Dziś rozpoczął się Tour de France. Używając więc nomenklatury kolarskiej przedstawiam sytuację na froncie #K2SKIchallenge. Grupa lidera zbliża się do bazy i jeszcze dzisiaj do niej dotrze. Grupa pościgowa zażywa jodu.
Na poważnie jednak wygląda to tak, że faktycznie Andrzej Bargiel z ekipą po wielu dniach trekkingu Lodowcem Baltoro zbliża się do bazy pod K2. Dotarli tymczasem do obozu bazowego pod sąsiadującym z K2 ośmiotysięcznikiem Broad Peakiem. Znana to Jędrkowi góra. Już z niej zdołał zjechać na nartach w ramach projektu Hic Sunt Leones.
Ja dołączyłem do Bogusława Leśnodorskiego, który ostatnie dni przed wylotem do Pakistanu spędza na rodzinnych wakacjach na Półwyspie Helskim. Dodam, że spędza aktywnie – rowery, siłownia, długie marsze, masaże i spanie w namiocie tlenowym. Wczoraj w nocy wybraliśmy się na 15-kilometrowy trekking. Ruszyliśmy z Juraty w stronę Helu. Noc, deszcz i przedzieranie się przez chaszcze w poszukiwaniu sensownych ścieżek. Celem spaceru było nie tylko rozruszanie nóg, ale i testy sprzętu. Przede wszystkim chodziło nam „rozchodzenie” butów, sprawdzenie kurtek, spodni oraz o czołówki. Silva to firma sprawdzona, producent jednych z najlepszych latarek. Lekkie, mocne, ze sprawdzonymi patentami. Odrzuciliśmy jednak najmocniejszą, mimo że reflektor rozświetlał las niczym miecz Luke’a Skywalkera podczas pojedynku z własnym ojcem. Las nocą ma zaklętą magię. Co chwilę w dali pojawiają się błyskające oczy jakichś borostworów. Fantazyjne kształty zdeformowanych wiatrem sosen pobudzają wyobraźnię. Mieliśmy sporo tematów do rozmowy. Wyprawa, sprzęt, ostatnie zakupy i plany przedwyjazdowe, Legia… Można iść i iść.
Siłą rzeczy narzuca nam się temat ubiegłorocznego rejsu. Zapewne w kontekście wyprawy na K2 nie ma to wspomnienie większego znaczenia, ale spodziewam się, że Czytelników zainteresuje, bo obrazuje i uzupełnia wizerunek Bogusława Leśnodorskiego. Relację spisałem wkrótce po owym rejsie. Zapraszam.
– Może wrócimy sobie z Jastarni do Warszawy na skuterach – usłyszawszy to pytanie odpowiedź nasunęła mi się od razu. Po pierwsze, zadała je pytanie osoba, której w TAKICH kwestiach się nie odmawia. Po drugie, pretekst do przeżycia przygody wymarzony. Od słowa do słowa, od wielokrotnie przedkładanego terminu do konkretnego terminu udało się (nie wszystkie okoliczności chciały się od razu zazębić, bo a to sztorm, a to rozjazdy…). Padło na 1 sierpnia 2016 roku. Data szczególna z wiadomych względów.
Spotkaliśmy się w przeddzień rejsu w Juracie. Ruszyć zamierzaliśmy „jak najwcześniej”. Z pierwotnej godziny siódmej zrobiła się ósma, a ponieważ od rana wiało i lało, ostatecznie wystartowaliśmy o godzinie 09:40. Kurs 53 stopnie. Nawigacji żadnej nie mieliśmy. Zatem kierowaliśmy się instynktem ptaka wędrownego. Tuż za główkami portu w Jastarni w lewo, wzdłuż półwyspu i potem „na wprost”. Niby proste, ale… Gdyby nie ustała poranna ulewa, gdybyśmy nie widzieli na widnokręgu zarysu gdańskiego Portu Północnego utrzymanie właściwego kursu na Przekop Wisły bez kompasu wcale nie musiałoby być oczywiste. Dobra widoczność szczęśliwie uratowała nam skórę, a przynajmniej pozwoliła zaoszczędzić sporo czasu. Autor pytania, które padło na wstępie, to Bogusław Leśnodorski – kojarzony m.in. z prowadzenia i współposiadania piłkarskiej Legii Warszawa. Zapalony motorowodniak w stopniu kapitańskim, doświadczony w żegludze na Zatoce Gdańskiej i śródlądziu.
