Prawdopodobnie żaden ligowiec nie czyta więcej książek. Choć w walizce do Kazachstanu Przemysław Trytko poza książkami spakował tylko rzeczy pierwszej potrzeby, nie zamierza robić ze swojego hobby wielkiej sprawy. Zdradza tylko, że przez te dziewięć miesięcy przeczytał ich ponad 60. Tak na oko – średnio jakieś dwie w tygodniu. Trochę odbiega to od stereotypu piłkarza, prawda? Dlaczego czytanie książek pozwala piłkarzowi lepiej zrozumieć trenerów? Czy można zadebiutować w Bundeslidze w rozwalających się butach z czasów juniorskich? Czemu rozbieranie choinek w Jagiellonii nie do końca było prawdziwą historią? Jeden z moich ulubionych rozmówców i zarazem dość niedoceniany ligowiec zaprasza wszystkich szydzących z niego na boisko. Jak sam mówi – od jutra można zostać piłkarzem.
Nadal tyle czytasz? Swego czasu utrzymywałeś tempo 50-60 książek na rok.
Tu w Gdyni czytam zdecydowanie mniej, za to w Kazachstanie było bardzo dużo czasu na książki. Nasze życie to był jeden wielki obóz. Cały czas mieszkaliśmy z drużyną na bazie, wyjazdy – czy może raczej wyloty – na mecze trwały trzy-cztery dni. Totalnie obozowe życie. Po treningu spędzało sie czas na książce, Playstation i ping-pongu. Piłkarze nie sprowadzali tam swoich rodzin, więc wszyscy trzymaliśmy się razem. Naszą bazą był normalny budynek klubowy tuż obok stadionu, coś jak internat. Na dole była siedziba klubu – księgowe, prezesi, stołówka, prysznice. Całe pierwsze piętro było dla nas, mieliśmy na nim swoje pokoje, siłownię, salę do masaży. Myszy i szczury może nie biegały, ale szału nie było. Nieraz człowiek miał dość patrząc znów na te same twarze. Można było wyjść na obiad czy do miasta, ale na dłuższą metę to bardzo duży problem. W pracy i po pracy spędzasz czas z tymi samymi ludźmi. Każdy miał myśli, by wracać do siebie. Tyle dobrego, że na przerwach na kadrę dostawałeś 5-7 dni wolnego i mogłeś wykonać pracę w domu, Dubaju czy Nowym Jorku. To był zawsze relaks dla głowy. Każdy czekał na to wolne i żył tym, gdzie będzie za miesiąc. “O, za miesiąc będziemy w Dubaju, to sobie odpoczniemy. A na razie czytamy książki albo idziemy na ping-pong”. Tak nam płynęło życie. Obok bazy mieliśmy dwa stadiony – rezerwowy i właściwy.
Rezerwowy stadion?
Tak, wszyscy w Kazachstanie mają obowiązek posiadania dwóch stadionów. Jeden główny z naturalną murawą i obowiązkowo drugi ze sztuczną. Na początku ligi zawsze wszyscy grają na tym drugim. To tak, jakby Legia grała pierwszy miesiąc obok stadionu na boisku treningowym. Ma to związek z temperaturą, która w Kazachstanie dochodzi zimą do -30 czy czasami nawet -50. Nie ma siły, by w marcu boiska były gotowe.
Jak wyglądał stadion rezerwowy?
Miejsc było bardzo mało.
Czyli ludzie zabijali się o bilety.
Nie wiem nawet, czy w ogóle były one sprzedawane. Ludzie stali normalnie koło boiska. Przy rożnym może nie przeszkadzali – byłaby to już dołożona historia – ale stali bardzo blisko wykonującego. Mój pierwszy mecz na stadionie rezerwowym był z Kairatem Ałmaty, w którym grają Arszawin, Tymoszczuk, Gerard Gohou. Wiedziałem, że tacy zawodnicy mają przyjechać, spojrzałem z okna na to boisko… Rano cały czas nie wierzyłem, że piłkarze z Bayernów i Arsenalów będą tutaj grać. Spodziewałem się, że taki Arszawin przyjedzie, zasymuluje kontuzję i po pięciu minutach zejdzie z boiska. Ale nie. Grali, walczyli, naprawdę byli zaangażowali. Tak się po prostu odbywa. Trzeba to zaakceptować, to specyfika ich ligi.
Nasłuchałeś się pewnie, że jedziesz na koniec świata, a tu na pierwszy ligowy mecz u siebie przyjechał Arszawin.
Miał bardzo dobre mecze, w których robił furorę i pokazywali jego akcje, ale miał też bardzo słabe. Nie wiem, czemu on tam grał, słyszałem historię, że pieniędzy trochę stracił. Na pewno w pierwszym sezonie był jednostką, która sportowo się wyróżniała. Nie wyglądał na gościa, któremu się nic nie chce. Nawet wygrał zakład z reporterem o to, czy strzeli określoną liczbę bramek. Wygrany miał ogolić przegranego na zero. Cały Kazachstan tym żył, gdy Arszawin golił przed kamerami tego gościa. Ale nie nasłuchałem się przed wyjazdem zbyt wielu rzeczy, bo co miały mi mówić osoby, które nigdy tam nie były a z takimi co się nie znali a się wypowiadali nie rozmawiałem. Kyryło Petrow z Korony wyjechał do Kazachstanu rok przede mną, grałem z Kazachami – Sergiejem Chiżniczenką i Abzałem Biejsiebiekowem. Potwierdziło się wszystko, co mi mówili. Infrastrukturalnie Polska jest daleko z przodu, ale sam poziom ligi czy treningów – no wczasowiczów tam nie ma. Gdy przyjeżdżają zawodnicy i trenerzy z Europy, zwyczajnie się od nich wymaga. Mistrz Polski nie miałby łatwo z mistrzem Kazachstanu, polska trzecia drużyna wcale nie musi wygrać z kazachską. Byłyby to wyrównane mecze. Gdy oglądałem w pokoju polską Ekstraklasę, zawodnicy przychodzili do mnie i nie wierzyli, że to tak wygląda. Mieli przekonanie, że stadiony są podobne jak u nich.
