą kupić od nas 100 kontenerów ciasteczek, a nasz producent obawia się, jakie ryzyko poniesie, wysyłając do Chin 10 kontenerów, co stanowi 1/3 jego produkcji miesięcznej. Dopłynie? Nie dopłynie? Zapłacą? Nie zapłacą? Po co to mówię? Jestem po kilku rozmowach z polskim środowiskiem sportowym i uważam, że nie tylko w obszarze polityki czy gospodarki przesypiamy współpracę z Chinami. Także w sporcie. Przepraszam, wizyta Lewandowskiego z Bayernem zrobiła dla naszego kraju więcej niż moja wizyta. Ba, pewnie zrobiła więcej, niż wizyta prezydenta Dudy.

Widziałem obrazki, panuje totalny szał.

Skoro w Chinach może być masa trenerów czy sportowców z Bałkanów, czemu nie może być z Polski? Ostatnim był chyba Andrzej Strejlau.

Z trenerów na poziomie akademii pracuje tam Marek Zając i to wszystko.

Ale OK! Ostatnio była tam nasza U-15. I bardzo dobrze, budujmy poprzez sport. Jeśli mamy mistrzów świata w siatkówce i będą u nas mistrzostwa – generujmy w stosunku do tych krajów przyjaźń poprzez sport. Dzisiaj trzeba łapać kontakty. Jakie pojawiają się nowe przemysły? Przemysły kultury. A polska sztuka nie istnieje. Nie można podbijać ciągle Azji powrotem ich sympatii do Chopina.

A Bayer Full?!

Nie wracajmy do tego, karierę zrobili w Polsce mówiąc, że tam zrobili karierę. Dla rebrandingu da się takie rzeczy zrobić.

Też czytałem, że to wielki kit.

Świat się komplikuje, tworzą się nowe przestrzenie, w których można zyskiwać, sprzedaje się ideę, pomysł. Sport powinien być elementem. Na styku kultur nie rozpoczynamy rozmów pytaniem: czego ja na pewno z Chińczykiem, Rosjaninem, Niemcem czy Irańczykiem nie zrobię. Odwróćmy sytuację i zapytajmy, co możemy zrobić. A to, czego nie możemy, najlepiej przemilczmy. Premier Piechociński zaskakiwał wszystkich. W kraju, w którym mieliśmy wysoki nadmiar wymiany handlowej pytałem, co ja od was mogę kupić. Bo musimy to wyrównać. Sport to nie tylko kwestia sprzedania reklamy, media, sprzęt, odżywki. Sport to możliwość kontaktu z drugim człowiekiem. Poprzez sport kreuje się możliwość realizowania pewnych wizji, zbliżania się do siebie gospodarek. Ciągle zapominamy o tym, że jesteśmy gospodarką na dorobku. 75-80% naszej wymiany handlowej to Europa i najbliższa okolica. Jednym z mechanizmów wejścia może być sport. Jeśli nie wykorzystamy cudownej ery Nawałki – za chwilę będziemy na piątym miejscu w rankingu FIFA! – być może prześpimy swój moment. Co będzie, gdy z reprezentacji odejdzie gwiazdor, który jest główną siła tej drużyny? Ostatnie mecze to geniusz Lewandowskiego i jego wysiłek. Były mecze jak z Armenią, że gdyby nie on, nie byłoby o czym mówić. Popatrzmy jest jaka jest ława. Co pokazały ostatnie mistrzostwa U-21? Odstajemy, Na tle Anglików – sorry, Winnetou, różnica trzech klas. Wykorzystajmy to, co mamy teraz.

Co musiałoby się stać, by ktoś z Chin wszedł w polską piłkę?

Odwróciłbym sytuację. Na początek znalazłbym Chińczyka, by ten zagrał w czołowej polskiej drużynie. Jakiś znany Chińczyk z lepszego zespołu, niech tu po prostu pogra. W Legii czy gdzieś.

Swego czasu był Dong Fangzhuo, ale kompletnie sie nie nadawał.

Pamięta pan jak w Bundeslidze nagle wzrosło zainteresowanie Japończyków, gdy pojawił się tam fajny Japończyk?

Kagawa. Tak było.

Pomyślmy w ten sposób, wyjdźmy poza ramy. Nie mamy takich środków jak inni i ciągle chodzi mi po głowie, że musimy być sprawniejsi intelektualnie. Wymyślić coś nietypowego, co zaskakuje. Ostatnio – nawet dzisiaj – pisałem do sekretarza ekonomicznego ambasady chińskiej o spotkanie w sprawie rozwijania wymiany kultury i sportu. Przepraszam bardzo, a może zróbmy w Polsce kurs dla młodych chińskich trenerów? Zaprosimy ich trzydziestu. Jeśli trzeba – pięciu polskich trenerów z pierwszej czy drugiej ligi poświęci się, wsiądzie w samolot i przekaże swoją wiedzę chińskim trenerom z poziomu akademickiego. Sfinansujemy to po połowie, w ten sposób wymienimy wiedzę. Tu nie chodzi o wielki sport. W tego typu zaskakujących ruchach jest bardzo dużo świeżości i można nimi wiele rzeczy zdziałać. Dlaczego nie skierować się w kierunku klubów pierwszej ligi, by każdy zaprosił po jednym trenerze z Chin, Japonii, Malezji czy Indonezji?

