FA Cup. Rozgrywki dla największych angielskich klubów dość niewygodne. Wypada wystawić najmocniejszy skład, wypada wygrać, ale taki mecz w perspektywie rewanżu 1/8 Ligi Mistrzów z Monaco jest na rękę mniej więcej tak, jak kamień w bucie. Może przynieść więcej szkody niż pożytku. Jaką rozsądne ekipy obierają taktykę na takie mecze? Zdusić rywala jak najszybciej, wyjść na dwubramkowe prowadzenie i zredukować tempo na drugi bieg.
Czy City jest rozsądną ekipą? Tak. Czy szybko ustawiło sobie to spotkanie? Nie za bardzo.
Po wszystkim było dopiero w 67. minucie, a wydarzenia, które działy się wcześniej można określić jako jedną wielką gonitwę i igranie z dopuszczeniem do sytuacji, do której w ekipie Guardioli nikt nie chciał dopuścić – do dogrywki. Nie napiszemy natomiast, że wynik był zagrożony, byłoby to sporym nadużyciem nawet mimo faktu, że gospodarze oddawali na początku meczu więcej strzałów. Ot, City cisnęło, ale pod bramką rywala grało tak, jakby chciało się włączyć do wyścigu o dyplom mistrza zmarnowanej okazji im. Jose Kante z sezonu 15/16.
Goście z Manchesteru zaczęli jednak z wysokiego c. Pierwsze minuty meczu, Yaya Toure zagrywa za plecy obrońców do wbiegającego Zabalety, ten zagrywa płaską piłkę do środka, gdzie czeka czterech gości w błękitnych koszulkach. Sterling próbuje trafić w piłkę, ale kiksuje, ta szczęśliwie spada pod nogi Davida Silvy. Hiszpan składa się do woleja i nie daje bramkarzowi szans. 1:0.
Najciekawsze, że… od identycznej akcji rozpoczęły się emocje w drugiej połowie. Yaya Toure znów zagrał za plecy obrońców, znów zagrana została płaska piłka do środka, gdzie czekało kilku piłkarzy z Manchesteru. Sterling znów próbował trafić w piłkę, znów skiksował, piłka znów jakimś cudem znalazła się pod nogami Silvy, który… znów złożył się do woleja. Zmieniły się tylko dwie rzeczy – wrzucał de Bruyne, a nie Zabaleta, no i samo wykończenie, bo Silva tym razem nieco przeholował. Sama sekwencja zdarzeń była identyczna – można było nabawić się mocnego deja vu.
Kiksował nie tylko Sterling, kiks był generalnie widokiem, którym piłkarze City raczyli nas dość często. Skiksował Sane, który by zdobyć bramkę z jakichś sześciu metrów musiał tylko celnie uderzyć. Skiksował Bravo, który interweniując skierował piłkę do swojej bramki i gdyby nie interwencja Zabalety pomyłka miałaby opłakane skutki. Skiksował też bramkarz Boro, który strzał Aguero wypluł przed siebie, co na bramkę zamienił Sterling, lecz sędzia dopatrzył się tam minimalnego spalonego. Inne setki? Oczywiście, że były. Aguero zaliczył słupek, Sane z bliskiej odległości raz został zablokowany, a raz mijając kilku gości nie wystawił piłki do pustaka jak trzeba. Bramki padły dziś tylko dwie – druga to akcja Sane lewą stroną, płaska wrzutka i mordercze wykończenie Aguero.
Middlesbrough nie może pluć sobie po tym meczu w brodę – City było zwyczajnie nieosiągalne. Manchester wykonał z kolei swój plan połowicznie – wygrał dość zdecydowanie, awansował do półfinału, ale musiał się przy tym nieco napocić. Przed Ligą Mistrzów wolałby pewnie zaliczyć lekki spacerek.