Czasem mówili: – Załatwiaj mi transfer, pojadę tam pograć skoro jest taka otoczka!
Za chwilę zadawali jednak następne pytanie: – A ile tam można zarobić?
I gdy padała odpowiedź twierdzili, że wolą pooglądać sobie to w telewizji i zostają grać u siebie. Tak po prostu jest. Nie było tak, że skoro przyjechałem z Polski, to przyjechałem z jakiegoś lepszego świata. Chiża czy Abzal jechali do Polski, bo w ich marzeniach Europa to są Niemcy, Francja, Włochy. Polska? Po prostu jest bliżej, więc łatwiej zostać dostrzeżonym. Mamy prawo myśleć pewne rzeczy o nich, oni swoje myślą o nas.
Nikt Kazachom nie da więcej niż u siebie a to nie działa dobrze dla rozwoju tamtejszej piłki.
Jest im dobrze u siebie, nie mają takiego poczucia, że w pewnym momencie muszą wyjechać. Może by chcieli, ale najlepiej do Francji czy Włoch. Ruszać się do Polski za dwa razy mniejsze pieniądze im się nie chce. Przez to nie stykają się z konkurencją, nie łapią doświadczenia, dlatego reprezentacja nie gra w piłkę tak jak powinna. U nich są – uwierz – nie gorsze talenty niż u nas, ale wyjazd to niepotrzebne ryzyko. Musiałoby wyjechać dwudziestu na raz i pokazać, że trenerzy jednak na nich stawiają. Pewnie ich to kiedyś czeka, bo zarobki spadają i nie będzie im aż tak dobrze. Poradzą sobie. Potrzeba im tylko ogłady i obycia, bo w piłkę gra się nie tylko na ich małych stadionach, ale też na supernowoczesnych obiektach przy komplecie ludzi. W Polsce Chiżniczenko był traktowany jako drewniak, a – uwierz – technika to był jego atut numer jeden.
Nie sądzę, by był tak traktowany, ja postrzegam go jako gościa, który miał możliwości, ale mentalnie nie nadążał, palił się.
Tak, miał dużo atutów, ale nie potrafił ich sprzedać. Nie jest łatwo wyjechać z Kazachstanu do Polski, z małego stadionu na duży, gdzie ludzie oczekują. Nie poradził sobie w głowie. Co innego odnaleźć się na swoim podwórku, gdzie wszyscy wiedzą, że jesteś dobry, a co innego, gdy gwiżdże na ciebie cały stadion. To nie tak, że ktoś dobry zawsze gra dobrze, ktoś zły zawsze gra źle. Piłkarz też musi trafić odpowiednio z atmosferą i swoim – że tak powiem – stanem umysłu.
W Kazachstanie Chiżniczenko jest nawet twarzą Pepsi.
Był kiedyś. Za młodu miał bardzo dobrą prasę. Po powrocie z Polski nie był pewniakiem w reprezentacji, na mecz z Polską wcale nie był nawet awizowany. Możliwe, że przez ten wyjazd do Polski coś zatracił. Dostał łatkę, że sobie gdzieś nie poradził, a wszyscy sądzili, że jest tak dobry, że poradzi sobie dosłownie wszędzie. Ale nie mnie oceniać. Musiałbym porozmawiać z nim i rodziną, jak do wszystkiego podchodził w domu, jakie miał odczucia. Czasami nie pozwala dobrze grać zwykła tęsknota za bliskimi. Nieważne jak się odżywiasz i trenujesz – po prostu tęsknisz i to cię blokuje.
Jeszcze a propos bazy – jak w tym życiu obozowym odnajdywali się trenerzy? Idealna sytuacja, by pilnować zawodników.
Pierwszy trener z Rosji był bardzo rygorystyczny, było wiele zakazów czy kar.
Cisza w pokojach?
Mieliśmy napisane, że o pewnej godzinie cisza nocna. Ale to dorosłe chłopaki, nikt nam do pokoi nie wchodził by sprawdzać czy o 23 już śpimy. Byłaby to abstrakcja. Po prostu miał twardszą rękę. Miał mniej więcej to, co myślisz, gdy ktoś ci powie o starej rosyjskiej szkole. Ale nie było akcji, by kogoś bił czy kazał stawać w kącie. Drugi trener, Stojczo Mładenow, który trenował reprezentację Bułgarii i był na mistrzostwach świata, miał bardziej europejskie podejście. Nie był to highlife, ale było normalnie. Taka prosta sprawa – mecz Ligi Mistrzów o drugiej w nocy. Nie robił wymogów, by być obowiązkowo na śniadaniu o dziewiątej, bo wiedział, że będziemy chcieli ten mecz obejrzeć. Sam przecież oglądał. A u Ruska treningi często były rano, wymagał wspólnego śniadania. Nie wiem, która szkoła jest dobra, lepsze wyniki mieliśmy z Mładenowem. Ale pierwszego trenera aż tak dobrze nie poznałem, dołączyłem dopiero na drugim obozie a zwolnili go po trzech kolejkach.
Łącznie były trzy obozy, to pierwszy chyba w ogóle bez piłek.
Z tego co mówili, na pierwszym nie było wcale sparingów. Na drugim było dużo sparingów i dużo biegania. Na pierwszym i drugim obozie dopiero tworzą kadrę. Cała drużyna jest nowa, poznajemy się jako ludzie, bo przyjeżdżają zawodnicy z całego świata. Dużo rzeczy logistyczno-życiowych jest do ogarnięcia.
Jak wyglądała integracja w Kazachstanie?
Wódka!