W Portugalii pomyśleli w ten sposób – w każdym zespole drugiej ligi musi grać Chińczyk.

Chińczycy tam weszli, bo kupili infrastrukturę portową. Nie wolno u nas tego rozgrywać jak dotąd. Nie chodzi o to, by 5-6 naszych reprezentantów poszerzyło tam listę potencjalnych kontraktów, a kiedyś prędzej czy później do tego dojdzie. Próbujmy na tym poziomie nawet niekonwencjonalnym, może dzięki temu uda się kiedyś nawiązać owocną współpracę. Mamy stadiony, ale jak żyją te stadiony? Jaka jest kondycja menedżerów sportu, że nie potrafimy wygenerować imprez? Co się dzieje na poziomie klubu, który gra w A-klasie? Mówi się dziś o odwróconych VAT-ach, a nie mówi o tym, by lokalny biznes miał upust za promowanie sportu. Często się dzieje tak, że prezes kupuje ileś wiader wody mineralnej, kupuje trampki, jego samochody wożą dzieciaki na rozgrywki. Gdyby w tym stanie prawnym urząd skarbowy to skontrolował – nie tylko dostałby odsetki, ale i sprawę karną. Stać nas było na wybudowanie orlika za 2,5 miliona, a nie stać nas na pół etatu dla nauczyciela wuefu-aktywisty, by miał ten tysiąc brutto i przychodził w soboty i niedzielę coś zrobić. To jest karygodne. Nie zawsze trafi się nawiedzony fan piłki jak Piechociński, który dołoży te tysiąc złotych w postaci swojego czasu, samochodu, koszulek. Jest tych boisk jak nigdy dotąd dużo. Dzieci są jednak przed FIFĄ w komputerze. Jeśli sukces w piłce nie robi kolejnego sukcesu, kończy się klęską.

Z innej beczki – jak często ogląda pan dziś mecze i w jaki sposób? Co jest dla pana najważniejsze w meczu?

Teraz najważniejszy jest smak futbolu, którego nie widać. To, jak piękny jest mecz taktycznie. Ewidentnie na stadionie nie widać często tego, jaki jest zamysł. W telewizji zbliżenia wiele wyjaśniają. Coraz mniej się emocjonuję, coraz bardziej smakuję futbol. O co chodziło trenerowi? Po co dany zawodnik coś zrobił? Jak było to wypracowane? Z ministrem z Holandii rozmowę zawsze zaczynaliśmy od piłki. Wiedział, że ja jestem za Ajaksem, Milikiem, że Neeskens, Cruyff, że stara Holandia. Godzinami mogliśmy rozmawiać. Tak wymyślił pewnego razu termin dwudniowej wizyty, żebyśmy poszli akurat na mecz Ajax – Omonia. Marc Overmars sam do mnie przyszedł przeprosić, że Milik niestety nie przyjdzie, bo ma testy antydopingowe. A on strzelił wtedy akurat dwie bramki. Przyniósł jednak koszulkę z podpisem. Mam kupę czapeczek, koszulek, szalików, ale to jest płynne, ciągle rozdawane na jakichś turniejach. Szalik Górnika Zabrze dałem ostatnio dla najlepszego pechowca turnieju. Dla najlepszego zawodnika – koszulkę Milika. Wszyscy mogli się przy tej koszulce sfotografować i dzieci niezwykle chętnie to robiły. Trzeba Zbyszka Bońka uczulić: więcej plakatów. Każdy turniej w barwach PZPN powinien kończyć się tym, że każdy dzieciak coś dostaje. Nie tylko symboliczny medal czy puchar, ale też właśnie plakat, jakieś zdjęcie, by miał to w domu. Pamiętam jaka to była radocha, gdy miało się plakat z środka „Piłki Nożnej”. Proszę pana, ja miałem całą ścianę w zdjęciach piłkarzy. Mama się denerwowała, odstawała farba, trzeba było to myć potem. Ale oblepione? Oblepione. Święte? Święte. To są takie drobiazgi, których brakuje.

