Kolor skóry nie jest pewnie tak istotny, biorąc pod uwagę, że w tym sporcie występuje się w kasku, rękawicach i kombinezonie, spod których nie wystaje ani odrobina ciała. Nie da się jednak zaprzeczyć, że Lewis Hamilton jest pierwszym ciemnoskórym kierowcą w historii Formuły 1, więc siłą rzeczy – także pierwszym ciemnoskórym zwycięzcą wyścigu i mistrzem świata. Jest także cholernie szybki i jeszcze bardziej pewny siebie. I zawsze gra o pełną pulę. W tym sezonie wygrał jeden wyścig i obie sesje kwalifikacyjne. Cel jest jasny: czwarty w karierze tytuł najlepszego kierowcy świata.
– Mam ogromną potrzebę rywalizacji. Nie chodzi tylko o wyścigi, muszę być najlepszy we wszystkim, co robię. Gdy gram na gitarze, także chcę być w tym tak dobry, jak to możliwe. We wszystko wkładam sto procent możliwości i umiejętności. Od kiedy pamiętam, zawsze starałem się rozgryźć jak mogę robić coś lepiej – mówi Lewis Hamilton.
Dziś te słowa nikogo nie dziwią, w końcu mówimy o gościu, który pobił dziesiątki rekordów i był o włos od wyczynu wręcz nierealnego: zdobycia mistrzostwa świata w pierwszym sezonie startów w Formule 1. Ale prawda jest taka, że Hamilton – jeśli chodzi o pewność siebie – rzeczywiście zawsze był w innej lidze. Dość powiedzieć, że miał 10 lat, kiedy wbił się na galę wręczania nagród magazynu „Autosport”. Podszedł do Rona Dennisa, szefa McLarena i powiedział: „Witam, nazywam się Lewis Hamilton, wygrałem kartingowe mistrzostwa Wielkiej Brytanii, a pewnego dnia chcę jeździć dla pana, dla McLarena”. Grubo? Na pewno. Ale najlepsze jest to, że dokładnie tak się stało.
Wygrał każdą serię, w której startował
Hamilton niespełna trzy lata później trafił do prowadzonego przez zespól Formuły 1 programu wspierania młodych kierowców. Młodych kierowców, a nie dzieciaków. Był oczywiście najmłodszym zawodnikiem, który kiedykolwiek znalazł się w tym programie.
– Jest świetnym kierowcą, bardzo silnym i dojrzałym, a ma dopiero 16 lat – powiedział kilka lat później Michael Schumacher po wyścigu gokartów, w którym rywalizował z Hamiltonem oraz między innymi Nico Rosbergiem. – Jeśli będzie się tak rozwijał, jestem pewny, że trafi do Formuły 1. To coś niesamowitego widzieć dzieciaka w jego wieku na torze. Z pewnością ma wyścigową mentalność.
Takie słowa od legendy wyścigów? Nastolatkowi może uderzyć do głowy woda sodowa. Hamilton jednak, choć zawsze lubił nosić głowę wysoko, nie przestał robić tego, co najważniejsze: ciężko pracować. I na efekty nie trzeba było długo czekać. Trudno za przypadek uznać fakt, że zdołał wygrać każdą istotną serię wyścigową, w której startował.
W brytyjskiej Formule 2000 w pierwszym sezonie (17 lat) zajął trzecie miejsce, rok później nie miał już sobie równych. W debiutanckim roku w Formule 3 Euroseries był piąty (Robert Kubica był siódmy), w kolejnym roku pozamiatał rywali w sposób niepozostawiający najmniejszych wątpliwości: 15 wygranych i 13 razy pole position w 20 startach! W serii GP2, czyli na bezpośrednim zapleczu Formuły 1, też był w gazie: 5 wygranych i 14 miejsc na podium w 21 wyścigach dały mu pewne mistrzostwo. Wymarzone miejsce w McLarenie już na niego czekało.
Dziewięć pudeł z rzędu od debiutu
Hamilton jest idealnym dowodem na to, że w życiu jednak trzeba mieć trochę szczęścia. McLaren miał najmocniejszy bolid pod koniec lat osiemdziesiątych oraz dekadę później. W 2007, kiedy do gry wszedł Lewis, samochód brytyjskiej stajni znów wymiatał. Jak się potem okazało, było to po części efektem afery szpiegowskiej, w której pracownik Ferrari przekazywał tajne dane inżynierom McLarena.
Faktem jednak jest, że kiedy 22-latek ze Stevenage debiutował w Formule 1, miał do dyspozycji supermocne auto. Tak mocne, że mimo braku doświadczenia i przy szybko rosnącej presji, był w stanie zameldować się na podium w dziewięciu pierwszych wyścigach sezonu (w tym dwa zwycięstwa). To dało mu prowadzenie w klasyfikacji generalnej. I tak, choć to pewnie trochę nudne, był wtedy najmłodszym w historii liderem mistrzostw świata. Kiedy dołożył zwycięstwa na Węgrzech i w Japonii, wydawało się, że jest pozamiatane. Na dwa wyścigi przed końcem sezonu miał 12 punktów przewagi nad kolegą z zespołu Fernando Alonso (choć słowo „kolega” to w tym przypadku spore nadużycie, bo między panami od początku iskrzyło) i aż 17 nad Kimim Raikkonenem. Zwycięstwo było wtedy warte 10 punktów, drugie miejsce 8, a trzecie 6. Inaczej mówiąc, Hamiltona tytułu mogła pozbawić w zasadzie tylko spektakularna wyścigowa remontada spektakularne odrobienie strat.