(śmiech)
Na obozie jak ktoś miał urodziny, to zapraszał całą drużynę na kolację. Spędzaliśmy ze sobą na bazie tyle czasu, że integracja przebiegła samoistnie. Czasami na lotnisku się siedziało całą drużyną, czasem przy herbacie, a czasami nie przy herbacie. Spędzaliśmy ze sobą tyle czasu, że pod koniec żegnaliśmy się jak najlepsi kumple.
A propos kolacji, podobno po meczach drużyna gospodarzy zawsze zaprasza drużynę gości na kolację. Ciekawy zwyczaj.
Tam tak jest. Często zostaje się na noc po meczu. Gdy graliśmy z jakąś drużyną i szliśmy na kolację na miasto – zawsze przychodzili do nas jej piłkarze. Zawodnicy sami się zgadywali. Ale to u nich bardzo naturalne, tak samo jak spotkania w hotelu przed meczem. Rozmawiam z Chiżą:
– To co, zobaczymy się jakoś po meczu?
– No tak. Śpisz u mnie!
I wraz z Valerim Korobkinem spędziliśmy u Chiży całą noc, posiedzieliśmy z rodziną, odwiózł nas prosto na lotnisko. Na lotniskach tak samo często spotykało się piłkarzy. Gdy leciało się w przerwie reprezentacyjnej do Dubaju, pół samolotu stanowiła liga kazachska.
O czym się gada z drużyną przeciwną po meczu? Jak to wygląda?
Czasem się gada o pieniądzach, czasem o samochodach, czasem o tym, kiedy ktoś leci do domu. Co tam w klubie, jak tam u nas, jak u was. Jak to w życiu.
Do meczów musicie wracać. I jak wygląda taka rozmowa? “Ale nam wsadziliście bramkę”?
No, tak też się gada. Nie ukrywam, że czasami się piło. Byłem w szoku gdy to zobaczyłem, ale oni mają inną tradycję. Dzień po jest cały przeznaczony na podróż, nie ma treningu. Widujesz się z zawodnikami, a rzadko masz taką okazję. Znaczenie mają też odległości. Z Gdyni do Warszawy jest 300 kilometrów, po drodze masz miasteczka, wsie, cały czas coś jest. A tam jadąc z jednego miasta do drugiego przez 300 kilometrów nie zobaczysz ani jednej żywej duszy. Nic! Jak już jest okazja z kimś się spotkać, po prostu się spotykasz. Trzymałem się z Amerykaninem Stephane Essamem. W meczu z Okżetpes miałem bardzo dużo razy spinkę z pewnym zawodnikiem. Wyzywaliśmy się, prawie się pobiliśmy. Po meczu Stephane mówi mi, że zaprosił właśnie jego. Przy przywitaniu wybuchliśmy śmiechem i od razu była luźna atmosfera. Co na meczu to na meczu. Opowiadał, że miał takie zalecenia od trenera i ten pochwalił go za dobrą walkę. Na boisku obaj dostaliśmy po kartce i się kopaliśmy, a później już byliśmy kumplami. Normalna atmosfera.
Po co tam w ogóle pojechałeś i dlaczego dla pieniędzy?
No co mam odpowiedzieć? Nie da się ukryć, że temat pieniędzy miał znaczenie. Nie ma sensu bym tu cokolwiek dodawał.
Powiedz, o ile więcej tam można zarobić.
Nie powiem. Moje prywatne sprawy. Skoro się zdecydowałem – kontrakt był lepszy, nie będę tego ukrywał.
Nie odnoszę wrażenia, by kibice jechali z piłkarzami, którzy idą gdzieś dla pieniędzy. Podjeżdża pociąg – dorosły facet musi do niego wsiąść.
Oczywiście, że tak. Tym bardziej, że wcale nie wyjechałem do pięknego, słonecznego miasta. Wiązało się to dla mnie z wyrzeczeniami i trudnościami, więc nie mam poczucia, że wpadło za darmo. Wywalczyłem sobie ten kontrakt – każdy może to zrobić. Swoje trzeba tam przeżyć, ale koniec końców nie żałuję. I pod względem finansowym, i pod względem życiowym, przygody.
Jak oni cię w ogóle wypatrzyli?
Zaczęło się od tego, że z Chiżą i Abzalem przyjechał człowiek, który przychodził oglądać ich mecze i czasem mówił mi, że może miałby coś dla mnie. Rok temu z Korony wyjeżdżał Kyryło Petrow i już wtedy ktoś proponował mi ten wyjazd. Byłem zdecydowanie na nie, nawet nie podjąłem tematu, ale od tego czasu w głowie mi się ustawiało, że kto wie, może kiedyś to nastąpi. Później prywatne sprawy tak się potoczyły, że chciałem wyjechać, nie trzymało mnie nic aż tak, bym się zastanawiał. Dostałem propozycję wyjazdu na obóz – nie tracę nic, zobaczę ja, zobaczą oni mnie. Klub dał mi zgodę i bardzo mi to odpowiadało. Spodobałem im się na tyle, że zaczęli mnie przekonywać – powiedzmy – czekoladkami. Koniec końców się zdecydowałem. Wtedy w Koronie był Airam Cabrera.
Oj, nie pograłbyś nic.
Miałem na szali decyzję – odejść i skorzystać albo zostać w Koronie i wchodzić na końcówki. Trener Brosz nalegał, żebym został, ale wolałem jechać.
Gdy zobaczyłeś Cabrerę wiedziałeś, że będzie ciężko?
Byłem przekonany, że mam duże szanse w tej rywalizacji. Taka jest prawda.
Na początku faktycznie wyglądał średnio.
Na obozie przed tą rundą, w której strzelił 12 bramek, wyglądał jeszcze gorzej niż w pierwszej rundzie. Byłem przekonany, że jestem sobie w stanie wywalczyć miejsce i denerwowało mnie to, że trener nie widzi we mnie napastnika numer jeden. Koniec końców trzeba przyznać trenerowi, że trafił, więc z perspektywy czasu tym bardziej cieszę się ze swojej decyzji.
