To były dwa bardzo podobne do siebie spotkania. Z jednej strony aspirujący do miana poważnej marki zespół, a z drugiej ten o niepodważalnej, ale jednak nieco zakurzonej renomie. I w obu odsłonach rywalizacji o finał Ligi Europy scenariusz był podobny – może i Celta Vigo sporadycznie dochodziła do głosu, ale wystarczyło, by znacznie bardziej utytułowany kolega po fachu zerwał się do ataku, a było pozamiatane. „Czerwone Diabły” tym razem nieco pechowo zremisowały 1:1, ale i tak mogą szykować się do walki o złote medale Ligi Europy.
Zaczęło się dość zaskakująco, bo choć wiedzieliśmy, że Manchester ma całkiem sympatyczną zaliczkę po wyjazdowym starciu na Półwyspie Iberyjskim, to jednak w małe zdumienie wprawił nas widok jedenastu zawodników MU na własnej połowie. Może i nie wynikało to z jakiejś szaleńczej ofensywy gości, bo podopieczni Jose Mourinho byli zorganizowani całkiem nieźle i nie wpuszczali rywala w okolice szesnastki, ale jednak spodziewaliśmy się czegoś więcej z ich strony.
Szybko okazało się jednak, że wszystko to było przemyślanym planem portugalskiego szkoleniowca. Gospodarze spokojnie wyczekali na możliwość kontrataku, a gdy już taka się trafiła – bezlitośnie ją wykorzystali. Rashford poszukał miejsca na skrzydle i posłał kapitalną, dokładną co do centymetra wrzutkę do Fellainiego. A ten już praktycznie nie mógł spierdzielić tak znakomitej okazji i z najbliższej odległości sieknął z główki.
GOOOOAAALLLLLLLL!!!!! ⚽️ 1-0 To United! Fellaini with the header! #utd #manutd #fellaini #manchesterunited #EuropaLeague #UTDCEL pic.twitter.com/aRAnbHLBRd
— PS FOOTBALL (@_ps_football) 11 maja 2017
Widać było po Celcie, że wierzy jeszcze w odbicie sobie tych strat, ale chyba za bardzo Hiszpanie nie mieli pomysłu jak rywala przechytrzyć. Zbyt często ofensywne zrywy ograniczały się do indywidualnych rajdów Pione Sisto, a jednocześnie zbyt rzadko rozpracowywały defensywę United. Brakowało na pewno ciut szczęścia, ale jednak przede wszystkim doświadczenia i umiejętności.
Manchester poprowadził resztę tej walki jak wytrawny bokser, który zdążył już dwukrotnie posłać przeciwnika na deski i doskonale wie, że jeśli bez szwanku dociągnie do końca dwunastej rundy, to jego ręka powędruje w górę, a pas – do gabloty. Nie forsowali tempa, nie rzucali się z wściekłością na przeciwnika, a grali raczej piłką pragmatyczną i do bólu zdyscyplinowaną taktycznie. Od czasu do czasu trochę szumu pod jedną lub drugą bramką się tworzyło, ale były to raczej akcje z kategorii „z dużej chmury mały deszcz”. I gdy wydawało się, że ten wieczór przebiegnie kompletnie bez jakichkolwiek nerwów, wtedy w polu karnym urwał się Roncaglia i głową posłał piłkę do siatki. Emocje zresztą udzieliły się i samym piłkarzom, bo po kilkudziesięciu sekundach… ten sam Roncaglia wyleciał z boiska. Do spółki z nim zresztą obrońca Manchesteru, Eric Bailly, który wdał się w konkretną szamotaninę w środku pola.
Tak czy owak, choć Guidetti choćby miał jeszcze świetną okazję, udało się dowieźć pozytywny wynik – „Czerwone Diabły” ograły więc Celtę i generalnie w dwumeczu pokazały znacznie więcej od niedoświadczonego na salonach rywala. Tym samym w pełni zasłużenie wskakują na prom wiodący do Szwecji i już za kilkanaście dni powalczą w Solnie o swój trzeci, po Tarczy Wspólnoty i Pucharze Ligi Angielskiej, puchar w tym sezonie.