Historia pamięta wiele osobistości, które swoim umysłem wyprzedzały epokę. Tak się jednak zazwyczaj składało, że za wybitnym intelektem i nieszablonową wizją szły też pewne anomalie. Geniuszy bowiem bierze się przeważnie z całym arsenałem ich dziwactw. Nie inaczej jest z Ralfem Rangnickiem. Owszem, możesz mu zaufać. Powierzyć drużynę, klub, nawet swoje pieniądze, ale wiedz, że jeśli wejdziesz mu w paradę, to nie będzie miał skrupułów, by cię opuścić. I pewnie dlatego RB Lipsk dziś jest poważnym konkurentem Bayernu Monachium, a TSG Hoffenheim, choć ma za sobą akurat świetny sezon, w ostatnim czasie idealnie oddawało pojęcie ligowego średniaka.
Ciężko stwierdzić, czy o zespole spod znaku dwóch zderzających się byków mówilibyśmy dziś jako o przyszłym wicemistrzu Niemiec, gdyby nie… sparing Viktorii Backnang z Dynamem Kijów w latach 90. Ten pozornie nieistotny mecz był iskrą, która rozpaliła w głowie Rangnicka ogień rewolucji. Rewolucji, którą kontynuuje do dzisiaj, a która swoje piętno odcisnęła i na Lipsku, i na Hoffenheim, i na całej niemieckiej piłce. Wtedy to bowiem prowadzony przez niego niemiecki zespół mierzył się z Ukraińcami, których szkolił Walery Łobanowski. Rangnick zafascynował się wówczas tym, jak grali rywale. Obserwował to, co dzieje się na boisku i wariował na punkcie kolejnych wniosków. Goście ustawiali się czwórką obrońców, bez libero, agresywnie poruszali się na całym boisku wysokim pressingiem. Każdy z nich doskonale wiedział którymi ścieżkami ma biegać, jakie zadania wykonywać i którego przeciwnika kryć.
– Nie byłem w stanie pojąć tego, co działo się na murawie. Stałem przy linii i drapałem się po głowie. W trakcie 90 minut kilka razy przeliczyłem zawodników. Okazało się, że i nas było jedenastu, i ich. A ja wciąż miałem wrażenie, że nas jest jakoś mniej.
Ralf był podekscytowany, a w głowie zapaliła mu się lampka, która sprawiła, że o rewolucyjnym pomyśle zaczął mówić w mediach. Po kompletnie nieudanych dla reprezentacji Niemiec mistrzostwach świata we Francji, Rangnick pojawił się w telewizji ZDF i przez kilkanaście minut tłumaczył widzom zasady gry czwórką z tyłu. A, co istotne, zaproszono go jako szkoleniowca raptem II-ligowego SSV Ulm.
To był punkt zwrotny tak w karierze samego zainteresowanego, jak i całego futbolu naszych zachodnich sąsiadów. Okazało się bowiem wówczas, że wcale nie trzeba grać z libero, że defensorzy mogą być ustawieni w linii, a piłka wcale nie musi być surowa, nieatrakcyjna i siermiężna. A sam Ralf został w kraju nazywany, nieco sarkastycznie, „Profesorem”.
Generalnie jednak Rangnick sparingiem przeciwko Łobanowskiemu tylko utwierdził się w swoich wizjach sprzed kilku lat. Zaczęło się bowiem od tego, że miał przyjaciół na Półwyspie Apenińskim, którzy notorycznie, na jego prośbę, wysyłali mu kasety VHS z nagranymi meczami wielkiego Milanu dowodzonego przez Arrigo Sacchiego. Niemiec wnikliwie analizował sposób gry zespołu z San Siro, a gdy pewnego lata ruszył na wakacje do Włoch, okazało się, że za rogiem trenuje zespół US Foggia. A że rzeczoną Foggię prowadził wówczas Zdenek Zeman, który najbardziej w piłce ceni ofensywną, pełną polotu i ambicji grę, to epilog tej historii można przewidzieć. Rangnick dzień w dzień łaził obserwować treningi tej drużyny i skrzętnie notował swoje wnioski. Był pod ogromnym wrażeniem tego, że futbol na poziomie profesjonalnym może przypominać futbol amatorski, znany nam z podwórek, pastwisk, gdzie między zbitymi z desek bramkami biega się z wywieszonym jęzorem bez wytchnienia.
– Wakacje w Tyrolu Południowym były dla mnie magiczne. Każde popołudnie spędzałem na boisku analizując ruchy, ustawienie, schematy. Jedyną osobą rozczarowaną takim stanem rzeczy była moja żona – wspomina.