Dzwonili do ciebie polscy piłkarze byś pomógł nagrać im Kazachstan?
Dzwonili, pytali i dalej dzwonią i pytają. Tak samo trenerzy. Nie będę rzucał nazwiskami, ale czasami to bardzo grube postaci. Uważam, że to całkowicie normalne. Ale jak ktoś myśli “nagraj, bo co to dla ciebie” to bzdura. Dostać się wcale nie jest łatwo. To nie jest tak, że ktoś, kto ma tu 100 meczów w Ekstraklasie może sobie ot tak wjechać do Kazachstanu. Świat jest na tyle otwarty, że jak jakiś klub potrzebuje lewego pomocnika i ma na niego dobre pieniądze, menedżerowie z całego świata się o tym dowiadują. I odzywają się nie tylko ci z polskiej ligi. Ktoś z Rumunii, ktoś z Holandii… Cały świat pcha się na te oferty. A za średni pieniądz ludzie nie są skłonni wyjeżdżać do Kazachstanu, dlatego popularnością cieszą się tylko te najlepsze oferty. Złapać okazję to nie jest taka prosta sprawa.
W wywiadzie dla 2×45 powiedziałeś: “Jednej bramki w głośnych okolicznościach mi nie uznali. Sporo dyskutowało się o tym w mediach”. Powiedz najpierw co to za bramka, potem powiem dlaczego pytam.
Bramka z Irtyszem z głowy. Piłka przekroczyła linię, była w połowie od linii do siatki. Zrobiła się z tego duża afera, sędziego odsunęli od sędziowania, pewne wątki były z nim szeroko poruszane, do mnie też dzwonili. Co ja mogłem powiedzieć, dla mnie sprawa jest ewidentna. Były programy, urywki szły w całym Kazachstanie. Czekaj, pokażę ci.
(Przemek pokazuje zdjęcie sytuacji, w której piłka faktycznie ewidentnie jest w siatce)
To była bramka dająca punkt, którego zabrakło nam do awansu do pierwszej szóstki. Trzy kolejki przed podziałem na grupy, gorący okres.
Pytam dlatego, że w 2012 roku spytano kazachskich piłkarzy o to, czy w ich lidze ustawiane są mecze. 30% z nich powiedziało, że tak.
Nie mam nic do powiedzenia w tym temacie. Nic!
Czyli coś było.
Jestem absolutnie czysty – niczego nie kupiłem, niczego nie sprzedałem.
Nie mówię, że ty. Pytam, czy nie miałeś podejrzeń.
Powtórzę – nie mam nic do powiedzenia w tym temacie!
Opowiedz w takim razie ze szczegółami, jak wyglądał rytuał zarzynania owcy.
Zawsze na koniec treningu trener z Rosji czekał na nas w środku i przekazywał, z czego jest zadowolony, a z czego nie. Po jednym z treningów zawołał nas w róg i zaraz przyjechała tam na taczce owca. Wszyscy zagraniczni byliśmy w szoku, bo w ogóle się tego nie spodziewaliśmy. Nie ma co kryć – odwracaliśmy głowę. Później kto chciał to maczał palce w krwi tej owcy. Na kolacji podali nam tę owcę na szczęście, ale nie mieli żadnych problemów, jeśli ktoś nie chciał maczać palców w krwi czy jeść. Później na głównym boisku rytuał miał miejsce jeszcze raz, żeby poświęcić boisko. Wtedy byłem już przygotowany, więc nie był to dla mnie taki szok. Najbardziej uderzyło mnie, że te owce wyglądały tak, jakby wiedziały po co idą i co je czeka. Kazachowie mówią, że te one wszystko wiedzą. Ani się kompletnie nie wyrywały, zero pisków, zero głosów… No naprawdę – ludzie wokół niej z czego jeden z nożem, powinna uciekać. Ale wiedziała, że to już jej koniec i nie ma sensu.
O ile decyzję o wyjeździe ułatwiło ci to, że w przeszłości nie zawsze trafiałeś do poukładanych klubów? W Polonii Bytom wręcz dokładałeś pieniądze do tego, by być piłkarzem.
Gdyby w poprzednich klubach nie byłoby problemów i gdybym zarobił taką kwotę – może faktycznie bym się nie zdecydował. Patrzyłem na to, co mam, całą sytuację, na pewno to miało wpływ i to duży. W Bytomiu nie zarabiałem nic i musiałem dodatkowo pokrywać leczenie całkowicie ze swojej kieszeni. Mimo że formalnie byłem zawodnikiem Jagiellonii wypożyczonym do Polonii – żaden z klubów mi nie pomagał. Ale takie jest życie. Trzeba było z tego wyjść i trafić do miejsc, w których było dobrze.
Dalej obowiązuje papier, który podpisałeś z Jagiellonią, że możesz mówić o niej dobrze albo wcale?
Z tego co wiem stracił ważność.
O!
Strzeliłem Jagiellonii jakieś bramki, więc uznaję, że rachunki są wyrównane. Ale uważam, że takie rzeczy nie powinny się dziać. Jeśli ktoś z kim podpisuje kontrakt i ta osoba zachowuje się w porządku – nie może tak być. Dogadaliśmy się tak jak dogadaliśmy, podaliśmy sobie ręce na koniec, ale nie wszystko było tak, jak na kartce.
Powiedzmy sobie wprost – to było gnojenie.
Jak kto uważa. Niektórzy uważają, że skoro piłkarz ma płacone to indywidualne bieganie o szóstej rano – którego swoją drogą nie miałem – i Kluby Kokosa to coś normalnego. Dostaję pieniądze za treningi i skoro wykonuje obowiązki sumiennie, to dlaczego mam nie być traktowany jak inni? Ani nie przychodziłem pijany, ani nie nieprzygotowany. Przychodziłem gotowy i swoją robotę robiłem w czystym sumieniem. A jeśli trener mnie nie widział – jego decyzja. Jeśli moje podejście miało powodować, że musiałem oglądać analizę wideo, to oglądać ją powinien każdy, nie tylko ja.
