Reklama

Dla nas inkubatory to limuzyny. Te godziny marznięcia na mrozie mają sens

redakcja

Autor:redakcja

15 kwietnia 2017, 10:20 • 29 min czytania 98 komentarzy

Polacy jak nikt inny potrafią się kłócić i jak żadna z pozostałych nacji jednoczyć. Ilustrację słów marszałka Józefa Piłsudskiego „naród wspaniały, tylko ludzie kurwy” obserwujemy co roku w styczniu, w czasie finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. „Nie jest sztuką zrobić karnawał w Brazylii, sztuką jest zrobić go w Polsce” – mówi sprawca całego zamieszania Jurek Owsiak, najbardziej znany wolontariusz świata. „Psy szczekają, karawana jedzie dalej” – to hasło jest dla niego tak charakterystyczne, jak kolczyk w uchu i kolorowe oprawki okularów. Kiedyś został zapytany, kim chciałby być, gdyby nie był Owsiakiem. Odpowiedział, że psem, najlepiej labradorem. Taki właśnie jest. Przemiły, przyjazny, ale jak ugryzie, to boli. Nie odpuszcza licytującym dla żartu, ludziom zarzucającym Orkiestrze ściąganie zachodniego szajsu. Jego Fundacja nominowana jest do Pokojowej Nagrody Nobla.

Dla nas inkubatory to limuzyny. Te godziny marznięcia na mrozie mają sens

Działamy 25 lat. Ale to nie jest zbiórka 25 razy 360 dni. To jest 25 dni zbiórek pieniędzy w 25 lat. Te 25 dni sprawiło, że kupiliśmy sprzęt za prawie miliard złotych! Wielkie fundacje na świecie zbierają przez cały rok. Największy szpital brytyjski notuje 55 milionów funtów, lecz pieniądze wpływają tam codziennie, a jeszcze mają tantiemy z Piotrusia Pana. Katolicy urządzają zbiórki w kościołach cztery razy w miesiącu. My mamy tylko jeden dzień w roku. I to jest genialna sprawa, niesamowity efekt! Pokaż mi inną ideę w wolnej Polsce, która liczy sobie 25 lat i ma się dobrze.

Nic nie przychodzi mi do głowy.

No właśnie, bo niczego takiego nie ma! Te idee są ulotne. Było pokolenie Jana Pawła II i śmiem twierdzić, że to się nie utrzymało. Nie widzę aktywności w podejmowaniu myśli papieża. Gdyby ona funkcjonowała w Polakach, nie szarpalibyśmy się tak nawzajem.

Orkiestra jest tak dotykalna, jak ludzie, którzy motywują nas, by dalej działać. „Zbierałam dla was jako nastolatka. Potem tylko obserwowałam, że jest finał, może czasem wrzuciłam jakiś pieniążek. Życie tak się toczyło, aż tu nagle rodzi mi się dziecko, a ja widzę inkubator, na którym jest serducho. Dzisiaj mój synek ma 7 lat, chodzę z nim po ulicy i mamy pełną puszkę. Jest uśmiechnięty od ucha do ucha”. Takich listów przychodzi do nas mnóstwo.

Reklama

Przychodzą także kartki z więzień.

Bo ludzie w więzieniach też dla nas zbierają, przynajmniej zbierali do zeszłego roku. Teraz dostali zakaz uczestniczenia w Orkiestrze, nad czym ubolewam. Wcześniej robili na finał  gadżety, coś lepili. Dla ich resocjalizacji było to coś wspaniałego. Mam dużo listów z zakładów karnych, są niesamowite.

Więźniowie potrafią przyznać ci się po latach, że przebywając na wolności  buchnęli puszkę WOŚP.

Tak, i teraz za to przepraszają. Wiesz, trzeba naprawdę dużo, żeby napisać pod imieniem i nazwiskiem: „Tak, wiem, że źle zrobiłem”. Może to wpływ wychowawcy, może trzeźwiące działanie wyroku sądu – nieważne. Ważne, że w czyimś życiu nastąpiła zmiana! Później ci sami ludzie zbierali dla nas pieniądze i prosili, żebym wysłał ich dziecku zdjęcie z autografem. I my to robimy. Jeżeli ktoś nas wspiera, to jak ja mam mu powiedzieć: „A, ty siedzisz. Ja od złego człowieka nie biorę pieniędzy”? W życiu.

Miejscowy król amfy chce wesprzeć Orkiestrę znaczącą kwotą. Bierzesz?

Pewnie, że nie. Nie prześwietlamy nikogo, to nie jest nasz cel. Ale jeżeli mamy taką możliwość, ktoś jest znany i wydaje nam się, że dar na WOŚP nie pochodzi z serca i chęci pomocy, potrafimy odmówić.

Reklama

Dwóch darczyńców ocenzurowałeś.

No tak. Jeden z tych panów to były senator (Aleksander Gawronik red.), wszyscy już chyba o nim zapomnieli. Zamierzał wziąć udział w licytacji złotego serduszka i zaczął stawiać jakieś warunki. Chciał być przy wszystkim obecny, spotkać się ze mną. Przez telefon w czasie finału powiedzieliśmy, że odmawiamy. Że jeśli chce nas wspomóc, to niech zrobi to anonimowo. U nas anonimowość sięga 95% wspierających.

Pokaźną sumę oferował też facet z Olsztyna. Typowy wytwór pierwszych lat po odzyskaniu niepodległości. Na takich biznesmenów mówiło się: „białe skarpetki, fura i komóra”. Wtedy Centertel to było coś. Co z tego, że te telefony miały wielkość cegły, każdy wiedział, że taki unikat swoje kosztował. Dzisiaj komórkę widzisz u każdego w ręku.

To prawda, ja mam przy sobie dwie.

No widzisz. Ostatnio na Dworcu Centralnym podszedł do mnie bezdomny. Pyta, kiedy będzie przystanek Woodstock. Mówię: „3-4 dzień sierpnia”. On wyjął telefon i zapisał to sobie w kalendarzu. (śmiech)

20 lat temu przenośny telefon to był atrybut. To wtedy pojawiły się szybkie biznesy w postaci różnych kas oszczędnościowych, przewożenia wielkich cystern alkoholu, paliwa bez akcyzy. Ten człowiek z Olsztyna to był jeden z reprezentantów takich interesów. Uparł się, żeby licytować. Kolorowy gość, żył widowiskowo. Najgorsze, że niektórzy traktowali takich ludzi jako ekspertów. Te maniery drobnych cwaniaczków, wyciągniętych na chwilę na piedestał ciekawostki. Wyczuliśmy go. „Dziękujemy bardzo, nie bawimy się w to” – grzecznie wyprosiliśmy niedoszłego darczyńcę.

