Szaleństwo w czystej postaci. Najładniej grająca ekipa w Europie, prezentująca legendarny engelowski „futbol na tak”. Paczka, która była w stanie pokonać zaliczających 40 spotkań bez porażki Królewskich. Drużyna, która zdaniem wielu w Europie miała być czarnym koniem, a na krajowym poletku zagrać na nosie Realowi i Barcelonie. I w końcu – zespół, który w marcu spektakularnie się wykoleił.
Wykoleiła do tego stopnia, że można już chyba stwierdzić, iż miesiąc miodowy właśnie dobiegł końca, a trwający sezon należy już tylko dograć do końca i nie uskutecznić przy tym katastrofy, którą niewątpliwie byłoby wypadnięcie poza pierwszą czwórkę La Liga. Ostatnie tygodnie na Sánchez Pizjuán stanowią bowiem prawdziwy zjazd w ekspresowym tempie z nieba do piekła. Wystarczy powiedzieć, że ostatnie zwycięstwo Andaluzyjczycy zaliczyli 2 marca u siebie w lidze z Athletikiem Bilbao. Od tamtej pory Sevilla zaś kolejno:
– zremisowała na wyjeździe 1:1 z 11. w tabeli Deportivo Alavés
– zremisowała u siebie 1:1 z trzymającym się zaraz nad grupą spadkową Leganés
– mimo wygranej w pierwszym meczu dała się wyrzucić z Ligi Mistrzów Leicester City
– doznała niezwykle bolesnej porażki 1:3 z Atlético na Vicente Calderón
– bezbramkowo zremisowała u siebie ze Sportingiem Gijón i spadek poza podium
Wśród tych wszystkich zachwytów i typowania zespołu z Andaluzji na jednego z kandydatów do mistrzostwa najbardziej dziwi mnie fakt, że właściwie nikt nie zastanawiał się nad jedną prostą rzeczą: Jak Sampaoli i jego piłkarze zareagują na pierwszy kryzysowy moment? Czy po kilku miesiącach ganiania na najwyższych obrotach będą w stanie się podnieść po pierwszym nokautującym gongu? Wyjątkowo naiwne byłoby przecież myślenie, że na takiej intensywności da się rozegrać pełen sezon. To, że w końcu musi nadejść jakaś słabsza chwila było w gruncie rzeczy oczywiste.
Jakiś czas temu napisałem, że w Sevilli bardziej niż kandydata do tytułu mistrzowskiego widzę hiszpański odpowiednik Arsenalu. Jak na razie czas jedynie przyznaje mi rację. Choć do eliminacji Ligi Mistrzów Andaluzyjczycy pewnie i tak koniec końców się dostaną (dziewięć punktów nad piątym Realem Sociedad), to jednak powoli warto zacząć się zastanawiać nad tym, co będzie dalej.
Jeśli bowiem w klubie z południa Hiszpanii po sezonie dojdzie do kolejnej zwyczajowej wyprzedaży najlepszych zawodników, tym razem Monchi nie wyciągnie już czarodziejskiej różdżki i nie ulepi z bezkształtnej masy następnych grajków, którzy najpierw zrobią wynik ponad stan, a następnie zostaną puszczeni za fortunę. Swoją drogą, w zasadzie trudno rozsądzić, czy smutniejsze są ostatnie wyniki „Los Nervionenses” czy też właśnie przesądzone już odejście tamtejszego cudotwórcy do Romy.
Jak to jednak nieraz mówią mądrzy ludzie, klasowe zespoły poznaje się w kwietniu. Dajmy im więc jeszcze chwilę na odkręcenie całego tego bałaganu. Najlepsza okazja ku temu nadarzy się już w środę – Sevilla pojedzie na Camp Nou. Jeśli można powiedzieć, że dany rywal jest zarówno tym najlepszym, jak i najgorszym na przełamanie, to chyba właśnie w starciach takich, jak to.
* * *
Tak jeszcze w ramach ciekawostki – wbrew pozorom nawet Monchi nie może pochwalić się stuprocentową skutecznością na transferowym rynku. Oto jedna z jego wypowiedzi z wczorajszej audycji programu „El Larguero”:
– De Jong był już w Sewilli i poznawał miast. Kiedy wracałem negocjować kontrakt, powiedział, że odchodzi jednak do Hamburga. W przypadku Van Persiego byłem już w Rotterdamie, by odwiedzić go w hotelu, ale dostał telefon z Arsenalu. Marcelo sprzed nosa sprzątnął mi natomiast Real Madryt – wyznał.
Aż strach pomyśleć, ile mogła zarobić Sevilla na późniejszej sprzedaży tego ostatniego… Minimum drugi Dani Alves, którego zresztą sam Monchi określił mianem „transferu idealnego”.
* * *
Z rzeczy mniej istotnych i jakimś cudem pominiętych w zeszłym tygodniu – Gerard Piqué w końcu się doigrał. Szefostwo rozgrywek już dawno zapowiadało, że zamierza dobrać się obrońcy „Blaugrany” do skóry i słowa dotrzymało. Za swój niewyparzony język wlepiono mu bowiem 3 000 euro grzywny – 1 500 euro za „Widziałeś to?” skierowane do prezesa La Liga, Javiera Tebasa, po meczu z Villarrealem i kolejne 1 500 za „Wszyscy wiemy, w jaki sposób to funkcjonuje” po potyczce z Athletikiem Bilbao.
3 000 euro mandatu za otwartą krytykę skierowaną w stronę sędziów i władz ligi z pozoru wydaje się wyjątkowo śmieszną karą. Tak czy owak, znając charakter stopera Barcelony, wcale bym się nie zdziwił, gdyby z czasem nawet przy tak niewielkich kwotach, na jego kolejnych wybrykach federacja w końcu zarobiła na Goal Line Technology. Kto wie, być może przy zachowaniu konsekwencji w ściganiu niepokornych osobników może uda się nawet jeszcze w tym sezonie?
Janusz Banasiński