Jak wyglądała ta analiza? Siadałeś i oglądałeś mecze?
Tak. Dostawałem zawodnika do analizy i miałem go ocenić. Ale dużo było w tym wszystkim przesady. Już po czasie możemy powiedzieć, że te choinki to była bzdura. Żadnej choinki nigdy nie rozbierałem. Bzdura, która w pewnym momencie miała mi pomóc, więc sam nie zaprzeczałem. Siedziałem w klubie od 8 do 15 i musiałem coś robić. Padło hasło: to może pomożesz rozbierać choinki? Powtórzę jeszcze raz – nigdy tego nie zrobiłem, po prostu nie potwierdzałem, nie zaprzeczałem. Nawet po strzelonej bramce Jagiellonii udawałem, że rozbieram choinki, samemu wciąż tliłem ten żart. Ale prawdą jest, że do tego nie doszło. Sama sytuacja nie była tak ciekawa, jak się o niej mówiło, ale zawsze opowiada się trochę z kolorem. Tym bardziej, że obie strony chciały, by pewne rzeczy zostały powiedziane, bo miały w tym interes.
To jak to wyglądało?
Chciałem odejść z Jagiellonii. Klub przedstawił mi pewną ofertę z klubu, do którego nie chciałem pójść. Klub się oburzył, a ja wolałem po prostu poczekać na inną możliwość.
Co to za klub?
Ruch Radzionków.
No to chyba nic dziwnego, że odmówiłeś.
Pierwsza liga. To było po mojej kontuzji. Jagiellonia chciała, bym się poszedł odbudować. A ja byłem po Bytomiu, gdzie przeżyłem co przeżyłem, a Radzionków też stabilny nie był. Była przepychanka. Klub chciał rozwiązać kontrakt, ja miałem swoje warunki. W każdym momencie byłem przekonany, że to rozwiąże. Typowe przeciąganie liny. Nawet zaniosłem prezesowi Kuleszy po wszystkim whisky. Mam nadzieję, że wypił. Gdybym go spotkał, rękę bym mu podał. To były twarde negocjacje, nie jestem z nich zadowolony, ale postawiłem na piłkę a nie pieniądze.
Czytałeś raport InStat?
Nie.
Według InStata po 30. kolejkach byłeś szóstym napastnikiem ligi. Wyżej niż Robak, Kuświk, Kante, Brożek, Niezgoda.
Widzisz, wyniki InStat nie kłamią. Powiem szczerze – nie jestem zaskoczony.
Nie?
No nie jestem zaskoczony. Co mogę tu jeszcze uzasadnić?
Ktoś się zdziwi: to jakim cudem grał Rafał Siemaszko, który w InStat jest 26.
Chwała Rafałowi, bo dla mnie zagrał rundę życia i to piękna, romantyczna historia, tym bardziej, że jest człowiekiem stąd.
Piękna, ale trochę spaprana.
Dla mnie niczego nie spaprał, wręcz dodał dramaturgii do całej historii, ubarwił ją. Dzięki tej ręce jest jeszcze bardziej zapisany w historii. Po tej ręce stał się moim idolem.
Idolem?!
Oczywiście. Za to, że ktoś cię nie lubi, ktoś inny lubi cię jeszcze bardziej.
Jesteś nieobiektywny, bo dał ci utrzymanie, ale sam czyn obrzydliwy.
Życie. Rafał walczył dla Arki. Mógł być dżentelmenem dla całej Polski albo walczyć dla swojej rodziny. Czasem jak jesteś ojcem też robisz złe rzeczy po to by chronić swoje dzieci. Weźmy pod uwagę, że nie zrobił tego na chłodno z zimną krwią, to był impuls. Ty też możesz rzucić się na kogoś, kto bije twojego kolegę, a za trzy godziny okaże się, że twojemu koledze faktycznie się należało. To jest impuls, bronisz swojego.
Gdy Klose strzelił podobną bramkę, powiedział do sędziego, co zaszło. Siemaszko udawał nawet w rozmowach, że wszystko było OK.
Ale też trzeba wziąć pod uwagę, w jakiej sytuacji. Klose nie walczył o życie, miał bezpieczną sytuację w tabeli. Nie można porównywać go z osobą, która walczy o utrzymanie w przedostatniej kolejce.
Jak szatnia zareagowała na to? Stał się bohaterem?
Wspieraliśmy go. Wiedzieliśmy, że zrobił to dla nas, dla Arki, Gdyni. Oszukał – taka jest prawda i jestem pewien, że do Arki też to kiedyś wróci. Ruch także nie jeździł całe życie na białym koniu, też oszukiwał ludzi i to do niego wróciło.
Wracając do raportu InStata – czujesz się niesprawiedliwie oceniany przez środowisko?
Tak. Czuję się niedoceniony. Nie wiem z czego go wynika, trzeba ludzi zapytać. W moim byłym klubie gra teraz na przykład Lado Dwaliszwili, który grał w Polsce w Legii, Pogoni, Polonii. Topowy zawodnik. Ja nigdy nie grałem w Legii i nigdy nie grałem w Polonii w złotych czasach. Zapytaj w Kazachstanie, kto jest lepszym napastnikiem. Gwarantuję ci, że na sto osób sto odpowie ci, że ja. A w Polsce absolutnie by tak nie było.
No nie wiem, pamiętam Dwaliszwilego z Pogoni i jeśli jest w tej samej formie – nie mam wątpliwości, że gorzej się grać nie da.
