Z roku na rok konsekwentnie rosły w siłę. Znacznie podnosiły poziom krajowych rozgrywek, a gdy przyszło im udać się na salony, to nie w ubłoconych trzewikach i spranym podkoszulku, a w eleganckim garniturze i wypastowanych pantoflach. Regularnie przynosiły niemieckim kibicom chlubę i efektywnie punktowały we wszelkich możliwych rankingach. Ten sezon był jednak dla zespółów zza naszej zachodniej granicy wyjątkowo fatalny i wcale nie jest powiedziane, że kolejny będzie o niebo lepszy.
Aż trudno dziś sobie uzmysłowić, że Bundesliga jeszcze kilka lat temu, w rankingu rozgrywek Starego Kontynentu, musiała oglądać plecy nawet nie tyle Premier League, co nawet Serie A i Ligue 1. Dziś te dwie ostatnie są w odwrocie, za to Niemcy zdołali już nawet przeskoczyć Wyspiarzy wygodnie rozsiadając się na pozycji wicelidera. Bo do prowadzącej La Liga strata jest tak kolosalna, że trzeba by chyba wykluczenia z europejskich rozgrywek Realu i Barcelony na kilka dobrych lat, by tę różnicę zniwelować. Tak czy owak – ostatnia dekada w wykonaniu Bayernu, Borussii, Schalke czy całej reszty była co najmniej dobra, a zwieńczeniem rozkwitu stał się finał Ligi Mistrzów z 2013 roku – po raz pierwszy w historii rozstrzygnięty między zespołami na co dzień mierzącymi się w Bundeslidze. W końcu jednak bańka pękła – udało się dobić do sufitu o który właśnie uderzono czołem.
Ostatni sezon bez niemieckich zespołów w półfinałach europejskich pucharów? 2004/2005. Bayern odpada po dwumeczu z Chelsea w Lidze Mistrzów. Te same rozgrywki wcześniej opuszcza już wicemistrz kraju, Bayer Leverkusen, który nie daje rady Liverpoolowi, zaś mistrz – Werder – przyjmuje aż 2:10 w dwumeczu z Lyonem. Puchar UEFA? Nie ma nawet zespołu, który pokonałby 1/16 finału. Minęło więc aż dwanaście lat, by historia się powtórzyła i choć za rok do takiego blamażu dojść nie powinno, to potencjalny skład wysłany na europejskie salony nie musi napawać dużym optymizmem.
Ten sezon był dla niemieckich klubów kumulacją plag i wszystkich możliwych odmian pecha. Wydawało się pierwotnie, że po trzech latach rządów Pepa Guardioli, gdy Bawarczycy notorycznie odbijali się od ściany, w końcu uda się przełamać niekorzystny impas. Monachijczycy wchodzili właśnie w decydującą fazę sezonu i, co ważne, wykonywali ten krok będąc w naprawdę wysokiej dyspozycji. Wycyrklowali formę na finisz rozgrywek i pewnie w dwumeczu z Realem poradziliby sobie o niebo lepiej, gdyby na przykład nie kontuzja Roberta Lewandowskiego. Polak pauzuje przez urazy od wielkiego dzwonu, a los chciał by z trybun oglądał akurat tak istotne w kontekście całego sezonu spotkanie. Rywalizacja i koniec końców porażka z „Królewskimi” będzie jednak dla klubu bodźcem do poważniejszych zmian, bo tak konsekwentnie podłączani do respiratora piłkarze, którzy w ostatnich latach decydowali o sile zespołu, w końcu, jak w przypadku Lahma i Alonso, ustąpią lub – jak w przypadku Robbena i Ribery’ego – stopniowo zaczną oddawać stery w znacznie młodsze ręce. To miało być zresztą piękne zwieńczenie ery Bayernu opartej na tych piłkarzach, którzy od dawien dawna decydowali o sile i obliczu zepsołu. Teraz jednak Rummenigge i spółka muszą zacząć pisać zupełnie nowy rozdział. Rozdział przemiany pokoleniowej, której skutki trudno przewidzieć z wyprzedzeniem kilku miesięcy.
Szczęścia nie miała też Borussia Dortmund, bo cholera wie, jak potoczyłaby się pierwsza konfrontacja z Monaco, gdyby na nieco ponad godzinę przed meczem ktoś nie porwał się na życie piłkarzy. Bomby wybuchające obok przejeżdżającego autokaru zrobiły swoje – Thomas Tuchel prosił o przełożenie spotkania, UEFA naciskała, Watzke się zgodził i pierwsze 45 minut dortmundczycy obecni byli na boisku tylko ciałem. Głowa i myśli wędrowały tak jakby w zupełnie innej przestrzeni, co summa summarum odbiło się na wyniku.
Nie tylko jednak feralne chwile sprzed ponad tygodnia zadecydowały o takim, a nie innym wyniku wykręconym przez BVB w Europie. Gdy latem żółto-czarny organizm uszczuplił się o cały swój kręgosłup tracąc Hummelsa, Guendogana i Mchitarjana, klub postawił na inwestycję w przyszłość. Odhaczył w notesie ten sezon jako przejściowy, a całe siły skupił na kolejnych latach, w które z gracją ekipę z Signal Iduna Park wprowadzić ma cała armia młodych i utalentowanych piłkarzy ściągniętych latem. Borussia była więc świadoma swojej przebudowy i choć liczyła się z tym, że zdarzy jej się kilkukrotnie znacząco potknąć, to niedosyt po dwumeczu z Monaco tak czy owak odczuwać musi.
W efekcie najdłużej pozostającym na placu boju w walce o półfinał zespołem było Schalke. „Die Koenigsblauen” w pierwszym meczu przyjęli dwa gole od Ajaxu w Amsterdamie, ale już w rewanżu zdołali doprowadzić do dogrywki. W niej, grając już w przewadze jednego zawodnika, zdobyli nawet gola, ale koniec końców w kuriozalnych okolicznościach z Ligą Europy się pożegnali nie ratując honoru niemieckiej piłki klubowej na europejskiej arenie.
Czy za rok będzie lepiej? Ciężko powiedzieć. Bayern niewykluczone, że będzie po sporej przebudowie, więc trudno wywróżyć jakie zrodzi ona owoce już w najblliższym sezonie. Lepsza i dojrzalsza powinna być Borussia Dortmund, ale w Champions League najprawdopodobniej zagoszczą też dwaj debiutanci. RB Lipsk nie powinno mieć większego problemu ze zgarnięciem bezpośredniej promocji, zaś Hoffenheim, niewykluczone, będzie musiało przebrnąć jeszcze eliminacje, co też do najprostszych zadań nie musi należeć. I tak jak w projekt spod znaku Red Bulla wierzyć można bardziej, bo ambitne plany działacze zapowiadają już teraz, tak nie wiadomo jak kompletnie niedoświadczony w takich rozgrywkach zespół poradzi sobie w otoczeniu starszych kolegów, nierzadko rutyniarzy. A ciekawie zapowiada się też obsada w Lidze Europy. Hertha, Freiburg, Koeln, może Werder… Trudno upatrywać tu kandydata do zrobienia furory na tej płaszczyźnie. Dla Bundesligi więc prawdziwa próba, która – jeśli niemieckie rozgrywki chcą utrzymać aktualną pozycję – musi zostać bezbłędnie zaliczona.
MB