W przedostatnim wyścigu po prostym błędzie Hamilton wpakował się w żwir przy wjeździe do alei serwisowej i nie ukończył zawodów (wygrał je Raikkonen przed Alonso). Wciąż miał jednak cztery punkty przewagi nad Hiszpanem i siedem nad Finem, w dodatku w Brazylii był przed nimi w kwalifikacjach. Tymczasem już na starcie stracił dwie pozycje, potem wypadł na chwilę z toru i dał się wyprzedzić kolejnym rywalom. To jeszcze nie koniec: nagle jego bolid zwolnił i Brytyjczyk spadł na 18. pozycję. Okazało się, że przypadkiem nacisnął niewłaściwy przycisk na kierownicy i przez pewien czas… nie mógł zmieniać biegów! Kiedy wrócił do normalnej jazdy, łatwo wyprzedził wielu rywali, ale ostatecznie zakończył wyścig dopiero na 7. miejscu. To oznaczało, że przegrał tytuł z Raikkonenem o jeden punkt!
Hamilton był wściekły, a jego zespół rozczarowany. Cieszył się Kimi oraz… większość kibiców. Oni Brytyjczyka nazywali FIAmiltonem, sugerując, że Międzynarodowa Federacja Samochodowa (FIA) zdecydowanie go faworyzuje. Tak było choćby w Niemczech, gdzie 22-latek wypadł z toru i zagrzebał się w żwirze. Do akcji wkroczył dźwig, który pomógł mu wrócić na trasę i dokończyć wyścig, choć było to ewidentne naruszenie przepisów. Kiedy kierowca McLarena popełniał poważne wykroczenia, FIA przymykało oczy, ewentualnie nakładało na niego nic nieznaczące kary finansowe.
Niektórzy sugerowali, że może chodzić o poprawność polityczną i fakt innego koloru skóry Hamiltona. On sam kiedyś bagatelizował fakt bycia pierwszym ciemnoskórym kierowcą F1. – Kiedy zaczynałem jeździć w Formule 1, starałem się to ignorować. Im starszy jestem, tym bardziej doceniam ten fakt – mówił niedawno. – To wspaniałe uczucie być osobą, która przełamuje bariery, jak siostry Williams w tenisie, czy Tiger Woods w golfie. Spotykam dzieciaki z różnych krajów i kultur, wszystkie mówią, że chcą jeździć w Formule 1. Czują, że ten sport jest otwarty dla wszystkich.
Ups, będzie bolało!
Tak czy inaczej, Hamilton błyszczał w pierwszym sezonie w Formule 1, ale mimo że miał do dyspozycji świetne auto i mógł liczyć na mniej lub bardziej wydumaną przychylność FIA, tytułu nie zdobył. Ewidentnie, im bliżej było do ostatecznych rozstrzygnięć, tym więcej błędów popełniał młody Anglik.
– Tak naprawdę nic nie jest w stanie przygotować cię na to, co cię czeka w bolidzie Formuły 1. Straszna jest świadomość, że jedziesz wartym miliony dolarów samochodem i jeśli go rozbijesz, będzie to kosztować mnóstwo pieniędzy, przez co możesz nie dostać kolejnej szansy – wspominał w jednym z wywiadów. Ale o samych wypadkach, których trochę mu się przytrafiło w pierwszym sezonie, mówił też tak: W sumie jechanie prosto na barierę jest całkiem ekscytujące. Pierwsza część jest naprawdę fajna, zwłaszcza jeśli wpadniesz w pułapkę żwirową, a potem wybije cię w powietrze. Ale potem widzisz zbliżającą się ścianę i myślisz: „Ups, będzie bolało!”
To, co najważniejsze z pierwszego sezonu w Formule 1, to fakt wyciągania wniosków. W kolejnym roku startów Hamilton jeździł już w dużo bardziej dojrzały sposób, popełniał znacznie mniej błędów. Wygrał pięć wyścigów, w kolejnych pięciu meldował się na podium. Nie ukończył tylko jednych zawodów, za to tych najbardziej pamiętnych dla polskich kibiców: w Kanadzie, gdzie jedyny raz w historii Formuły 1 odegrano Mazurka Dąbrowskiego dla Roberta Kubicy. W efekcie tym razem nie dał sobie wydrzeć tytułu, choć swoich kibiców znów przyprawił o palpitację serca. Na dające mu mistrzostwo piąte miejsce w kończącym zmagania GP Brazylii wskoczył dwa zakręty przed metą! W symboliczny sposób zrewanżował się Ferrari: wicemistrza świata Felipe Massę wyprzedził na koniec sezonu o jeden punkcik.