Widzisz, ale ja nigdy nie miałem okazji grać w Legii Warszawa. Gram w klubach, w których wszyscy krzyczą mi z boku, bym trzymał piłkę. Jestem sam, obok mnie Głowacki i dwóch innych biegnących na mnie obrońców. To zupełnie inne granie niż gdy masz czterech, z którymi możesz zagrać piłką. Mam wrażenie, że to dwie różne dyscypliny sportu. Czasami widzę, że mam bliżej do kibiców niż do swoich kolegów z drużyny. Walczę, staram się utrzymać. Uważam, że gdybym grał w innym klubie, miałbym zupełnie inną charakterystykę. Moją rolą jest utrzymanie piłki a nie robienie czegoś, co zapamiętają kibice. Nie docenia się tego, że ktoś skacze z tymi obrońcami, przepycha się, wygrywa pojedynki. Przepchnął się? No tak, bo jest silny. I tyle. A ja się z tym nie zgadzam. W InStacie są suche liczby i jeżeli kogoś przepchnę czy wygram głowę – punktuję. Czasem zawodnik przegra wszystkie głowy w meczu, ale uda mu się strzelić przypadkową bramkę i dla kibiców jest bohaterem. A w InStat wyjdzie, że zagrał fatalne spotkanie. Nieraz grałem mecze, w których oceniałem siebie dramatycznie a byłem wybierany na zawodnika meczu. Czasem z kolei schodzę z poczuciem bardzo dobrze wykonanego obowiązku, a wszyscy mówią: po co on go trzymał do tej minuty? A ja na 30 piłek straciłem trzy piłki!
Na ile na twoje postrzeganie przekłada się to, że masz taki styl gry a nie inny? Nie jesteś – nazwijmy to eufemistycznie – demonem efekciarstwa, sam mówisz o sobie że biegasz w komiczny sposób. Mówiąc wprost – momentami wyglądasz jak drewniak. A de facto często robisz dobrą robotę.
Nie czuję się ubogo pod względem techniki i jeśli miałem wejść w gierkę z technicznymi – zawsze dawałem radę. Niektórzy patrzą na piłkarza i myślą: ten jest super techniczny. Ale co innego jest, gdy przyjmujesz piłkę w środku pola, masz 1,5 metra do gościa i jesteś przodem do bramki, a co innego tyłem, gdy masz piłkę na nos, z tyłu pcha cię stoper, wsadza nogę przed ciebie, a ty nawet nie widzisz bramki. Dajcie mnie na środek pomocy – będę przyjmował w inny sposób, jak technik. Odwrócę się z piłką, popatrzę. Dlaczego przeważnie o dziewiątkach mówi się, że są słabe technicznie? Bo dostają najtrudniejsze piłki. Przyjdź na trening i nagle ta dziewiątka nie wygląda słabo. A daj mi teraz w meczu dziesiątkę na dziewiątkę. Nagle te super techniczne dziesiątki giną, piłka zaczyna im się odbijać od nóg, nie dają rady siłowo. Wystarczy, że ktoś z tyłu go pchnie i piłka już odbija się na cztery metry od klatki. Będzie wyglądało, że nie umie. Ja też się na to nie obrażam. Taka praca. Gram na dziewiątce i mam powiedziane wprost: – Tryto, dostajesz takie piłki a nie inne i jeśli nie umiesz ich przyjąć, to poszukamy sobie innego. Pamiętasz Olivera Kapo? Czy był słaby technicznie?
Absolutnie nie.
Przez pierwsze dwa mecze w Polsce też się od niego odbijała piłka. Prześledź sobie, jak go u was jechaliście. Że wygląda jak drewniak, że nie umie biegać. Przyszedł do mnie:
– Tryto, jak będzie długa piłka, to ja już do niej nigdy więcej nie skoczę.
Zaczął grać na dziesiątce i nagle jest dobrze oceniany. Bo dostawał piłki, o które ja musiałem walczyć. A gdyby dalej musiał skakać, odszedłby z Ekstraklasy jako kompletny drewniak, który nie potrafi walczyć. A dla niego była to abstrakcja. Mieliśmy taki układ, załapaliśmy feeling, że każdy miał swoją robotę do wykonania. W Hiszpanii na dziewiątce sobie radził, u nas nie. To powinno dać do myślenia, jaką mamy ligę.
Co najśmieszniejszego usłyszałeś o sobie z trybun?
Teraz mam już tyle lat, że ważne jest dla mnie tylko boisko, a co ktoś krzyczy – nieważne. Na pewno nie wchodzę w dyskusje. Nawet jakbym miał rację czy nie – i tak przegram. Tak samo jak z koszulką po meczu. Przybijamy piątki, sto ludzi chce koszulkę a ja sto razy muszę mówić, że nie mogę dać. Ktoś mi w końcu mówi, że przyjechał z Łodzi. A ja mówię, że jestem ze Strzelec Opolskich i mam jeszcze dalej. Ludzie myślą, że to mój obowiązek by im dać koszulkę, a nie myślą o tym, że może obiecałem ją komuś ważnemu. Jeżeli ktoś chce coś o mnie pomyśleć – proszę bardzo. Łukasz Kowalski, z którego kiedyś strasznie szydzono, powiedział takie słowa.
– Gdy wychodzę na boisko i słyszę szyderę, mam ochotę im wszystkim powiedzieć, że oni przez pięć minut powinni stać i bić mi brawo. Skoro ja zagrałem 100 meczów w Ekstraklasie – zagrać mógł każdy. Ja nie byłem najlepszy nawet w swoim bloku.
Dlatego wszystkich, którzy się śmieją, zapraszam na boisko. Od jutra można zostać piłkarzem. Można włożyć spodenki i buty i pokazać jak się to robi.
Puchar Polski to najpiękniejsza sprawa w twojej karierze?
Tak. Mam jeszcze mistrzostwo Polski juniorów i Superpuchar z Jagiellonią, ale ten puchar ze względu na otoczkę i to, że zdobyłem go akurat w barwach Arki, smakuje najlepiej.
Jakie mieliście podejście? Będzie co będzie, nie spinamy się?