Rozmawialiśmy o podprowadzaniu skarbonek. W tym roku na 120 tys. wolontariuszy nie mieliście ani jednego przypadku kradzieży. Co ciekawe, w czasie debiutu WOŚP przechodnie wcale nie wrzucali drobnych do puszek. Zbieraliście do torebek po jabłkach, pudełkach po butach.

W pierwszym finale w ogóle nie było żadnych skarbonek, ludzie organizowali wszystko spontanicznie. Natychmiast odezwała się firma z Gdańska, załatwiła coś w kształcie pudełek od proszku do prania. Później pojawił się nasz stały sponsor, z Ostrołęki – producent papieru.

To ludzie w naturalny sposób nadawali kierunek WOŚP. Decydowali jak będą zbierali, jak będą się przedstawiali.

Zbierający w Drawsku Pomorskim Dawid Ozdoba wspomina, że podczas drugiego finału brano go za żebraka.

Nie było żadnych identyfikatorów. Był list, odbity na ksero, ledwo widoczny. Odbitek było  30, może 20 tys. Gdzieś z tyle osób dostało ten list fizycznie do ręki, żeby móc nas reprezentować. Dzisiaj to niewyobrażalne dawać komuś do czytania świstek. Bo to kojarzy się od razu z krótkimi kartkami: „Jestem chory/chora. Proszę o wsparcie”. Tamten rok pokazał, że musimy coś zmienić. Tak powstały identyfikatory.

Zanim usiedliśmy, spacerowałem trochę po twoim biurze. Zwróciłem uwagę na jedno zdjęcie. Ty z Sharon Stone. Kto do kogo podszedł?

Ona do mnie. Ktoś jej powiedział kim jestem. Zaraz potem zrobiła sobie fotę z Wałęsą. Lechu się zdziwił. Sam ją zapraszał, a po wszystkim pytał: „A kto to?”. (śmiech)

Za prezydentury Wałęsy wysyłałeś do niego ankiety dla zbierających. Kiedy najwyższym przedstawicielem państwa został Kwaśniewski, powtórzyłeś to.

Wysyłaliśmy identyfikatory do Pałacu Prezydenckiego. Dawniej było tak, że każdy chętny musiał wypełnić taką ankietę. Wiesz, my od początku posługiwaliśmy się kodem podpatrzonym na Zachodzie. Tam akcje obywatelskie, charytatywne obrandowane są najwyższymi urzędami. Jeżeli Amerykanie życzą sobie, żeby dzieci przestały tyć, a zaczęły się ruszać, kogo biorą? Oczywiście kogoś wybitnie popularnego – Schwarzeneggera. I ten Schwarzenegger nie organizuje zajęć gdzieś na plaży, w szkole, tylko zaprasza dzieci na trawnik przed Białym Domem i tam robi z nimi gimnastykę.

Nam też o to chodziło, o medialność. Nie uciekaliśmy od show, które niesie ze sobą finał.

„Nie zgadzam się z tymi, którzy mówią: miłosierdzie powinno być w skromności. Mnie powiedział ks. Tischner: «Panie Jurku, to, co pan robi, ma być z przytupem, z hałasem. Jak pan nie będzie tego tak robił, to pan zbierze tyle, ile dziad pod kościołem»”.

I od początku tak to było wymyślone! Jest akcja telewizyjna, więc zależy nam, żeby jak najwięcej osób było obok. Nie krępowało nas, że piszemy do urzędu prezydenckiego, do urzędu premiera, do prezydentów miast. Apelowaliśmy, żeby włączyli się do akcji. Myśmy od samego początku próbowali ludzi łączyć. I tak jest do dzisiaj. Jeżeli czujemy, że wytworzył się fajny klimat, jest impuls, to chętnie wysyłamy informację z naszej strony: „W porządku. Cieszymy się, że chcesz z nami grać”. Niezależnie od opcji politycznych, religijnych.

Otrzymywaliście odpowiedzi z Pałacu?

Na początku raczej nie. Potem prezydenci zaczęli odpisywać na zasadzie: „Mam przygotowane gadżety na waszą aukcję. Wiem o niej, popieram ją. Wszystkiego najlepszego”. Co było nie tak w pierwszych latach? Nie wiem, może zawodził marketing? Bo jakoś nie do końca chce mi się wierzyć, że ludzie władzy nie sprzyjali WOŚP. W ostatnim finale wzięła udział para prezydencka. W każdym człowieku odzywa się głos wsparcia dla inicjatywy obywatelskiej.

Wystarczy spojrzeć na zeszły rok. Każdy z żyjących prezydentów III RP coś wam przysłał. Duda narty, Komorowski konstytucję z autografem, Kwaśniewski krawat, a Wałęsa obraz „Nie chcem, ale muszem”. 

No właśnie. Pamiętam jak Donald Tusk, będąc premierem, brał puchę i zasuwał po Długim Targu.

Fizycznie był wolontariuszem.

Dziwi mnie, że niektórzy politycy przeciwstawiają się Orkiestrze. Przecież wypadają przez to bardzo źle publicznie. Przypomnę posła Piętę. Taki głos po prostu nie przystoi człowiekowi z Wiejskiej. To niepisany dekalog, który przyjmują wszyscy. Skoro chcemy stworzyć społeczeństwo obywatelskie, jestem otwarty na inicjatywy obywatelskie.

owsiakreliga

Patrzę na ogromny plakat Boba Marleya na ścianie.

Marley zasłynął m.in. tym, że żyjąc na Jamajce próbował pogodzić skrajnie obce i dalekie od siebie ugrupowania polityczne. Wprowadzał polityków na scenę, prosił, żeby podali sobie dłonie. Summa summarum nic z tego nie wynikało. Ale on nie rezygnował, ciągle próbował. A pamiętajmy, że mówimy o człowieku bardzo źle traktowanym przez swoich ziomali, który nastawali na jego życie, chcieli go obrabować. Mimo to zachował poczucie, że chce zrobić coś dla własnego kraju, który do dzisiaj jest strasznie zagmatwany. To jest ten hart ducha, który mi się szalenie podoba. I który gdzieś we mnie siedzi.

