Sezon 2003/04, czyli szeroko pojęte początki świadomego przeżywania przeze mnie futbolu, naznaczone powolnym przerzucaniem się z „Bravo Sport” na z założenia nieco bardziej fachową prasę. Na przełomie lutego i marca 2004 roku Real Madryt z kilkoma punktami przewagi nad resztą ligowej stawki pewnie zmierza po mistrzostwo kraju, dochodzi do finału Pucharu Króla, a w 1/8 finału Ligi Mistrzów eliminuje Bayern Monachium. W składzie Królewskich po boisku biegają zaś tacy zawodnicy, jak Luis Figo, David Beckham, Roberto Carlos, Raúl, Zidane, czy bezgranicznie uwielbiany przeze mnie brazylijski Ronaldo.
Gdy w myślach już wyobrażałem sobie, jakim przeżyciem będzie – wydające mi się wówczas na wyciągnięcie ręki – zdobycie przez „Los Blancos” potrójnej korony, w moje ręce trafił jeden z numerów „Piłki Nożnej”. W nim zaś natrafiłem na artykuł dotyczący Realu Madryt, w którym z nagłówka grzmiano: „Padną na twarz!”. To, co początkowo uważałem za dyrdymały rangą przyrastające do artykułu na temat Ronaldinho jeszcze sprzed transferu do Barcelony, zatytułowanego „Kto chce problem?”, okazało się jednak proroctwem.
W ostatnich 10 ligowych kolejkach Real Madryt poległ siedmiokrotnie, ustępując Valencii (ostatnie do dziś mistrzostwo) i Barcelonie, w finale Pucharu Króla przegrał po dogrywce 2:3 z Realem Saragossa, w Champions League odpadł natomiast z Monaco, w którego barwach występował wypożyczony właśnie z Realu Fernando Morientes.
W składzie Królewskich po boisku biegają tacy zawodnicy, jak Luis Figo, David Beckham, Roberto Carlos, Raúl, Zidane, czy bezgranicznie uwielbiany przeze mnie brazylijski Ronaldo. Na ławce zaś takie asy, jak Javier Portillo, Francisco Pavón, Álvaro Mejía czy Antonio Núñez.
„Pokaż mi jaką masz ławkę rezerwowych, a powiem ci, jak silny masz skład”, mawiają mądre głowy. I mają w tym bez cienia wątpliwości sporo racji. Od siebie dodałbym jeszcze jednak: „Pokaż mi, jak zarządzasz ławką, a ja powiem ci, jakie masz szanse na tytuł”. Jasne, czasy, w których Real – z drobnymi wyjątkami, jak Guti, Santiago Solari czy młodziutcy wówczas Juanfran i Álvaro Arbeloa, którzy na szerokie wody wypłynęli jednak dopiero kilka lat później – za zmienników miał kompletnych parodystów, w większości niepotrafiących sobie później poradzić nawet na średnim poziomie, minęły już raczej bezpowrotnie. Mimo wszystko gdy w minionych latach – szczególnie za kadencji Carlo Ancelottiego – Królewscy mimo ławki wartej kupę szmalu piłowali nieustannie ten sam skład, wspomniane „padną na twarz” stawało mi przed oczami, jakbym artykuł z „Piłki Nożnej” czytał przed sekundą.
Gdybym miał wskazać największą zaletę Zinédine’a Zidane’a jako szkoleniowca, nie wymieniłbym jakiegoś wyjątkowego kunsztu taktycznego, bycia wyśmienitym psychologiem/motywatorem (choć jego osoba sama w sobie w jakiś sposób na pewno musi nakręcać piłkarzy) czy bijącej od niego na kilometr charyzmy (na spotkaniach z dziennikarzami sprawia wręcz wrażenie wyjątkowo nieśmiałego faceta). Jego największą siłą jest właśnie to, że – w przeciwieństwie do kilku swoich poprzedników – do perfekcji opanował tak z pozoru banalną czynność, jak umiejętne korzystanie z własnych graczy.