– Miałem serce w gardle, niemal eksplodowałem. Nie wiem, w jaki sposób zdołałem opanować emocję. To był najtrudniejszy wyścig w moim życiu. Nie wiem, jak tego dokonałem – mówił już po wszystkim. Tego dnia został najmłodszym mistrzem świata w historii Formuły 1, kilka lat później jego wynik pobił Sebastian Vettel.
Dostał dar od Boga
Zdobycie tytułu spełniło jego marzenia nie tylko sportowe, ale także – finansowe. Nowy kontrakt z McLarenem, w którego barwach jeździł przez kolejne cztery sezony, zrobił z niego najlepiej zarabiającego brytyjskiego sportowca. Milionowe dochody nie sprawiły jednak, że Hamilton zaczął szastać forsą na prawo i lewo. Kiedy „The Guardian” doniósł, że mistrz Formuły 1 zapłacił 200 tysięcy funtów za prawo do tablicy rejestracyjnej „LEW 1S”, ten natychmiast sprostował informację. – Dla mnie to brzmi jak najbardziej idiotyczny numer rejestracyjny, o jakim w życiu słyszałem. Nie jestem tak głupi, żeby wydać kilkaset tysięcy na cholerną rejestrację. Prawdę mówiąc, nie wydałbym na specjalny numer nawet stu funtów. Przecież to tylko tablica! – oświadczył kierowca McLarena.
Hamilton zarabia miliony, obraca się w towarzystwie pięknych kobiet (przez wiele lat był w związku z Nicole Scherzinger, wokalistką Pussycat Dolls), ale stale podkreśla jak ważna jest dla niego wiara. Na plecach ma wytatuowany wielki krzyż z anielskimi skrzydłami, na barku napis „Wiara”, na bicepsie Najświętsze Serce Jezusa, na ramieniu Pietę, słynną rzeźbę Michała Anioła, przedstawiającą Maryję trzymającą zdjętego z krzyża Jezusa. – Każdy z moich tatuaży ma znaczenie. Jestem głęboko wierzący, więc chciałem mieć obrazy związane z religią – mówi Hamilton, który chodził do katolickiej szkoły (między innymi uczył się gry na fortepianie, do dziś zdarza mu się pograć dla relaksu). – Głęboko wierzę, że mój talent pochodzi od Boga, że dostałem prawdziwe błogosławieństwo.
Czysty, pachnący i skuteczny
Z kolei życie gwiazdy światowego sportu oczywiście z jednej strony jest błogosławieństwem, ale z drugiej – przekleństwem. – Staram się robić dobre rzeczy, wykorzystując moje wpływy i to, że ludzie mnie znają. Ale nie zawsze jest łatwo znosić popularność. Nie mogę na przykład pójść do kina. Nawet kiedy na stacji benzynowej pójdę do toalety, ludzie ustawiają się w kolejce po autograf – mówi.
Skoro mowa o toalecie – Hamilton słynie z tego, że dużą wagę przykłada do swojego wyglądu. Po wyścigu często każe dziennikarzom długo na siebie czekać. – Wykorzystam tyle czasu, ile będę potrzebował. Chcę być czysty i pachnieć dobrze. Uważam, że mężczyźni generalnie nie doceniają odpowiedniej pielęgnacji. Oczekujemy, że kobiety będę wypielęgnowane i one to robią. Ale myślę, że równie ważne jest, żeby mężczyzna wyglądał świeżo i czysto.
Ten rok jest dla Hamiltona bardzo ważny. W 2014 i 2015 zdobył – już barwach Teamu Mercedes – dwa tytuły z rzędu. W poprzednim sezonie, choć wygrał cztery ostatnie wyścigi (w sumie dziesięć, nigdy wcześniej tyle zwycięstw nie dało miejsca innego niż pierwsze) o pięć punktów przegrał z kolegę z zespołu Nico Rosbergiem. Niemiec wyciął mu potem niezły numer ogłaszając koniec kariery i nie dając okazji do rewanżu. W tym sezonie partnerem Hamiltona jest Fin Valtteri Bottas, bardzo dobry zawodnik w świetnym samochodzie, ale jednak trudno się spodziewać, żeby realnie mógł walczyć z Anglikiem o tytuł. Pierwsze pokazy siły już mieliśmy: wygrane kwalifikacje i drugie miejsce w Australii oraz idealny weekend w Chinach – pole position, najszybsze okrążenie wyścigu oraz oczywiście zwycięstwo.
– Trochę mi szkoda kibiców. Pamiętam okres, kiedy wygrywał Michael Schumacher. Wstawałem rano, oglądałem start zawodów i wracałem spać. Wstawałem po zakończeniu wyścigu i tak wiedząc, co się stało. Jestem przekonany, że wiele osób robi tak samo teraz – mówił w ubiegłym roku, gdy Mercedes wygrał 19 z 21 wyścigów.
Wszystko wskazuje na to, że w tym roku może być podobnie.
JAN CIOSEK