Sam zainteresowany nie miał za sobą praktycznie żadnej kariery piłkarskiej, ale dość prędko rozpoczął tę szkoleniową. Najpierw w nieco mniejszych klubach, aż w końcu trafił do Stuttgartu, gdzie zajmował się młodzieżą. Wiedział jak to robić i potrafił szybko wyłapać z tłumu tych, którzy mogliby osiągnąć coś poważnego również w piłce seniorskiej. Pewnie dlatego też w VfB pełnił również funkcję skauta, a klub powierzał mu obserwację zawodników z całego świata.
Pewnego dnia Rangnick został wysłany do Brazylii. Cel – obserwacja 17-letniego napastnika Cruzeiro. Młody piłkarz strzelił dwa gole, rozegrał znakomite zawody, a po meczu spotkał się z Rangnickiem w hotelu. Zainteresowani wymienili się kurtuazjami, a Ralf wracał do ojczyzny z pamiątkową koszulką zawodnika i zapewnieniem, że ten niezwykle chętnie przeniósłby się na Stary Kontynent. Gdy jednak w klubie dowiedzieli się, że za kartę zawodniczą nastolatka trzeba było zapłacić około sześć milionów dolarów – machnęli ręką. Chwilę później piłkarza zgarnęło do siebie PSV. A potem Barcelona, Inter, Real, Milan…
Tak, tym piłkarzem był Ronaldo.
– Sześć milionów to nie była mała kwota, ale bardzo długo namawiałem zarząd na to, by jednak zaryzykować. Nie udało się i do dziś zastanawiam się jak potoczyłyby się losy tego piłkarza w przypadku transferu do VfB.
Rangnick jako szkoleniowiec UlmMijały miesiące, a Rangnick coraz bardziej chciał zaangażować się w pracę w roli pierwszego trenera. W 1997 roku trafił do niewielkiego Ulm, w którym III-ligowe SSV ledwo wiązało koniec z końcem. W dwa lata dokonał cudu wprowadzając ten biedny zespół o dwie klasy rozgrywkowe w górę. W międzyczasie dał popis w telewizji i choć prychnął na jego teorie ówczesny selekcjoner Erich Ribbeck, to każdy dobrze wiedział, że przyszłością piłki – tak niemieckiej, jak i tej globalnej – są rewolucyjne pomysły Rangnicka, a nie stare, anachroniczne metody.
– Jestem samoukiem i potrafię wyciągać wnioski. Kiedy miałem 24 lata i prowadziłem juniorów w Ulm, każdy dziwił się – jak to można z młodymi chłopakami dwa razy dziennie trenować warianty rozegrania stałych fragmentów gry. Przed oczami miałem jednak i gorliwość podczas zajęć, i radość jaką przynosiło udane wykorzystanie schematu w trakcie meczu. Nie przejmuję się krytykami, którzy teraz mnie obrażają, bo wówczas również nie potrafili mnie zrozumieć – zlewał w swoim stylu jakiekolwiek zarzuty.
Wracając do seniorów SSV – opuścił ich w połowie marca sezonu 1998/99, gdy awans był już praktycznie przyklepany. Dlaczego? Otrzymał ofertę ze Sttutgartu, czyli klubu o nieporównywalnie większych aspiracjach. I tu zaczyna się zupełnia odrębna opowieść. Wciąż o Rangnicku rewolucjoniście, genialnym innowatorze, który – cytując klasyka – wyprowadził Niemców z drewnianych chatek. Ale też o Rangnicku despocie. Hegemonie, który nie znosi sprzeciwu. Wszędzie widzi tylko dwa warianty pracy: swój, właściwy i obcy – niezgodny z jego przekonaniami.
VfB Stuttgart, Hannover 96, Schalke 04 – to trzy duże, znane, renomowane niemieckie kluby. Łączy je kilka rzeczy. Przede wszystkim – są poukładane w sposób dość jasny i przejrzysty. Jest trener, nad nim jeden dyrektor, drugi, trzeci. Potem cała ta wierchuszka z prezesem na czele. Wokół multum suflerów, podpowiadaczy. Każdy ci mówi i każdy cię instruuje. Zrób to, zrób tamto. Tego kup, tamtego sprzedaj. Zdejmij tego badziewiaka i zmień ustawienie. I cała reszta tej niewdzięcznej melodii grającej za uszami. Melodii, którą tolerować może każdy, ale nie Ralf Rangnick. Bo i jego osoba łączy wspomniane wyżej zespoły. Pracował w każdym i z żadnym nie osiągnął tego, co osiągnąć mógł i powinien. Prędzej czy później rezygnował, rzucał ręcznik, nie wytrzymywał nerwowo.