Podobno pierwsze słowo, jakiego nauczyłeś się po angielsku to „peace”. Widzisz się w roli Marleya? Jako rozjemca, gołąbek pokoju? Deklarujesz, że chętnie zaprosisz Kaczyńskiego na Woodstock. Może to jest metoda?

Upraszczając, można to tak skwitować. (uśmiech) Pewne sytuacje są bliskie mojemu sercu, ale też zdaję sobie sprawę jak trudne do zrealizowania.

Nie mam nic przeciwko temu, żeby na Przystanku Kaczyński podał rękę Schetynie, Schetyna przytulił Petru i by wszyscy razem zaśpiewali piosenkę Kukiza. My nie zamykamy drzwi. Zapraszamy gości, których nikt nam nie każe przyjąć. Robimy to! Na ASP Lech Wałęsa przedstawił własną wizję świata. Przemawiali Tadeusz Mazowiecki, ksiądz Boniecki, Kaczkowski. Byłoby fajnie, gdybyśmy nauczyli się słuchać. Także swoich przeciwników. My nie słuchamy!

„Wiem, co mówił nasz papież, słuchałem go i uważam, że to, co robimy, w istocie jest wprowadzaniem jego słów w czyn. My namawiamy ludzi do zgody, a nie żeby być dla siebie wilkiem”. 

O widzisz, my nie słuchamy tego, co mówił papież! Kiedy Jan Paweł II był na drugiej pielgrzymce w Polsce, pracowałem przy produkcji witraży. Pojechaliśmy całą naszą załogą witrażową do Mistrzejowic, byliśmy w Częstochowie. To były jeszcze czasy, gdzie ludzie wywieszali flagi Solidarności, wolność wszystkich elektryzowała. I ja nie pamiętam, żeby papież jednoznacznie odnosił się do transparentów, podgrzewał atmosferę. Nie wstawał i nie mówił: „Pozdrawiam ludzi, którzy tych i tych nienawidzą”. Nie. Mówił natomiast, że musimy się nawzajem słuchać, tworzyć więź, nauczyć się przebaczać. I być może jego słowa spowodowały, że odzyskaliśmy niepodległość i nikomu włos z głowy nie spadł.

Dzisiaj próbują mi wmówić, że nasza wolność przyszła przez jakieś knucie, podszepty, przez zdradę. Na miłość boską! Niech będzie tych zdrad 1800, jeżeli dzięki temu żyjemy wszyscy w wolnym kraju!

Cel uświęca środki…

Tyle że ja nie pamiętam, żeby na moim osiedlu stało ZOMO, kiedy głosowałem na wolną Polskę. Pamiętam za to, że wszyscy czuliśmy się fantastycznie mogąc stanowić sami o własnym głosie. Wszyscy sąsiedzi głosowali na Solidarność, sąsiedzi sąsiadów też. „O, sąsiad skreślił tak jak ja” – mówiłem i podawałem dalej długopis. Nikt nie stał za zasłonką, nikt nie krzyczał na podwórku: „Słuchajcie, ten okrągły stół to jakieś kurewstwo. Siedźcie w domu, nie idźcie na wybory, to wszystko cwaniaki”. Nie pamiętam.

Przez te 25 lat miałeś pełen żołądek, nic nie gmatwało twojego żywota i nagle, można by powiedzieć z nudów, wymyślasz sobie nową historię. Kompletnie tego nie rozumiem i próbuję ludziom tłumaczyć: „Miejcie swoje zdanie, nawet bardzo odmienne. Ale niech to zdanie nas nie poróżni”. Niestety poróżniło.

Mówisz o szukaniu dziury w całym?

Dziury w całym, absolutnie.

Bywało, że i ty bardzo przejmowałeś się tym, co ludzie powiedzą. Po drugim finale było ci głupio wejść do sklepu i kupić z żoną pralkę.

Stała się rzecz niespotykana, zebraliśmy mnóstwo pieniędzy. I to 25 lat temu, w kraju, który miał dystans do takich akcji. Który został zbudowany na czymś tak tragicznym i śmiesznym jak PRL. Te głupie czasy pięknie komiksowo opisał Bareja. Czasy kupowania spod lady, czasy zabierania do domu młotka z pracy. Logikę przeciętnego Polaka miałem zapisaną w DNA. „Jezus kochany, zebraliśmy tyle pieniędzy! Zaraz pomyślą, że ja wziąłem z tej kupki i teraz robię zakupy”. To było tak naturalne…

Minęło?

Nieee. Ciągle mam w sobie tę spiskową teorię dziejów.

Ty?!

Uwierz mi, że ja w wielu sprawach jestem przeciętnym Kowalskim. Nie odbieram świata tylko w sposób szamański. Nie raz patrzę na kogoś i w mojej głowie kołacze: „Kurna, a skąd on to wszystko ma? Nic o nim nie słyszałem. Kim on jest, że teraz tak się o nim mówi?”. W wielu kwestiach przekraczam granicę rozsądku, często się mylę. Ale taki już jestem.

Teraz jednak nie krępujesz się pewnie kupić nowych mebli.

Mam za sobą okres omijania szerokim łukiem sklepów, niebywania w nich. Trwało to długo, z 10-15 lat. Bardzo pomogło mi to, że głośno mówiliśmy w mediach, co z tymi pieniędzmi robimy. Pokazywaliśmy zakupione urządzenia i porównywaliśmy co, ile kosztowało. „To kosztuje tyle, co mały Fiat”, „to, ile duży, dobry samochód”. Jeździliśmy wszędzie z kamerami. Telewizja zaczęła być tym wszystkim znudzona.

Dobrze, no już wiemy, że kupujecie.

– Ale to trzeba pokazać. Trzeba to tłumaczyć!

Zmieniliście operatora telewizyjnego.

I ta zmiana wpłynęła bardzo korzystnie. Nowy operator ma w sobie tyle energii!

Tydzień temu pojechaliśmy otwierać poszerzony oddział Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie, tam jest dużo naszego sprzętu. Operator wysłał swoje kamery, transmitował to na żywo.

Chcesz powiedzieć, że brak chemii między WOŚP a TVP to nie tylko wynik zmiany rządów?