Szczególną uwagę warto zwrócić przy tym na to, jak wielką rolę w tym wszystkim odgrywają piłkarze, którzy albo zostali ściągnięci za grosze, albo też zostali sprowadzeni z powrotem do stolicy Hiszpanii po zebraniu odpowiednich szlifów w innych klubach. Nawet jeśli większość z nich najważniejsze spotkania często ogląda z perspektywy ławki rezerwowych, obstawanie przy tezie, że ich rola ogranicza się wyłącznie do odciążania największych gwiazd w przeddzień najistotniejszych starć, byłaby wyjątkowo ryzykowna. Wystarczy spojrzeć na statystyki każdego z nich z osobna:
– Lucas Vázquez: 2231 minut we wszystkich rozgrywkach, 4 gole i 14 asyst, wychowanek odkupiony przed startem poprzedniego sezonu z Espanyolu za milion euro
– Álvaro Morata: 1791 minut, 20 goli i 6 asyst, wychowanek sprzedany do Juventusu za 20 milionów, odkupiony za 30
– Marco Asensio: 1800 minut, 9 goli i 4 asysty, kupiony za 3,5 miliona euro, przed startem obecnego sezonu ściągnięty z wypożyczenia w Espanyolu
– Casemiro: 2980 minut, 5 goli i 4 asysty, kupiony cztery lata temu za 6 milionów, dwa lata temu ściągnięty z wypożyczenia w FC Porto
– Nacho Fernández: 3107 minut, 2 gole i 3 asysty, wychowanek
– Kiko Casilla: 1726 minut, wychowanek odkupiony po kilku latach za 6 milionów euro
O wpisujących się w kryterium zawodnikach pierwszego składu takich, jak kolejny z wychowanków, Dani Carvajal, który znajduje się dziś w absolutnym czubie prawych obrońców czy jego vis-a-vis, czyli ściągniętym dziesięć lat temu za 6,5 miliona Marcelo (wcale nie dziwi mnie wymienianie go w gronie kandydatów – nie mylić z faworytami – do zdobycia Złotej Piłki) nie ma zaś sensu nawet wspominać.
Trochę dziwi mnie przy tym fakt, że wielu ludzi zarzuca Zidane’owi niesprawiedliwość. Że Isco czy Asensio zagrali bardzo dobrze, a za moment lądują na ławce. Na pierwszy rzut oka, podobne stwierdzenia wydają się mieć ręce i nogi. Pojmowanie tego zjawiska można też jednak równie dobrze odwrócić. Jestem w stanie bowiem założyć się o każdą sumę pieniędzy, której nie posiadam, że u – nie szukając zbyt daleko – Carlo Ancelottiego, żaden z wyżej wymienionych – może za wyjątkiem Casemiro – nie dobiłby nawet do połowy rozegranych w tym sezonie minut.
Odciążanie Cristiano Ronaldo, Toniego Kroosa czy Luki Modricia, którzy nie muszą wychodzić na starcia z Granadą czy Deportivo, mając w głowie spotkania z Atlético w półfinale Ligi Mistrzów, to w moim odczuciu główny czynnik wpływający na to, że Real po raz pierwszy od długiego czasu wraz z początkiem maja wciąż pozostaje w grze o dwa tytuły. Zidane wypracował dobrze zazębiający się mechanizm, w którym jego podopieczni doskonale zdają sobie sprawę z tego, że każdy ewentualny sukces będzie zasługą całej kadry. Według mnie, jedyną niesprawiedliwością Zidane’a było tak naprawdę uparte stawianie na Garetha Bale’a. Tutaj jednak problem – przynajmniej na jakiś czas – rozwiązał się sam.
Choć nie mam zielonego pojęcia, czy koniec końców obranie podobnej strategii zapewni w tym sezonie Królewskim dublet – czy też w ogóle jakiekolwiek trofeum – jestem mimo wszystko przekonany, że obecnie jest to najbardziej stabilny i najmądrzej zarządzany Real w XXI wieku. W ostateczny sukces Królewskich oczywiście głęboko wierzę, ale i w razie ewentualnego niepowodzenia zawsze będę wolał, by mówiło się, że „Los Blancos” ligowego tytułu pozbawił brak taktycznego faulu Marcelo w ostatnich sekundach „El Clásico”, niż kondycyjna katastrofa w starciu z Barceloną sprzed dwóch lat, gdy dobrze grający Real od 60. minuty zaczął modlitwy o końcowy gwizdek.
Pewien jestem tylko jednego – jeśli ligę wygra Real, dokona tego przede wszystkim dzięki konsekwentnemu dążeniu do stworzenia najbardziej wyrównanej kadry na świecie. Jeśli zaś zwycięży Barcelona, dokona tego w głównej mierze z racji na to, że dysponuje najsilniejszym atakiem w historii futbolu.
* * *
Swoją drogą, uważam, że całe piękno obecnego sezonu polega właśnie na tym, że mimo kreowania przez media skrajnie różnych obrazów Realu i Barcelony, wcale nie jest powiedziane, że Katalończycy na mecie nie zdobędą większej liczby trofeów niż odwieczny rywal.
Muszę przyznać, że kilka miesięcy temu za żadne skarby nie spodziewałbym się, że sezon, który śledziło się – przynajmniej w moim przypadku – wyłącznie siłą rozpędu, w końcowej fazie będzie bodaj najbardziej interesującym od dziesięciu lat i czasów legendarnego „Tamudazo”. Wówczas jednak również nic nie wskazywało na to, że będą to rozgrywki, w których wyniki kilku ostatnich kolejek znałbym na pamięć do dziś.
Ban