– Może się tak zdarzyć, że w lidze wystawię skład taki, by chronić najważniejszych piłkarzy przed Ligą Europy. Te słowa Jose Mourinho można odbierać tylko w jeden sposób – on już wie, którędy wiedzie najkrótsza i najmniej kręta droga do kolejnej edycji Ligi Mistrzów, a skoro tak, nie cofnie się przed niczym i nie zatrzyma choćby na moment przed żadną z przeszkód. I tak naprawdę, patrząc na pozostałych uczestników, należy się zacząć zastanawiać, czy szyldu rozgrywek nie powinno się na potrzebę następnych kilku tygodni zmienić na: „Zatrzymać Manchester United”.
Jaśniejszego i łatwiejszego w odbiorze sygnału odnośnie najbliższych priorytetów, niż posadzenie w weekend na ławce Zlatana Ibrahimovicia, „The Special One” wysłać zwyczajnie nie mógł. I – co nie było regułą w tym sezonie – wygrał podwójnie. Raz, że „Ibra” mógł tylko przyklepać wyjściówkę siedmiominutowym występem, nie przemęczając się zbytnio, dwa, że Portugalczyk dostał sygnał, że Rashford i Lingard również są w stanie wziąć odpowiedzialność za wynik.
Ten dziś najzwyczajniej w świecie musi być dla „Czerwonych Diabłów” pozytywny. W obliczu wejścia all-in w Ligę Europy, odpadnięcie z Anderlechtem byłoby prawdziwym kataklizmem. Sufitem walącym się na głowę, choć dopiero co z domu wyszedł inspektor nadzoru budowlanego. Dość powiedzieć, że w 26 ostatnich spotkaniach na Old Trafford, ani razu nie padł wynik, który eliminowałby podopiecznych Jose Mourinho z gry o europejskie „trofeum pocieszenia”. Za to na tarczy wracały już w tym sezonie z „Teatru Marzeń” mistrz Anglii Leicester, Tottenham, Chelsea czy Manchester City.
Powiedzielibyśmy, że Anderlecht może upatrywać swojej szansy w Łukaszu Teodorczyku, któremu w tym sezonie bramki sypią się jak piach z dziurawego worka, gdybyśmy nie pamiętali, jak ledwie rok temu koncertowo zmarnował swoją szansę przeciwko Manchesterowi City i gdyby nie to, że akurat w Lidze Europy mocno go ostatnio przyblokowało:
– bez gola z Saint-Etienne u siebie
– bez gola z Zenitem u siebie
– bez gola z APOEL-em na wyjeździe
– bez gola z APOEL-em u siebie
– bez gola z Manchesterem United u siebie
Dodajmy do tego komplet domowych zwycięstw w pucharach przeciwko belgijskim zespołom oraz fatalną statystykę Anderlechtu w delegacjach do Anglii (15 meczów, 0 zwycięstw), a przesłanek do wiary w Teodorczyka i jego kolegów robi się naprawdę mało. Wydaje się wręcz, że najgroźniejszym przeciwnikiem dla Manchesteru United na drodze do półfinału, a docelowo – do triumfu w rozgrywkach, będzie… Manchester United.
Oczywiście o pozostałych przeciwnikach, czyli potencjalnych rywalach „Czerwonych Diabłów” zapominać nie wolno, jasne. Jednak tak naprawdę wśród nich nie widzimy drużyny, która może stanowić zagrożenie nawet dla nie zawsze grających na miarę swoich nazwisk piłkarzy United. Najbliższy awansu z pozostałych par jest Ajax, który dość nieoczekiwanie (a na pewno niespodziewanie łatwo) uporał się 2:0 z Schalke, któremu mimo to trzeba w tym sezonie przyznać tytuł… najdłużej obecnej w pucharach niemieckiej drużyny.
Najgoręcej powinno jednak być pomiędzy Genkiem i Celtą Vigo, a zwłaszcza – szczególnie w obliczu nie mających zbyt wiele wspólnego ze sportem wydarzeń z pierwszego meczu – Besiktasu z Lyonem. Jednobramkowe zwycięstwa Hiszpanów i Francuzów bynajmniej nie pieczętują ich awansu do najlepszej czwórki. Z odrabianiem strat na bakier nie są na pewno Turcy, którzy w tym sezonie w 45 minut potrafili z prowadzenia Benfiki 3:0 zrobić 3:3. A że i ofensywy Genku należy się obawiać – wie już Celta, a przekonał się ostatnimi czasy między innymi także Gent – przegrywając u siebie w 1/8 finału aż 2:5.