Trzy ostatnie lata naszej współpracy z telewizją publiczną wyglądały mniej więcej tak. Dzwoniliśmy z informacją: „Będziemy przekazywali duże, potężne urządzenie w mieście tym i tym”.

O Jezuu, to już jest nudne.

– Przyślijcie kamerę, pokażcie to ludziom. Ludzie będą się cieszyli!

Przecież wiemy, że jest dobrze…

I ta kamera nigdy do nas nie dojeżdżała.

Także wygaszanie naszych emocji nie odbyło się nagle, gwałtownie. To nie tak, że wszystko popsuł nowy prezes, który powiedział: „Nie interesuje mnie finał”. Nasza zażyłość słabła już przy poprzedniej ekipie.

W pierwszych latach działalności charytatywnej otrzymywałeś propozycje od partii politycznych. Ilekroć jesteś o to pytany, mówisz: „Co tak naprawdę mógłbym zmienić jako polityk? Wydaje mi się, że niewiele. Z Fundacją z pewnością robimy więcej dla odbudowy więzi społecznych w naszym kraju niż wszyscy politycy razem wzięci”.

Kiedy robimy jakikolwiek ruch związany z politykami, jesteśmy natychmiast atakowani przez ludzi. Niektórzy tylko czekają, żeby podsumować nasze działania jednym zdaniem: „Aha, to Orkiestra bawi się w politykę, wchodzi w nią”. A przecież można powiedzieć, że wszystko, co robimy, jest polityką. Jeżeli zbieramy na coś pieniądze, no to już jest polityka, bo to oznacza, że gdzieś coś nie styka. Tsunami zdarza się raz, a my to robimy od 25 lat. I od 25 lat mówimy: „Są ciągle jeszcze bardzo duże potrzeby. Ciągle nie załatwiliśmy wszystkiego. Ciągle musimy sobie sami pomagać”.

Debiutancka zbiórka pieniężna, w której uczestniczyłeś, została zorganizowana  po apelu kardiochirurgów z Centrum Zdrowia Dziecka. To był 92 r. Już trzy lata wcześniej mogłeś dostrzec, że w placówkach medycznych brakuje specjalistycznego sprzętu. Twoja córka Ewa miała potężne problemy ze wzrokiem, była wcześniakiem. A jej mama trafiła najpierw do szpitala, gdzie nie było inkubatora.

Nagle zetknąłem się z ogromnie ubogim oddziałem noworodkowym. Wydawało mi się wtedy, że taki jest standard. Nie zastanawiałem się, czy inkubator powinien być produkcji nie węgierskiej, ale np. niemieckiej. Czułem tylko, że wchodzę do szpitala, który mnie odstrasza, którego się boję. Że chodzę po nieprzyjaznych korytarzach, takich siermiężnych. Ta siermiężność jeszcze bardziej wyszła, kiedy po paru latach porównywałem, jaki sprzęt mógł tam stać.

Po drugim finale WOŚP kupiliście 160 inkubatorów.

Z Japonii, Atom. I one do dziś pracują! Dopiero widząc te systemy elektroniczne zdałem sobie sprawę, jaki to jest przełom!

Ewa urodziła się na Działdowskiej. W którymś z kolejnych finałów neonatologicznych i tam przyjechaliśmy z inkubatorami. Osobiście byłem przy ich rozpakowywaniu. No, gwiazdka! Już samo opakowanie było takie piękne. A niby zwykłe cargo… Wszyscy ludzie ze szpitala zeszli się obejrzeć jak je wyciągamy. Od tych sprzętów wręcz biło światło. Nagle zamiast ledwo dyszącej, pierdzącej Syreny Towos wjechał piękny samochód.

Syreny Towos?

My odbieraliśmy te inkubatory jako limuzyny. Ludzie mówili: „E tak, co najwyżej dobre auto. Limuzyny to możemy ci pokazać”. I rzeczywiście, z prawdziwym rękodziełem  zetknęliśmy się w 2014 r., kiedy to o inkubatory umożliwiające bezpieczne wykonywanie rezonansu magnetycznego noworodkom wzbogaciły się Instytut Matki i Dziecka w Warszawie oraz Centrum Zdrowia Matki Polski w Łodzi. Takich pracuje na całym świecie zaledwie kilkaset. Tam ani jedna część nie może być metalowa, wszystko robi się na zamówienie – specjalna konstrukcja. Ale już ileś lat wcześniej wydawało nam się, że kupiliśmy absolutne Rolls-Royce’y. Dobrze, że od samego początku mogliśmy dotknąć efektów naszej zbiórki.

Od razu podkreślę. Nie było tak, że to wcześniactwo drugiej córki spowodowało, że zająłem się Fundacją. Fundacja trafiła się zupełnie przypadkowo, ad hoc. Ktoś dał mi program w telewizji, gdzieś usłyszałem apel kardiochirurgów. I to połączyłem.

Wcześniej w życiu trochę się miotałeś. W twoim CV można znaleźć nie tylko robotę w radiu i w telewizji. Pracowałeś z trudną młodzieżą po wyrokach, robiłeś witraże, a nawet przewoziłeś bydło.

Pieruńska praca, straszna. Transportowaliśmy je w wagonach przez całą Polskę. Spod Warszawy do Zebrzydowic. Ale za tydzień zarabiałeś tyle, ile w ciągu miesiąca zgarnąłby urzędnik. Także to była szybka piłka.

Jeden powie – człowiek otwarty na świat, drugi – szukał swojego miejsca w życiu.

I obaj mają rację. Nie mogłem znaleźć swojego miejsca, a szukałem go w kraju, gdzie prywatna inicjatywa była zawsze gdzieś pochowana. Nie wystarczyło wpaść na jakiś pomysł i związać z nim życie. Nie mogłeś prowadzić strony internetowej, to nie była prywatna inicjatywa na zasadzie restauracji. Inny świat. Trzeba było coś kłuć, coś wytłaczać, rzucać koks, żeby wyrosły goździki. A ten duch wolności i samorealizacji jest zakodowany w Polakach. I mi też się szalenie podoba! Te bardzo skromne poszukiwania trzymały mnie przy życiu. Ja cały czas czegoś szukam!

Okres twojej młodości to silny ruch hipisowski.