Wiedzieliśmy, że nie jesteśmy faworytami, ale wyszliśmy z pełną nadzieją, że uda nam się zagrać tak jak chcemy. Wiatr zawiał w żagle w paru sytuacjach, bo Lech teoretycznie miał przewagę w prowadzeniu gry, ale my cały czas wierzyliśmy w swoją jedną sytuację i że to się da zrobić. Chodziło tylko o wygranie jednego meczu. Wiara była, dołożyliśmy maksa, dlatego to miało odbicie na lidze. Wyczerpało nas to i fizycznie, i psychicznie.
Urzymaliście się, więc teraz już możesz powiedzieć – grubo pobalowaliście po pucharze? Przez jakiś czas nie potrafiliście się otrząsnąć na boisku.
Coś tam poimprezowaliśmy, oczywiście, przecież nikt nie poszedłby po takim meczu od razu spać. Nie jesteśmy Legią, nie mamy po siedem medali za mistrzostwo i cztery za puchar na osobę, nie był to dla nas kolejny sukces w karierze. Dla wielu z nas to wręcz największy sukces w życiu. Spędziliśmy noc na zabawie, ale większym problemem było to, że całe miasto tym żyło. Były delikatne tańce po pucharze, w Gdyni czekało na nas kilka tysięcy ludzi – i znów fiesta. Nie piliśmy już alkoholu, ale głowa była gdzie indziej. Trzeba było pochodzić, porobić zdjęcia. Cały czas na mieście nam gratulowali, mówili o Pucharze Polski. Było spotkanie na Górce z kibicami, było przepłynięcie się łódkami, na które zaprosiło nas miasto. W głowie to zostawało i myśli były cały czas przy Pucharze Polski a nie przy lidze. Mieliśmy olewać kibiców? Nie cieszyć się? No nie. Żyliśmy tym.
Czekasz na dużą firmę w eliminacjach?
Jak najbarzdiej. Gdybym miał wybierać – Milan albo Everton. Z wielkimi też można wygrać, a nikt nie powiedział, że ze słabszym będzie łatwo.
Pogadajmy jeszcze na koniec o książkach, bo zapytałem o nie na początku, ale zboczyliśmy z tematu. Chyba żaden ligowiec nie czyta tyle co ty. Swego czasu miałeś tempo 50-60 książek na rok. Podejrzewam, że wyhamowało.
W Kazachstanie przyspieszyło!
To ile ty przeczytałeś?
Pękło… Nie, nie chcę mówić ile, powiem ci po wywiadzie, jeśli obiecasz, że tego nie sprzedasz.
Czemu nie chcesz powiedzieć? Co tu takiego tajemniczego?
Bo to przesada. Nie chcę być odbierany jako gość, który tylko siedzi i czyta książki. Ktoś chce czytać – to niech czyta. W Gdyni przeczytałem cztery albo pięć książek i mam się dobrze. Mogę tylko powiedzieć, że w Kazachstanie przez dziewięć miesięcy było ich więcej niż 60.
Czytasz na papierze czy ebooki?
Tylko papierowe. Ani jednej w ebooku.
Jak ty je transportowałeś do Kazachstanu?
Po podpisaniu kontraktu zabrałem ze sobą na obóz tylko książki, dopiero za drugim razem przywiozłem ciuchy.
Spakowałeś całą walizkę książek?!
Tak. Gdy wracałem do Polski w czasie wolnym, zawiozłem do domu przeczytane a wziąłem ze sobą nową partię. Ciuchów w walizce nie miałem w ogóle, przez pół świata przewiozłem ze sobą tylko odżywki i książki.
Zostawiłeś je w Kazachstanie?
Wszystko wziąłem ze sobą. Sama przesyłka kosztowała mnie więcej niż książki, ale co zrobić. Kiedyś zrobię sobie półkę i położę wszystkie książki koło pucharów. Póki co trzymam je w piwnicy.
Czytanie na papierze jest dla ciebie czymś szczególnym? Na czytniku czytałoby ci się o wiele łatwiej.
Po prostu wolę papier. Nie wiem czemu. Nie gram na Playstation, nie spędzam czasu na komputerze, nie umiałbym zatopić się w laptopie na cztery godziny. No, może czasem na Youtube, gdy oglądam skróty czy bramki. Nie mam tak, że włączam TV i szukam co chcę obejrzeć. Jak już włączam to po coś konkretnego. Z techniką jestem trochę na bakier, ale też bez wariactw. Jak ktoś zadzwoni, to wolę wyjść niż czytać książki.
Spokojnie, nikt cię nie ma za nerda.
Polubiłem to. Dużo czytałem też jak miałem kontuzję czy gdy byłem w Jenie. Powiedzmy, że nie było tam za dużo rzeczy do robienia. Nie gram też za dużo w karty, a jakoś czas na obozach i podróżach trzeba zabijać. Jedni walą po pięć godzin w karty, drugi gra w gry, trzeci lubi spać. A ja czytam. W Kazachstanie przekonałem kolegę z pokoju do czytania. Czasami się włóczył po mieście bez celu albo chodził na jakieś kawy, a potem wziął się za czytanie. Polecałem mu konkretne tytuły. Jak już mu się spodobało – pytał o jeszcze inne.
Co musi mieć książka, byś ją polubił?
Głównie to są książki sportowe, bardzo lubię czytać też Puzo, ale nie uważam się za znawcę.
Nie cierpię, gdy ktoś mi mówi, że jak czytam sportową książkę, to tak jakbym nie czytał, bo to niewymagające głupoty.