Kierowaliśmy się zatem najpierw „na lewo od Portu Północnego”, potem na lewo od wiatraków (tych kręcących się „nad” Górkami Zachodnimi), potem zaś już w stronę łach na przekopie. Po nocnym kilkunastowęzłowym wietrze fala układała się wrednie. Jak to na Bałtyku. Żadnej regularności. Czopiasta i krótka. To oczywiście przekładało się na trudności w doborze odpowiedniej prędkości, która pozwoliłaby płynny ślizg. Albo dziób (dociążony dziesięciolitrowym kanistrem na paliwo) wbijał się w wodę zalewając nas kompletnie, albo wyskakiwaliśmy z wody. W zasadzie kiedy dopłynęliśmy do przekopu po nieco ponad godzinie, mógłbym z czystym sumieniem zsiąść ze skutera z przekonaniem o fajnym popływaniu. Czułem już ręce, nogi i kręgosłup, bo taka fala wymaga zaangażowania pracy całego ciała. W momencie kiedy wpłynęliśmy już z zielonej w brunatną (brązową?) wodę wpadającej do morza Wisły z łachy u ujścia rzeki podniosły się głowy zainteresowanych intruzami fok. Kilkadziesiąt osobników wygrzewało się w promieniach słońca nieśmiało przedzierających się przez cumulusy. Po chwili tymi swoimi śmiesznymi posuwistymi ruchami zwlokły się z piachu. Po kolejnej chwili pojedyncze głowy focze zaczęły się pojawiać na kilka sekund w najbliższej odległości. Przypatrywały się nam, by schować się pod powierzchnią. Radość, ożywienie i nawet na chwilę przestaliśmy się telepać, bo pojawiły już pierwsze oznaki wychłodzenia.
Jak się miało okazać do samego końca, a nawet trochę dłużej towarzyszyła nam hipotermia. Mimo że mieliśmy pianki i buty neoprenowe, kurtki przeciwdeszczowe, ciężko się było rozgrzać. Kiedy tylko pojawiało się słońce, robiło się ciepło. A jak już poczuliśmy komfort termiczny, przychodziła ulewa i tak w koło Macieju. To szczękanie zębami zapamiętam na długo.
Liczyliśmy, że po wejściu na Wisłę przyjemność z jazdy poprawi się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nic z tego. Kierunek wiatru powodował, że wypiętrzała się spora, jak na rzekę, fala. Zacinał deszcz i do samego Tczewa owa przyjemność była mocno umowna. Tam zatankowaliśmy po raz pierwszy, po kanapce, bananie i w drogę. Krótki oddech pod Gniewem. Warto tam się zatrzymać. Widok na zamek krzyżacki z perspektywy wody wprost obłędny! Cisnęliśmy dalej raczej szybko – 70-80 km/h. Wiedzieliśmy, że musimy się spieszyć. Fakt, że wypłynęliśmy dwie godziny za późno determinował nas do ściskania manetki gazu. Spieszyliśmy się. Wiedzieliśmy bowiem, że nie zdążymy do Warszawy przed zmrokiem i że istnieje ryzyko, że spóźnimy się śluzę we Włocławku. Tam bowiem chcieliśmy dotrzeć na godzinę 17.00. Naszą godzinę W.
Kolejne tankowanie zaplanowaliśmy w Grudziądzu. Przyjemna marina w samym centrum miasta okazała się idealna do tej szybkiej akcji. Zresztą panorama miasta, ceglane spichlerze, czerwone dachy starówki przywodzą na myśl złote czasy miasta, kiedy stacjonowali tu adepci wybitnej szkoły kawaleryjskiej. Przypomniał mi się mój dziadek, rotmistrz Wacław Urbanowicz – absolwent Centrum Wyszkolenia Kawalerii Wojska Polskiego. 1 sierpnia, rejs… takie okoliczności przywołują pewną zadumę, myśli i refleksje wydostające się z najgłębszych zakamarków jestestwa. Żeglarzom tego tłumaczyć nie trzeba.