Był taki tygodnik „Perspektywy”, z redakcją na Nowym Świecie, niedługo funkcjonował. Taki polski „Times”, z ogromnymi aspiracjami informowania ludzi o różnych aspektach życia. Tam pisano sporo, co dzieje się poza naszym krajem. I właśnie w „Perspektywach” przeczytałem pierwszy artykuł o hipisach, zaproszono ich nawet do redakcji. To było coś niebywałego, żeby w latach 70. mówiono na temat wolności jednostki, budowania sobie życia nie pod dyktando państwa, ale pod swoje. Już wtedy ludzie chwytali się takich pomysłów jak wyjazd w Bieszczady. Oni w tych Bieszczadach się osiedli i żyją tam do dzisiaj. Mając hipisowski rodowód, długie pióra, podjęli się takiego wyzwania.

W czym ten duch wolności objawiał się u ciebie?

Nigdy nie chciałem być gościem, który idzie do pracy na 8 godzin. Codziennie tak samo, sztywno. Pamiętam, że jak trafiłem do drukarni wojskowej albo do ministerstwa sztuki, to ukrywałem, że mam skończoną szkołę średnią. Jak miałeś szkołę, to była dla ciebie przewidziana praca biurowa. A ja byłem pracownikiem fizycznym, w warsztacie. Taki podaj-przynieś. Wiek 19 lat to jeden z bardziej twórczych etapów w życiu.

I dla nie studentów czas pójścia w kamasze. Ty – pomimo czterech prób – nie dostałeś się na Akademię Sztuk Pięknych.

Jak ktoś mnie pyta, kto był dla mnie najlepszym nauczycielem w życiu, który wskazał mi kierunek, zawsze odpowiadam: „Ludowe Wojsko Polskie!”. Bo gdybym nie trafił do armii, nie poznałbym pewnych ludzi i być może robiłbym coś innego. Tamtejsze wojsko to była najgłupsza instytucja świata.

Ty jesteś pacyfistą.

Tak, nie jestem zwolennikiem tego, żeby wydawać na armię ogromne pieniądze. Ale jednocześnie potrafię ją ocenić. Kłócę się, gdy ktoś mówi, że dzisiejsze wojsko jest  postkomunistyczne. Nie. Miałem okazję to wojsko dotknąć jadąc z Orkiestrą na misje do Iraku, Afganistanu. Dziękowałem żołnierzom, że z nami grali, zbijaliśmy piątki. Zobaczyłem, że wojsko zawodowe jest wojskiem postawionym na odpowiednich torach. Wojsko, do którego wzięli mnie to był idiotyzm nad idiotyzmy. To była jednostka w czasach kretyńskiej, złej armii, wojska absolutnych trepów.

Tamto wojsko cię wypluło.

Na szczęście. Trochę temu pomogłem.

Spędzając noc w szpitalu psychiatrycznym?

Noc?! Ja byłem tam trzy tygodnie! To było w Choroszczy, w największym szpitalu psychiatryczny w Polsce. Wzięli mnie do wojska na jesieni, do Ełku. Jak trafiłem do Choroszczy, byłem po dwóch miesiącach, jeszcze przed przysięgą, karabin miałem w rękach najwyżej parę razy.

Zaplanowałeś symulację choroby psychicznej?

Nie, wyszła u mnie przypadkowo. Ktoś mnie o coś zapytał, ja odpowiedziałem dając do zrozumienia, że nie do końca jestem zdrowy. A potem w to brnąłem, improwizowałem. Odniosło to taki skutek, że skierowali mnie na obserwację. Pod Białymstokiem nie byłem sam, towarzyszyli mi koledzy z różnych jednostek, trafił się nawet marynarz.

Wyglądało to jak w filmie „Lot nad kukułczym gniazdem”. Dwie połączone sale, w środku z 60 osób, w tym 6-7 naszych. Kitraliśmy się na samym końcu pomieszczenia. Popalaliśmy, gadaliśmy. Siedzieliśmy w piżamach i byliśmy badani. Cały czas ktoś odchodził, przychodził nowy – nieustanna rotacja.

Żyliście codziennym życiem zakładu psychiatrycznego.

Tam byli ludzie strasznie poszkodowani przez swoje szaleństwa. Zajmowali się nimi pielęgniarze. Za każdym razem jak zamykały się drzwi, mieliśmy nadzieję: „Kurwa, może wreszcie uda nam się wyjść”. No i po tych trzech tygodniach przyjechał po mnie żołnierz. Po następnych dwóch dniach odebrano mi mundur i wróciłem do domu.

I już? Po wszystkim?

No nie. Dostałem odroczenie, tylko na rok. Musiałem więc dalej świrować, chodzić do różnych psychiatrów, żeby dawali mi kwity. „Terapia” sprawiła, że poznałem takich ludzi jak Ryszard Praszkier, Kazimierz Jankowski, Wojciech Eichelberger czy Jacek Santorski – czołówka ludzi zajmujących się psychiatrią nowoczesną w Polsce.

I to oni zrobili z ciebie terapeutę?

Właśnie to jest w tym wszystkim najlepsze. W końcu byłem ich pacjentem! Nasz kontakt wyglądał mniej więcej tak:

A, to byłeś w wojsku.

– Tak.

No i co?

– Muszę się dalej leczyć.

Po tygodniu takich psychoterapeutycznych spotkań mówią do mnie: „Ty, kurwa, mistrzu. Ty masz super kontakt z ludźmi. Po co masz chorować, pracuj z nami!”. „Podpucha, jak nic podpucha” – myślę. „Chcą mnie złapać na gorącym uczynku”.

Spore ryzyko.

Niech każdy czytelnik wie, że są takie momenty w życiu, kiedy stawiasz wszystko na jedną kartę. Powiedziałem sobie: „ok, mam do nich zaufanie”.

– Co proponujecie? Bo ja chcę się z wojska urwać.

Nie no, to wojsko masz załatwione!

Dali mi wszelkie dokumenty. Podparliśmy je inscenizacją, jaką zrobiłem przed komisją. I z wojska ostatecznie wyleciałem.

Nie każdy wie, że urodziłeś się w Gdańsku.