Zmienia się też piłka, dlatego że coraz bardziej musi to być widowisko nie tylko piłkarskie, ale okołopiłkarskie. Nie radzimy sobie z tym. Poważnym problemem jest kondycja kibicowania w Polsce. Udało nam się chamskie kibolstwo, to najgorsze, wyplenić od spodu z siatkówki. Dużo poprawiło się w koszykówce. Niestety, w dalszym ciągu jest nawrót w piłce. Nie dziwię się, że wiele przedsiębiorstw nie chce finansować chamstwa. Strach przyprowadzić czasem wnuczka na mecz. Nawet mecz reprezentacji nie dla wszystkich jest świętem. Gdy nie idzie – nagle zaczyna być cicho, zaczynają być szyderstwa. Od razu staje mi przed oczami mecz z Węgrami w Chorzowie, gdy policja rozdzielała dwie grupy, które chciały się lać. Tysiąc osób stało podczas meczu odwrócone plecami do boiska, bo ważne było, by się lać z policją czy między sobą. Bezczeszczenie wszystkiego, co może być. Trzeba wypowiadać mądrą walkę. Nie na zasadzie zwiększania liczebności służb, wydłużania pałki policyjnej czy  barwienia wody w sikawkach na kolorowo, by 13-letni łebek wracał do domu zlany na czerwono i by ojciec wiedział: w domu nie jest fan Legii, ale łobuz, zrób z tym porządek, dopóki możesz. To nie droga. Sam wiekiem z tego powodu coraz rzadziej chodziłem na mecze ligowe. Źle mi się robiło od tego chamstwa, takiego prymitywizmu. Z roku na rok kultura kibicowska – jeśli tak możemy ją nazwać używając języka dyplomacji, a powinienem go używać – dotykała dna i odbijała sie od dna w drugą stronę. Kibice przychodzili po to, by się opić, jeśli dało się przemycić wódkę. Nabluzgać na każdego. Znali się na wszystkim, tylko nie na piłce. Czasami było to porażające. To był powód, dla którego syna nie zabierałem na mecze, raz chyba tylko poszliśmy. Ale ile on się tego razu mógł nasłuchać wiązek i zaopatrzyć swój arsenał tego języka… Mnie jako tatusia to odrzucało.

Kojarzy pan fanpage Wiedza Bezużyteczna?

Wszystko zależy od tego, co traktujemy jako bezużyteczne.

Spodziewam się, że za chwilę obroni się pan tym, że pańskie wpisy na Twitterze wcale nie są bezużyteczne, ale pytam dlatego, że chyba podebrał pan swoimi wpisami temu profilowi sporą publikę.

Wystarczy trafić na swojego odbiorcę. Wszyscy myśleli, że oszalałem albo prowadzę jakieś naukowe badanie, skoro zaczynam wypisywać dane statystyczne, ekonomiczne. Ludzie się z tego leją, że to taka proza życia, oczywiste sprawy. Żeby zrozumieć świat, trzeba mieć wiedzę. Moje wpisy to pewien rytuał. Pracuję na 16-21 portalach. Komisje europejskie, portale giełdowe, gospodarcze. Jestem stale wpisany w ich newslettery i dane do mnie spływają. Bardzo często ludzie, którzy przy mojej życzliwości piszą prace doktorskie, magisterskie czy licencjackie, sami mi też podrzucają dane. To się agreguje, jest zapisywane, wiedza gromadzona jest przez lata. Do tego wytrenowałem swoją pamięć na skalę ponadprzeciętną. Wzięło się to z prostego powodu – w czasie służby wojskowej podchorąży Piechociński mieszkał w pokoju z innymi ludźmi. Jeden z nich uczył się zapamiętywania danych na rozkładzie kolejowym. Po latach wiedział wszystko. Zadawałem mu np. takie pytanie:

– Jesteś po południu w Przemyślu, chcesz się dostać do Szczecina. Jak kursują pociągi?

On z głowy potrafił podać z dokładnością 90%, czym należy pojechać. Ja rozkładu jazdy nie miałem, a obok „Żołnierza Wolności”, którego nie czytałem, „Trybuny Ludu”, której nie czytałem, był tylko „Rocznik Statystyczny”. No i to jego czytałem. Dziś gdy jestem wypoczęty i w formie, tekst statystyczny na dziesięć stron po trzykrotnym przeczytaniu wzrokowym nie dłuższym niż pięć minut potrafię odtworzyć w 92-94%. I uwaga – pamiętam go długo.

Po tym jak dokładne są pańskie wspomnienia wiem, że pan nie ściemnia. Z Twittera także jest pan w stanie wszystko odtworzyć?