Kolejny odcinek Grudziądz – Toruń miał być długi i szybki (co nie znaczy, krótkotrwały). Wisła wykonuje tam łuk aż do Bydgoszczy. Ponieważ dawaliśmy sygnały internetowe (twitter) z postojów, post factum okazało się, że w niektórych miejscach mieliśmy kibiców. Na tym etapie trochę się przeliczyliśmy, bo na jednym baku do Włocławka byśmy nie dopłynęli. Przestraszyła nas marina przy samych bulwarach w Toruniu, bo była totalnie zarośnięta jakąś podwodną zieleniną. Niezbyt to „zdrowe” dla napędu, bo łatwo zatkać wlot wody turbiny. Tankowaliśmy więc na dziko pod mostem. Czas płynął szybko, wydaje się, że znacznie szybciej od nas. Kiedy zobaczyliśmy wielkopłytowe bloki, które pastelowymi kolorami powitały nas na wejściu do Włocławka, czas gnał niemiłosiernie. Od godziny 17.00 dzieliły nas minuty. Wyglądało na to, że się uda. Z delikatnym zapasem zbliżamy się do śluzy. Nagle pojawiła się kontrolka i przeciągły pisk. Skuter nie reagował przyspieszeniem na gaz. Sprawdziło się porzekadło, że co ma wisieć nie utonie. Okazało się bowiem, że ostatni odcinek przy śluzie bujnie zarastają wszelakie wodorosty. Kilka sekund i skuter odmawia współpracy. Nawet nie mogłem wpłynąć do śluzy. Ani w te, ani we w te. Moją godzinę W uhonorowałem tkwiąc pod wodą wyplątując wodorosty ze śruby.
Śluzowanie odbyło się bezproblemowo. Po wywindowaniu na poziom +13 m w górę znów napełniliśmy baki. Rejs przez Zalew Włocławski daleki znów od rozkoszy. Płytki akwen (średnia głębokość 4 m – wędkarski raj!) i przeciwny do prądu wiatr spowodowały wytworzenie się fal, na której ciężko było utrzymać wysoką prędkość. A tak na niej zależało. Włocławek od Płocka po wodzie dzieli dystans 40 km. Na płaskiej powierzchni zajęłoby to nam około 30 minut. Tym razem jednak czas ten wydłużył się do półtorej godziny. Na pomoście w Płockim Towarzystwie Wioślarskim (jeden najstarszych polskich klubów sportowych – rok założenia 1882!) oczekiwała już nas eskorta z paliwem. Od tego miejsca płynęliśmy w zasadzie po płaskiej wodzie zmierzając w stronę Wyszogrodu, Czerwińska nad Wisłą, Modlina i upragnionego Portu Czerniakowskiego. Bardzo ciekawy odcinek nawigacyjnie. Szlak wodny, którego próbowaliśmy się trzymać po dwóch wcześniejszych niepożądanych „parkowaniach” na przykosach, wije się w sposób nie zawsze oczywisty. Do tego zapadający zmrok zadania nam nie ułatwiał i wielokrotnie musieliśmy zwalniać chcąc wpłynąć w odpowiednią odnogę. Między Wyszogrodem (oprócz Stanicy WOPR w Solcu Kujawskim, jedynej miejscowości na całej trasie z wizytówką w postaci przestrzennych liter określających miejsce!) a Modlinem jest naprawdę dziko i pięknie.
Zresztą jedną z głównych naszych refleksji na mecie rejsu było stwierdzenie, że Wisła to dzika rzeka. Widzieliśmy pięć bielików, rybołowy, czarnego bociana, mnóstwo czapli, perkozów, kaczek i innych gatunków ptactwa, których w pędzie nie byłem w stanie zidentyfikować. Ornitologiczny raj dla podglądaczy fauny latającej. Podobnie jak dla wędkarzy. Nie będę się rozpisywał, że w Warszawie czekała na nas motorówka policyjna, która odtransportowała nas do portu. Tam wlepiła mandaty za pływanie bez wymaganego oświetlenia. Z przeziębienia wychodziłem przez kolejne dwa tygodnie, ale dwunastogodzinny rejs okazał się wart poświęcenia.
To tyle wspominków kombatanckich. Do wylotu i dołącznie do Jędrka Bargiela pozostał nam tydzień. W następną niedzielę ruszamy do Islamabadu przez Istambuł. Trzymajcie kciuki!
Zdrowia i przygód
DARIUSZ URBANOWICZ