Ze Stuttgartu odszedł po prawie dwóch latach, z Hannoveru po prawie trzech, a w Schalke pracował z doskoku. Najpierw w sezonie 2004/2005, potem w 2010/2011, kiedy przyszedł, dopchał drużynę do półfinału Ligi Mistrzów i zwycięstwa w krajowym pucharze, a kolejno… odszedł.
– Siedziałem w swoim pokoju hotelowym obok stadionu. Zadawałem sobie pytanie: „Co ty tutaj robisz?” Czułem się jakbym był kimś obcym. Niby funkcjonowałem jako trener, ale w ogóle tego nie czułem. Wchodziłem trzy piętra po schodach i nie miał już nawet siły kiwnąć palcem. Kontaktowałem się ze specjalistami, lekarzami, każdy powtarzał mi, że powinienem zwolnić tempo. Pewnego ranka stanąłem więc przed całą drużyną i powiedziałem: „Panowie, dłużej już tak nie mogę”.
Rangnick zrezygnował z powodu wypalenia psychicznego. Czuł się przemęczony, zgasła w nim wówczas ta charakterystyczna iskra, która pchała go ciągle do pracy. Zdecydował, że kilka miesięcy musi odpocząć.
Rangnick otrzymał w życiu jednak dwa arcyważne telefony. Pierwszy – dekadę temu z Sinsheim. Dietmar Hopp, główny inwestor malutkiego TSG Hoffenheim, zamarzył wówczas, że wprowadzi swoje „dziecko” do Bundesligi. Dobrze wiedział jednak jak, nawet mimo nadmiaru gotówki, karkołomne jest to zadanie. Potrzebował kogoś, kto poukłada z odpowiednim zapleczem finansowym drużynę i zrobi z niej czołowy zespół w Bundeslidze. Ściągnął więc Ralfa i dał mu wolną rękę w działaniu samemu obserwując tylko efekty.
Te przychodziły nadzwyczaj szybko. Awans za awansem, znakomite transfery i budowa akademii dla młodzieży, która dziś jest topową za naszą zachodnią granicą. W 2008 w końcu się dokonało – TSG wywalczyło awans do elity realizując pierwsze z marzeń Hoppa, a realizacja kolejnych miała za chwilę nadejść. I chyba nawet nikt nie spodziewał się, że ekipa Rangnicka w Bundeslidze tak szybko zacznie robić furorę. Sezon 2008/2009, a zwłaszcza jego runda jesienna, to popis tej drużyny. Na półmetku bowiem Hoffenheim było liderem i choć na wiosnę spuchło plasując się na siódmym miejscu, to i tak wejście miało konkretne.
Ralf Rangnick oraz Dietmar HoppI pewnie Ralf bez trudu robiłby do dziś w Sinsheim to, co robi aktualnie w Lipsku. Krok po kroku budowałby topową w Niemczech drużynę, dokładał kolejne cegiełki do wielkiego projektu, a dziś jednym tchem wymienialibyśmy ich wśród ścisłych faworytów do zdobycia mistrzostwa kraju.
Pewnej zimy do klubu przyszedł jednak faks z Bayernu Monachium z ofertą za Luiza Gustavo. Rangnick Brazylijczyka niezwykle cenił i za żadne skarby oddać do klubu z Bawarii nie chciał. Inne zdanie miał na ten temat Hopp – uznał że leżące na stole siedemnaście milionów euro piechotą nie chodzi i skoro taka oferta się trafia, to trzeba z niej skorzystać. Ralf był nieugięty – zapowiadał nawet, że odejdzie jeśli bez jego zgody piłkarz zmieni barwy klubowe, ale i trudno było mu naiwnie wierzyć. Odejdzie, bo sprzedali mu piłkarza? Przecież ma kilkunastu innych, a i jakaś alternatywa się znajdzie.
No i nie uwierzyli. A Rangnicka kilka godzin później w klubie już nie było.
Co jak co, ale trzeba mu oddać, że z przytupem pokazał wówczas kto rządzi. Jasne, prezes łożył sporą kasę na utrzymanie klubu, ale bez rangnickowego know-how nie byłoby Hoffenheim w tym samym miejscu.