Nie, wszystko to nie! Zbyt dużo tego wpisuję. Zwykle podczas wpisów mam jeden dylemat:  iść w stronę tendencji i pisać, że „ceny bydła spadły” czy też jednak podawać precyzyjne dane, że „ceny bydła spadły o X”? I tę wiedzę mam, i tę wiedzę mam. Ale pytanie, czego potrzebuje odbiorca.  Dociera pan do odbiorcy kompetentnego i niekompetentnego. Gdy informacja jest zbyt bardzo zagregowana, wywołuje pan agresję u kompetentnego. „Eee, co to za informacja!”. Niekompetentny woli inną. Co puszczam najczęściej na weekendy? Spożywkę i handel. Jest o cenie masła, o piwie, o czymś tam jeszcze, bo to od razu uruchamia inne myślenie. Od czasu do czasu rzucam to, co interesuje młodych: ile typów piwa weszło w Polsce. 1500? 1600? Zwiększa się? Zmniejsza? Ile procent mają małe browary? Albo taki bardzo znaczący zapis: w roku 2016 statystyczny Polak wypił 99 litrów piwa. Ile się pod tym ludzi wpisało w stylu: no, gdyście pili wszyscy tak jak ja, to by sto było przekroczone!

Czasami myślę sobie, że następne dwa dni zrobię tylko o energetyce. Albo że w danym tygodniu postawię na transport. Albo będą ciekawostki z kapitału ludzkiego. Wpisuję na przykład, ile zarabia absolwent poszczególnej politechniki, żeby ich pobudzić. I to jest proste: przygotowuje pan tekst i tylko zmienia dane. Zajmuje to panu trzy minuty. Wy się czasami denerwujecie: „Cholera, mam na ścianie Piechocińskiego, który daje na raz 20 wpisów”. A ja nie mam czasu, żeby z wami siedzieć! Ba! Często przygotowuję wpisy, kiedy patrzę na mecz, czytam, albo pracuje nad jakimś opracowaniem. Bo ja muszę jeszcze zarobić na chleb. Albo mam korespondencję internetową i podczas szalonego komentowania na Twitterze różnych rzeczy – a potrafię być złośliwy i prowokujący, tak, tak, też mi sie to zdarza, wracają takie stare chęci – piszę ze dwadzieścia poważnych maili do partnerów międzynarodowych. Najczęściej jest tak, że zbieram dane, mam w głowie ułożone o czym chcę napisać i patrzę na ostatnie 20 wpisów, jakie były reakcje i co może ludzi interesować. Czasami znudzony polityką siadam: a napiszmy, ile kura znosi jaj! Mało kto o tym wie. Albo że w Niemczech będzie zakaz mielenia kurczaków. Nagle sie ludzie dowiadują: to te kogutki powstałe z jajka są mielone? Jak to możliwe?! A od czasu do czasu by nikt nie pomyślał, że zapomniałem do końca o polityce, traktuję tych najbardziej radykalnych. Patryk z Twittera stwierdził dziś, że zawsze ktoś wymięka i zasłużył na jakiś wpis. Poleciłem mu by sprawdził klasyk „Jak hartowała się stal”, bo to dobra książka. Dla mnie to szokujące, że ludzie anonimowość czy rozproszoną postrzegalność wykorzystują by ujawnić zło, które w nich tkwi. Pławią się w tym, by prowokować, obnażać, pluć, gryźć, stygmatyzować innych. Daję im to radość. Patrzę co jakiś czas na głupi wpis, klikam na zdjęcie i czytam, kim ten człowiek jest. I czasem czytam: prawak, katolik, wartości humanistyczne itd. Po czym patrzę pierwszych pięć postów i dostaje ode mnie bana z taką satysfakcją, że hej. Czasem nawrócony grzesznik pisze do mnie za pośrednictwem innego twitterowicza, bym go odblokował, ale ja nie, twardo – karencja to karencja. Internet jest jak nóż. Może służyć do zabijania albo do krojenia chleba. Od nas zależy, do czego go użyjemy.

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

***

Pierwszy raz tutaj? Przeczytaj też poprzednie wywiady i zostań na dłużej.

Hirek Wrona opowiada o tym, dlaczego praca DJ’a jest jak praca sapera. 

oLyeXHv-835x420

Damian Buras rozlicza się z hazardową przeszłością i zapowiada nadrobienie straconego czasu.

FQRipCC-835x420

Artur Wichniarek opowiada o polskiej myśli taktycznej pt. „jedziemy z nimi jak z kurwami”. 

PXYaw61-1-835x420

Najnowsze

Ekstraklasa

Kędziorek skomentował porażkę z Koroną. „W takim meczu nie ma pozytywów”

Bartosz Lodko
2
Kędziorek skomentował porażkę z Koroną. „W takim meczu nie ma pozytywów”
1 liga

Zagłębie mogło wygrać po raz pierwszy od września, ale wypuściło dwubramkową przewagę

Bartosz Lodko
0
Zagłębie mogło wygrać po raz pierwszy od września, ale wypuściło dwubramkową przewagę

Cały na biało

Polecane

Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Jakub Radomski
4
Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]
Ekstraklasa

Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Jakub Radomski
10
Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”
Anglia

Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Michał Kołkowski
2
Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Komentarze

69 komentarzy

Loading...