„To już jest koniec, nie ma już nic…” – potrafi zanucić pewnie z pół Polski, a ja tego utworu szczerze nie cierpię, bo kojarzy się zazwyczaj z końcem – rzecz jasna – czegoś przyjemnego. W dzieciństwie dudnił w uszach w trakcie powrotu z kilkudniowej wycieczki szkolnej, dziś w tle może zagrać z kilku innych powodów. Oto bowiem na kilka dobrych tygodni kończą się dla nas weekendy programowane tak, by zdążyć na wybrane wcześniej mecze. Weekendy kipiące piłkarskimi emocjami, toczone w rytm dźwięków flashscore’a informującego o kolejnych golach, czy zwyczajnie spędzone na stadionach. Pozostaje sportowa pustka. Ale i możliwość spędzenia soboty i niedzieli nie tylko z pilotem w ręku.
Dziś mamy 22 maja 2017 roku, poniedziałek. Ostatni mecz sezonu 2016/2017 rozegrano nieco ponad 48 godzin temu, a do rozpoczęcia kolejnego pozostaje 88 dni. Przerwa spora, sezon ogórkowy, ale nie ma co się z rytmu wytrącać i tak jak „Antizipieren” pojawiało się regularnie przez ostatnie tygodnie, tak będzie również gościć na łamach Weszło przez wakacje. Wtedy kiedy za oknem skwar, w telewizji kompletna nuda, a w świecie futbolu – transfery, transfery i przede wszystkim transfery.
Póki co nie opadł jednak jeszcze kurz po zakończonych w weekend rozgrywkach, więc najbliższe poniedziałki poświęcimy na wcale-nie-takie-małe podsumowanie. Podzielę się tym, co mnie w trakcie tego roku najbardziej zaskoczyło, a co rozczarowało; jakich piłkarzy podziwiało mi się najprzyjemniej, a od oglądania których dostawałem przed telewizorem konwulsji; jakie sytuacje wywołały na twarz pełną podziwu minę, a jakie pozostawiły po sobie pokaźny niesmak. Prześwietlimy wszystkich – od mistrza po spadkowiczów.
Zanim jednak się za to wezmę (od następnego poniedziałku) – chwila refleksji. Muszę przyznać, że szykowałem się na ten miniony już sezon Bundesligi długimi tygodniami. Zapowiadał się przecież naprawdę znakomicie (nie żeby mnie rozczarował – wręcz przeciwnie), bo przecież gdyby przeanalizować sytuację wszystkich osiemnastu zespołów, to każdy z nich miał w sobie choćby ten jeden aspekt wzbudzający ciekawość. Bayern – bo Ancelotti. Borussia – bo kadrowa rewolucja i młodzieżowy zaciąg. Schalke – bo zawierucha i w kadrze zespołu, i w klubowych gabinetach. Wolfsburg – bo Błaszczykowski. Lipsk – bo warty uwagi beniaminek o poprzeczce zawieszonej samemu sobie tak wysoko, że ta sprawiała spore problemy samolotom pasażerskim. I tak dalej, i tak dalej. Można by wymieniać bez końca.
Jak co roku zresztą w gronie kolegów, zagorzałych entuzjastów Bundesligi, typowaliśmy sobie czy to na Twitterze, czy to w prywatnych rozmowach lub w blogowych wpisach jaki ten sezon będzie. Zdawało nam się wówczas, że dodać dwa do dwóch i przewidzieć końcowy rezultat nie jest tak trudno. Jasne, braliśmy pod uwagę pewne anomalia, bo te występują zawsze, ale jako-tako wierzyliśmy, że potrafimy losy zbliżających się miesięcy przewidzieć.
Minął prawie rok. Okazuje się, że… guzik wiedzieliśmy.
Jeśli z ręką na sercu chciałbym rozliczać się z własnych przepowiedni, to okazałoby się, że wcale nie gorszą średnią trafionych typów mógłby mieć pan wulkanizator Mirosław, który na co dzień pasjonuje się żużlem, czy pani Irenka z warzywniaka za rogiem, która popołudnia spędza na plewieniu ogródka. Bawarczycy mistrzem – to się zgadza. Ingolstadt i Darmstadt powracający na zaplecze – to również. Ale reszta… Kompletny kogel-mogel.
Szczerze mówiąc nie pamiętam sezonu, który wryłby mnie w ziemię tak mocno i który dostarczyłby tak wielu emocji, zwrotów akcji, zaskakujących rozwiązań, czy zwyczajnie wydarzeń, których nadejścia nie zwiastowało absolutnie nic. Spoglądam w tę tabelę i sam nie wiem, co myśleć. Część z tych, którzy mieli być w dole – jest w górze. Ci zaś, którzy Bayernowi mieli pogrozić palcem i choć przez chwilę spróbować wykopać przed nim dołek – sami w dołek wpadli, a zamiast się wygrzebać, to na domiar złego złamali nogę i tkwili w dziurze do ostatniej kolejki. A zabawa się jeszcze przecież nie skończyła, bo Wolfsburg musi w dwumeczu z Brunszwikiem udowodnić, że miejsce w Bundeslidze należy mu się bardziej od Eintrachtu.
Wyrosło wielu nowych bohaterów. Progres niektórych można było przewidzieć (jak na przykład kupiony za 15 milionów euro Ousmane Dembele), innych zaś prędzej wykopalibyśmy z powrotem tam, skąd przyszli (Caglar Söyüncü trafił do Freiburga z… drugiej ligi tureckiej i zagrał bardzo dobry sezon). Byli też jednak tacy, którzy zawiedli potwornie, a – co gorsza – nie spodziewaliśmy się tego po nich. Thomasa Muellera oglądało się tak jak zwykle, czyli mało przyjemnie, bo przecież Niemiec nigdy nie sprawiał wrażenia, jakby potrafił obchodzić się z piłką. Sęk jednak w tym, że dotychczas strzelał chociaż gole i asystował, a teraz nawet i tego nie robił. Nieco zgasło też kilka młodych talentów, jak choćby Max Meyer. Poupadały, choć to może za duże słowo, pomniki – dużą rysę na szkle Thomasa Tuchela wydziergał Hans-Joachim Watzke, a Markus Weinzierl spalił się w swoim pierwszym podejściu do pracy w wielkim klubie. I znów – można by tak wymieniać bez końca, ale stukania w klawisze, poświęconych znaków, przywołanych nazwisk i udowodnionych przykładów oszczędzę sobie na kolejne poniedziałki.
Do zobaczenia więc za tydzień, wtedy ruszymy z konkretnym podsumowaniem tego, co w trakcie tych 306 spotkań (plus zbliżających się dwóch barażowych), działo się na niemieckich boiskach. Auf Wiedersehen!
MARCIN BORZĘCKI