Jakiś literat może mieć rację i wskazać, co jest dobrą powieścią. Ale ja czytam to, co mnie interesuje. Po prostu. Biografia o Fergusonie – fascynuje mnie postać. Jeżeli Zlatan napisał książkę i opowiada w niej o relacji z Guardiolą – zwyczajnie chcę to wiedzieć. Zobacz, ile można się z książek nauczyć. Samo podejście trenerów i to, jak oni widzą to z drugiej strony. My, zawodnicy, często narzekamy na nich, że robią to czy tamto, a poznając relację oczami tej osoby widzisz to samo z zupełnie nowej perspektywy. To jak z sytuacją, gdy ja jako zawodnik dostaję piłkę i mam tylko metr miejsca. Powiem sobie: kurwa, tylko metr miejsca, no nie jest łatwo. A z trybun ktoś może powiedzieć: kurwa, miał aż metr miejsca, czemu on tego nie przyjął. Perspektywa. Czytanie książek pozwala ją złapać.
Z której książki najwięcej wyciągnąłeś?
Nie dam ci jednego przykładu. No, “Głupcy umierają” Puzo, którą przeczytałem w niecałe dwa dni. Z piłki nie mam jednego takiego tytułu. Czasem czytasz nudnych 200 stron, a następnych 10 stron złamie cię tak, że czytasz to jeszcze raz. A czasem cała książka teoretycznie ciekawa, a nic z niej nie wyciągniesz. Ale o sporcie mogę wziąć każdą książkę do ręki. Czasami są nudne, robione tylko pod zarobek. Czasami obejrzę jakiś film i tak mnie zaciekawi, że sięgnę po książkę. Czasem wejdę do Empiku i zaciekawi mnie sam tytuł. Byłem w Dubaju, wchodzę do księgarni – jest książka o Dubaju i od razu mnie zaciekawiła. Na pewno będę czytał. Nawet jeśli ktoś mi mówi że coś jest dramatyczne – to ja wezmę i przeczytam.
Pogadaliśmy o książkach, to zakończmy historią jak z książki. Opowiedz o swoim debiucie w Bundeslidze i o butach, w jakich zagrałeś. Szczerze powiedziawszy – nigdy nie słyszałem od polskiego ligowca romantyczniejszej historii.
To były Mercuriale II. Całe czarne z czerwoną piętą. W juniorach mieć Mercuriale – teraz każdy je ma – to było coś pięknego. Dostałem je używane od kogoś. Myło się je, pastowało, wychodziło się w nich tylko na mecze, by jak najdłużej wytrzymały. Gdy pięta nie uformowała odpowiednio do stopy, psuła całą nogę i zawsze trzeba było grać w plastrach. Ale to były Mercuriale, w których grał Patrick Kluivert. Nawet jeśli nogi odpadały – trzeba było w nich grać. Zdobyłem w nich z Gwarkiem Zabrze mistrzostwo Polski, więc miały ogromną wartość sentymentalną. Poza tym, ja się w nich dobrze czułem. Po prostu – te buty to mój ideał.
W Bundeslidze nie było najmniejszych problemów z butami. Kiedy zawodnik chciał jakieś konkretne buty – szedł do kierownika i mówił, jakie jest zapotrzebowanie, dostawał kartki i szedł sobie zamawiać. Poniosło mnie wtedy trochę i nakupowałem dużo dziwnych butów. Chciałem posprawdzać. Żadne, które kupowałem za paręset złotych czy euro nie pasowały mi tak, jak te moje Mercuriale z Zabrza. Już w Gwarku musiałem kleić je taśmą klejącą, żeby nie odeszła podeszła. Wiedziałem, że jeżeli kiedykolwiek zagram w Bundeslidze, to właśnie w tych butach. Trenowałem w innych, rozgrzewałem się w innych, mało kto o tych butach w ogóle wiedział. Gdy trener zawołał mnie, bym szykował się do wejścia, poprosiłem masera o tejp. Myślał, że chcę – jak wszyscy – obwinąć ochraniacze. A ja zacząłem oklejać tym tejpem buty, żeby podeszwa nie odpadła. Wszyscy z tej ławki rezerwowych zaczęli patrzeć na mnie jak na wariata, bo te buty się już w ogóle nie trzymały. Ale w żadnych innych butach się tak dobrze nie czułem i nie chciałem zagrać w żadnych innych.
Ubzdurałeś sobie, że lepiej w nich zagrasz czy to tylko wartość sentymentalna?
To i to. To były moje pierwsze Mercuriale. Pierwsze! Młodzi nie grali wtedy w Mercurialach. Musiałem je od kogoś odkupić używane. Mój kolor, strasznie mi się podobały. Ideał. Top. Czasem patrzysz na coś i mówisz sobie, że to jestem ja. Miałem tak patrząc na te buty. Piękne. Czarny z czerwonym… Nigdy się z nimi nie chciałem rozstać, zresztą mam je do dziś i nigdy ich nikomu nie oddam. Gdy już wiedziałem, że jest szansa na debiut, wiedziałem, że jeden mecz dadzą radę. Było trochę śmiechu, było trochę wstydu, ale afery nikt nie robił.
Gdyby te buty były dzisiaj produkowane, grałbyś w nich dalej?
Pewnie tak. Tam była plastikowa pięta, teraz jej nie ma, Mercuriale się rozwinęły. Możliwe, że jakbym teraz założył tamte, nie byłbym już tak zadowolony z nich. To tak, jakbyś odpalił teraz komputer sprzed 10 lat i powiesz: cholera, przy obecnych już nie jest taki fajny. Nie no, nie będę już ich wyciągał z szafy.
Chyba że na Milan.
No chyba że na Milan… (śmiech).
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK
***
Sprawdź też poprzednie moje wywiady.
Mateusz Bąk opowiada o tym, jak w barwach Lechii przebył drogę z A-klasy do Ekstraklasy: Dostawaliśmy po sto złotych premii. Niby mało, ale dla nas to był cały weekend w Sopocie!
Kolega Trytki z drużyny opowiada o trenowaniu z Muellerem, Kroosem czy Alabą: To ten Thomas Müller, z którym dwa lata temu graliśmy w drużynie, został królem strzelców mundialu?!
Hirek Wrona tłumaczy, dlaczego praca DJ’a reprezentacji to nie jest takie hop-siup: Gdy włączam hymn, jestem jak saper.