Mama jest z Warszawy, mieszkała przed wojną na ulicy Litewskiej. Ale zostali z tatą przeniesieni służbowo do Trójmiasta. Urodziłem się w szpitalu przy ulicy Kartuskiej. Niemal codziennie mijałem go jadąc tramwajem do szkoły. Tam jest wmurowany taki złoty gołąbek z liściem laurowym w dzióbku. Zawsze patrzyliśmy z bratem na tę piękną mozaikę z podziwem. Jak jeździłem autostopem po Polsce, zawsze zaliczało się Gdańsk. Wpadaliśmy połazić po molo w Sopocie, nocowaliśmy na kempingu w Oliwie. Ileż ja razy widziałem przelotem ten szpital. Mając 20, 30, 40 lat. I nagle, totalna abstrakcja! Otwieramy tam oddział kardiochirurgii dziecięcej, oddział imieniem Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy!

Na wydarzeniu biskup Gocłowski, Lech Wałęsa. Przecinam wstęgę. Po chwili podchodzi do mnie jedna ze starszych położnych. „Ja czytałam, że pan się tutaj urodził”. Zaprowadziła mnie piętro wyżej. „Tu mogła leżeć pana mama”. Patrzysz we wskazane miejsce i układa ci się cała historia.

Nigdy bym nie pomyślał, że będę znów chodził po tych korytarzach. Jako kto? Inżynier? Architekt? Nie jestem żadnym z nich. Zbieracz pieniędzy czy działacz fundacyjny to przecież też nie jest mój zawód. Wróciłem na Kartuską, ponieważ nasz zespół i miliony Polaków spowodowały, że wiem, iż te kilkadziesiąt godzin na mrozie jest po coś. Że to marznięcie ma sens.

owsiakwzr

Dla WOŚP pracuje kolejne pokolenie.

I świetnie się sprawdza! Moje wnuczki też pomagają zbierać pieniądze.

Bywasz na ślubach pracowników?

O tak. Kurcze, jestem ojcem chrzestnym dzieci ludzi WOŚP! Fundacja, to ludzie, którzy tu pracują. W tej chwili zatrudniamy 42 osoby, w tym kilka małżeństw, które powstały z więzi fundacyjnej.

Krzysio Dobies, który jest naszym szefem public relations, jako młody chłopak był wolontariuszem w Ostródzie. Potem pracował na czas finałów w sztabie. Świetnie radził sobie na Przystanku Woodstock, prowadził grupę. Wpadał do nas rozliczać orkiestrę. Jak zacząłem go widywać coraz częściej, powiedziałem: „Krzychu! A może byś u nas pracował?”.

Mam świetną pracę w Morlinach, służbowe Seicento – nie był przekonany.

Analizował ruchy kiełbachy, parówek. Sprzedaż-kupno.

– Ja nie dam ci samochodu, bo na razie ich nie mamy. Ale spróbuj!

Spróbował. Na kursach Pokojowego Patrolu poznał swoją przyszłą żonę. „Żaba” – tak ją nazywamy. Mają razem dwójkę dzieci, piękne mieszkanie w Warszawie.

Ty swoje wziąłeś na kredyt.

Ostatnią ratę spłaciłem w tym miesiącu. Hurra!!!

Ludzie zawsze wiedzieli lepiej, gdzie mieszkasz.

Słyszałeś o historii z taksówkarzem? Przejeżdżamy przez willową część Wilanowa i wypala do mnie: „O, patrz pan. Widzisz pan ten luksus? Tu się Owsiak wybudował. I nikt go nie kontroluje!”.

Wtedy jeszcze wynajmowałeś?

Nie, miałem już mieszkanie. Na Kabatach, jestem związany z Ursynowem. To była ulica Elegancka, typowa polska spółdzielnia. Wybudowała do połowy i okazało się, że zniknął producent, a wraz z nim wszystkie pieniądze. Zostaliśmy z rękami w kieszeni. No bo, kto to teraz dokończy? Część ludzi zdążyła już posprzedawać poprzednie mieszkania. Czekając na swoje nowe lokum wynajmowali.

A wracając jeszcze do taksówkarza. Znowu – spiskowa teoria dziejów. Dlatego, kiedy ktoś  mi mówi, że ten jest siaki i owaki, pouczam: „pamiętaj, że podobne rzeczy mówiono o mnie”. Słyszysz, że ktoś wypalił z dwururki, bo był wkurwiony na cały świat. Może to nie była fanaberia, ale miał podstawę, że to zrobił. Ja też potrafię rzucić telefonem. Stąd zdobywają dla mnie takie niezniszczalne. (Owsiak podnosi leżącą na biurku komórkę) Ostatnio zrobili mi cały pokaz. Zaprezentowali, że jak spada, to nic się z nim nie dzieje.

Tak, czytałem gdzieś, że jesteś cholerykiem.

Bardzo się zmieniłem, bardzo. Przystopowałem. Prowadzę konto na Facebooku. Ludzie chwalą, że moje opinie nie są gwałtowne. Nie chcę się z nikim boksować, zawsze próbuję znaleźć jakieś wyjście. „Panie ministrze, niech pan wpadnie do nas na herbatę. Pogadamy o wspólnych sprawach”. Jestem osobą publiczną, ludzie się temu przysłuchują. Lepiej puścić w obieg dobre słowo niż to gorsze, które może mieć potem różne echo.

Mojemu blogerowi, który po raz kolejny przegrywa proces, mówię: „stary, wyluzuj”.

Tylko przypomnę. Bloger Matka Kurka zarzucił ci choćby, że poleciałeś do Nowego Jorku korzystając z biletów przekazanych na Wielką Orkiestrę przez LOT. Zasądzone 19 tys. złotych chciałeś przekazać jego żonie.

Tak mu powiedziałem, że oddam. A on puścił mi straszną wiązankę, żołnierskie słowa.

„Warto być człowiekiem przyzwoitym”? To słowa polityka i historyka, którego wyjątkowo ceniłeś – Władysława Bartoszewskiego.

Warto. Można słuchać szatańskiej muzyki, byle być przyzwoitym.

Wiesz co, ja widziałem żonę tego blogera na procesie. Mam odczucie, że ona chyba nie do końca wie, co robi jej mąż, jak daleko brnie. Bo to nie jestem tylko ja – Jurek Owsiak, on rozstawia wszystkich na prawo i lewo. To jakaś maniakalna historia. Ostatnio mu napisałem: „Twoją kolejną karę – 5 tys. wpłacasz do Fundacji. My dorzucamy do tego 2 tys. i za całość kupimy fajne łóżko dla seniora. Żebyś chociaż trochę miał poczucie, że twoje pieniądze się komuś przydadzą”.