– Pomogłem temu klubowi. Ściągałem nieznanych jak dotąd piłkarzy, których wartość szybko rosła. Nie można jednak pracować w takich warunkach, że twój najlepszy piłkarz odchodzi do głównego konkurenta w lidze. Nawet jeśli ekonomicznie ten interes się opłacał, to na pewno nie w dłuższej perspektywie.
Na bezrobociu nie przebywał jednak długo. Kilka miesięcy później odebrał telefon od Dietricha Mateschitza – człowieka, który stoi za projektem całego Red Bulla i zamarzył sobie, że będzie miał klub w Bundeslidze. Nie, błąd. Będzie miał klub w czołówce Bundesligi. I w Lidze Mistrzów. Regularnie, rok w rok. I z mistrzostwem kraju. Kosztem wielkiej forsy, ale będzie miał.
W Lipsku budowali najpierw zespół w zupełnie inny sposób niż ma to miejsce teraz. Początkowo bazowali na piłkarzach niechybnie zbliżających się do emerytury – takich, którzy swoje już w życiu wybiegali i transfer do RB przyjmowali jako okazję do fajnego zarobku przy niewielkim wkładzie własnym. To jednak nie działało zbyt dobrze, więc koncern – patrząc na to, ile kasy wyrzuca w błoto – postanowił ściągnąć Rangnicka, który próbę rozkręcenia niemal identycznego projektu miał już za sobą.
Resztę historii już znacie. Lipsk w brawurowym tempie przeskakuje z ligi do ligi, wdziera się do najwyższej klasy rozgrywkowej i robi tyle szumu, że mówi o nim cały świat. Nikt nie ma nawet wątpliwości co do tego, że RB – choć w tym sezonie nie dało rady Bayernowi – w kolejnych będzie stanowić może i największe zagrożenie dla utytułowanego klubu z Bawarii. A Rangnick wszystkim w spokoju kieruje z góry układając kolejne klocki. Żonglując trenerami, kupując piłkarzy.
Oczywiście po drodze występowały małe komplikacje. Gdy Alexander Zorninger, ówczesny trener zespołu, stwierdził że po awansie do drugiej ligi zespół powinien przeczekać jeden sezon, okrzepnąć i dopiero szturmować elitę – Rangnick go zwolnił. I z racji, że nie potrafił znaleźć kogoś, kto w skuteczny sposób potrafiłby zająć się zespołem, to postanowił, że sam zejdzie z gabinetu, garnitur wymieni na dres i odwali robotę. I oczywiście – jak powiedział, tak zrobił. A potem znów powrócił za biurko, a trenerskie stery powierzył Ralphowi Hasenhuettlowi, który rok wcześniej wykręcał znakomite wyniki z beniaminkiem z Ingolstadt i który podziela jego spojrzenie na futbol.
I tak jak przez całą swoją dotychczasową karierę, Niemiec trzyma się sztywno wytyczonych przez siebie reguł. Nie kupuje zawodników starych, stara się celować w tych, którzy 23. urodziny mają dopiero przed sobą. Kiedyś na przykład miał możliwość ściągnięcia do Lipska Jamie’ego Vardy’ego, ale stwierdził, że ten, choć dobry piłkarsko, to nie mieści się w jego widełkach. – Ronaldo w Lipsku? Messi? Za starzy – żartował zresztą w jednym z wywiadów.
No i w końcu dba o swoje zdrowie tak, by nie doprowadzić się do stanu z czasów, gdy prowadził Schalke. – Jestem perfekcjonistą, a to choroba, która pożera czas. Ale wiem już, że odpoczynek jest bardzo ważny. Gdy mam wolną chwilę jeżdżę na rowerze z ojcem, spędzam czas z rodziną. Staram się unikać telefonu komórkowego, nie chcę mieć go ciągle pod ręką. Nauczyłem się też mówić „nie”, bo cenię każdą minutę życia.
*
Jedyny tytuł, który na swoim koncie ma Ralf Rangnick to Puchar Niemiec zdobyty z Schalke w 2011 roku. Był też w półfinale Ligi Mistrzów, robił awanse, ale jego gablota wciąż się kurzy i świeci pustkami. Jakkolwiek genialnym człowiekiem by nie był i ile by dobrego dla niemieckiej piłki nie zrobił – złośliwi zawsze będą mogli wytknąć mu brak trofeów. RB Lipsk to projekt jego życia, niewykluczone że finalny – wieńczący całą tę rewolucję, którą przeprowadził. I niewykluczone, że ostatnia wielka szansa na to, by swoje osiągnięcia i możliwości w końcu podeprzeć żywymi dowodami.
MARCIN BORZĘCKI