Kto nauczył cię trzymania nerwów na wodzy?

Tego nieustannie uczy mnie załoga. Mi się w życiu poszczęściło, bo otaczają mnie młodzi ludzie, jestem otwarty na ich pomysły. Niebawem 23. wydanie Przystanku Woodstock. Jeszcze 10 lat temu nie pomyślałbym, że będzie tam funkcjonował hip-hop, to nie jest moja muza. Ale dałem się przekonać. Łona/Webber, Grubson dają naprawdę piękne koncerty!

Zaznaczasz, że jak wejdzie do was fabryka, to koniec.

Tu cały czas tętni życie, bo ludzie wiedzą, że na nic się nie zamykam. Mają do mnie takie zaufanie, że przedstawiają nieraz tak abstrakcyjne rzeczy… Ważne, że nie krępują się z nimi przyjść. Miałbym ich wyśmiać? Broń Boże! U nas żaden pomysł nie będzie obśmiany.

Uważam, że jeżeli tej wyobraźni nie będą mieć ludzie, którzy sprawują rządy w naszym kraju, to będzie najgorszy ból dla społeczeństwa. Słyszymy w mediach: „prezes do siebie woła”, „prezes raczy przyjąć”, „prezes przekaże wiadomość”. Program kabaretowy pokazuje gostka, który chce być alfą i omegą, którego słowa są jak wyrocznia.

Barack Obama potrafił wylać sobie na głowę kubeł lodowatej wody.

A jego żona z dziećmi sadziła, gotowała. Bill Clinton na początku swojej prezydentury grał na saksofonie! Czy Trump wylałby sobie kubeł wody na głowę? Nie widzę tego. Bo wtedy co? Bardzo ciężko z jego czupryną.

Ludzie obawiający się ośmieszenia, robiący z tego tragedię, stoją w miejscu. Człowiek powinien potrafić czymś zaskoczyć, być momentami nieprzewidywalnym. A zauważ, jak trudno znaleźć fotografię radosnych, uszczęśliwionych polskich polityków.

Ostatnim był chyba Marcinkiewicz ze swoim: „jest, jest, jest!”.

On właśnie miał taki swój gest. Reszta nie ma, to jeden wielki foch. Oni po prostu wyglądają jak cukrzyca „dwójka”. To na pewno nie jest w zdrowym ciele, zdrowy duch. Wielkie brzuchy, wory pod oczami. Trudno sobie wyobrazić, że ci ludzie siedzą przy rozpalonym ognisku i pieką szaszłyki. Oglądasz człowieka, który jest ponury, to i jego informacje brzmią ponuro.

Młodzi ludzie dbają o twoją chłodną głowę, a ty uczysz ich, żeby doceniali wielkie osobowości za życia. Powtarzasz, że z przyjemnością zjadłbyś kiełbasę Wałęsową, napiłbyś się wódki Wałęsówki.

Mówię o tym na wszystkich wykładach, na które zapraszają mnie firmy.

Jakim produktem spożywczym byłby Jurek Owsiak?

Uhuhu! (śmiech) Kiedyś ktoś wyprodukował ciastka „Owsiaki”. Tak po chamie – z moją pisownią i napisem „siema!”.

Coś jak z produkcją Mocnego Fulla w czasie największej popularności „Kiepskich”?

O właśnie, takie pójście na skróty.

Jakim ja mógłbym być produktem? Ha, dobre pytanie! Widzę siebie jako uśmiechniętą gębę, która będzie mówiła do ludzi: „Warto mieć w sobie ducha pokoju, ducha przyjemności, dobra, które nas łączy”. Na większości fotografii z Przystanku, z Orkiestry macham rękoma. Z tych zdjęć jakby wyłania się mój okrzyk, że jest super. Takiego ludzie mnie zapamiętają. Jako gościa, który podczas konferencji robi orła na krześle. Który nie boi się pojechać otworzyć szpital w krótkich spodniach. Zobacz, ja już poczułem wiosnę. W podobnej koszulce będę jutro, pojutrze, po pojutrze.

Ile razy w roku zakładasz garnitur?

Ja nawet nie mam w domu garnituru! Jak będę chciał, to założę, nie ma problemu. Na niedawną uroczystość w Nowym Jorku uszyłem na miarę żółtą marynarkę, wyglądałem bardzo okazale. Moja codzienność to jednak bojówki. Nie zapomnę, jak pojechaliśmy do jednej z naszych baz wojskowych i wszyscy żołnierze robili wielkie oczy.

Kurna, ale ty chodzisz na co dzień w bojówach?!

– Tak, bo one są wygodne.

O rany Boga. No to fantastycznie, szacunek! Bo myśmy myśleli, że wiesz, przyjedzie celebryta obwieszony łańcuchami, gość z innej planety.

Często ludzie się tak co do ciebie mylą?

Byliśmy teraz na wakacjach. Dominikana, rejs, wykupiliśmy go wcześniej. Dobra cena, przyjaciele. Płyniemy, wokół bardzo wielu Polaków. I oni wszyscy kulturalni, nie zawracają nam głowy. Dopiero pod koniec wyprawy ktoś do nas podszedł: „Państwo jesteście tacy normalni, jak nam było miło. Widzimy was, popijacie drinki, można się z wami sfotografować, pogadać”.

No, tacy jesteśmy z Dzidzią. Często to my zagadujemy, my chcemy rozmawiać. Zdarza się, że jestem zły na sprzedawców, niektórzy są tacy małomówni.

Nie możesz ze mną pogadać?

– Bo nam zakazują. Mówią, że jak odwiedza nas ktoś znany, to mamy mu nie przeszkadzać.

W pewnym sensie twoje gadulstwo dało ci pracę w mediach. Jako gość Rozgłośni Harcerskiej, „właściciel zespołu Voo Voo”, zdominowałeś monologiem audycję. Odzew słuchaczy był pozytywny, że z czasem dostałeś autorski cykl.

W radiu wyłapał mnie Maciek Domański. „Masz wszystkie wady, które mogą być zaletą” – przekonywał proponując mi program w telewizji. „Jąkasz się, mówisz niegramatycznie, tniesz końcówki. No wszystko robisz źle. Ale przez to możesz być super wiarygodny”.

Znasz pojęcie emerytury?

U mnie nie ma takiego słowa. Na pewno nie będzie tak, że w którymś momencie powiem: „Aha, to już ten wiek. Od jutra tylko koszę trawę i patrzę sobie w niebo”. Mnie marzy się, żeby cały czas byli obok ludzie.

Pewnie dlatego chcesz na starość otworzyć knajpkę. Być takim szefem, który siedzi na miejscu i cały czas rozmawia z klientami.

Ja uwielbiam gadać z ludźmi, moja żona uwielbia gadać z ludźmi. My przyciągamy ludzi. Myślę, że nie udawanie nikogo to najfajniejsza rzecz.

Marzysz też o otwarciu galerii.

Oczywiście! Jesteśmy kolekcjonerami obrazów, bierzemy udział w wielu aukcjach młodej sztuki.

Kilka lat temu zdobyłeś unikalne zdjęcie Marylin Monroe. To najdroższa rzecz, jaką nabyłeś na aukcji.

Tak, jest bardzo piękne.

Cieszę się, że pieniądze, które zarabiam na wykładach wracają do ludzi. Do artystów. Nie trzymam ich na koncie, dzielę się nimi. Pyk i puszczamy w obieg.

Pamiętam jak wskoczyłeś na stół i zachrypniętym głosem pytałeś dziennikarzy: „gdzie ja chowam ten słój z pieniędzmi”.

A tak, dzień po finale. Część wariatów w ogóle tego nie zrozumiała, ale sporo ludzi napisało wtedy: „Miałem do ciebie dystans, nie wiedziałem kim jesteś. Ale gdy zobaczyłem, jak chodzisz po tym stole, to mi się to tak podobało!”. Pewnej grupie otworzyliśmy oczy.

„4,5 mln przebadanych dzieci to więcej, niż grupka hejterów”.   

Wiesz, co jest najlepsze w tym cytacie? Że jest już nieaktualny! 5,5 miliona dzieci! Trzy miesiące temu byliśmy na „pięciomilionowym” dziecku.

Lubisz, nie lubisz – system działa, jest najbardziej sprawny na świecie. Oprócz Orkiestry robimy cztery inne ogólnonarodowe programy medyczne. Organizujemy pomoc indywidualną, na co przeznaczamy fizycznie półtora miliona złotych – taka kwota wpisana jest w naszym statucie.

Ludzie chcę, żebyś sfinansował im lot w kosmos?

Nauczyli się przez te lata, żeby nie pisać szaleństw. Coraz częściej powtarzają się natomiast  prośby o sponsorowanie pewnego wyczynu. Młodzi ludzie piszą: „Pójdę na piechotę dookoła Europy, przejechać Amerykę na wózku inwalidzkim. Chcę iść w waszej koszulce, z waszą flagą. Chcę mówić ludziom o waszej idei. Ale także szukam pieniędzy, muszę mieć dobry ekwipunek”. „Fantastyczny pomysł” – odpisujemy. „Szukaj ekwipunku gdzie indziej, flagę i koszulkę ci damy. Ruszasz”. Później ludzie wysyłają nam niesamowite zdjęcia, pojawiają się na przystanku Woodstock i opowiadają: „Zdarłem buty, ale jestem! Cieszę się, że mogłem was reprezentować

Wszystkim odpisujecie?

Tak, choć do dzisiaj drży mi ręka, gdy trzeba odmówić. Spełniamy rocznie 400 próśb, a przychodzi około tysiąca. Żona z asystentami siedzi i czyta każdą. Niestety dużo cześć jest spowodowana biedą, najczęściej wynikającą ze spirali zadłużenia. Jeżeli ktoś pisze o sprawach życiowych – o swojej chorobie, braku pieniędzy na leki, wózek inwalidzki – motywujemy taką osobę, wskazujemy możliwe rozwiązania, podpowiadamy np., żeby zgłosić się do funduszu PFRON. „Napisz, że od nas dostałeś już promesę”. Zazwyczaj dajemy 2/3 potrzebnej sumy. Następnie kupujemy sprzęt – od aparatów słuchowych po urządzenia dla ludzi z dysfunkcjami ruchowymi. I słuchaj, to się świetnie sprawdza! Śmiem twierdzić, że na tle innych organizacji zajmujących się pomocą indywidualną jesteśmy najlepsi. Ludzie przysyłają: „Pisałem/pisałam do wszystkich, w was ostatnia nadzieja”. Jeżeli mieści się to w naszym zakresie działań, kupujemy.

Zależycie od kogoś?

Absolutnie od nikogo! Sami stanowimy o siebie – zespół pracujący na Dominikańskiej, plus ludzie, którzy nam pomagają. Nie mamy żadnych długów wdzięczności. W ciągu tych 25 lat nie otrzymaliśmy złotówki od instytucji państwowej. I nigdy nie pragnęliśmy otrzymać, nigdy nie mówiliśmy: „Ok, jak dzielicie pieniądze na organizacje pozarządowe, to też chętnie weźmiemy”. Nie zależymy od sponsorów, mam dokładnie spisane umowy, to w jakich zakresach działamy. Mówimy im: „Będziemy szczęśliwy, jeśli po jakimś czasie powiecie: «Odkąd was sponsorujemy, nasz produkt ma jeszcze lepsze wzięcie u ludzi». Ale nie będziemy wskakiwać na bilbordy, na plakaty”.

Byłeś na bilboardzie Play’a.

I ludzie byli zdziwieni, że nie mam z tego ani grosza. W życiu! Wszystkie nasze umowy są umowami na Fundację. A ja daję Fundacji twarz, nie reklamuję żadnego produktu. Mówię po prostu, że Play gra razem z nami. To jego klienci decydują, jaką kwotę firma przekaże na WOŚP. Wszystkie pieniądze idą na Fundację, na organizację finału, na pomoc. Dzięki temu nie jesteśmy w nic uwikłani, nie wpadamy w tę pułapkę. Jeżeli nagle telewizja powie „my z wami nie gramy”, no to ok, trudno, damy sobie radę. Jeśli będzie trzeba, to zorganizujemy finał tutaj, przed naszym gmachem. Zablokujemy parę ulic, ale będziemy go robili!

ROZMAWIAŁ HUBERT KĘSKA

Najnowsze

Komentarze

98 komentarzy

Loading...