Arsenal. Albo raczej, by dobitnie to podkreślić, Arsenal pod wodzą francuskiego nestora, Arsene’a Wengera. Piąte miejsce w lidze, 16 punktów straty do lidera, ba, nawet do Tottenhamu już 6 “oczek”. W Lidze Mistrzów z jednej strony wyczekana stabilizacja i powtarzalność – szósty raz z rzędu Arsenal odpada w 1/8 finału, z drugiej – porażka 2:10 z Bayernem, w towarzystwie kompromitujących tłumaczeń o nieuczciwych sędziach. Ostatnie mistrzostwo w sezonie, w którym “Kanonierzy” rozpoczynali z Michalem Papadopulosem (obecnie Piast Gliwice) w kadrze, za to bez wciąż jeszcze trafiającego dla Feyenoordu Robina van Persiego.
Czyli dawno.
Od tej pory do Arsenalu przylgnęło kilkanaście łatek, ale żadnej nie da się określić mianem pozytywnej.
– kończą na czwartym miejscu (częściowo prawda, od mistrzostwa 6 razy czwarte miejsce, 4 razy trzecie i dwa wicemistrzostwa)
– odpadają z pucharów w 1/8 finału (częściowo prawda, od mistrzostwa 8 razy odpadli w 1/8, dwa razy w ćwierćfinale, po razie dochodzili do półfinału i finału)
– nigdy nie wydają pieniędzy (częściowo prawda, a właściwie informacja zdezaktualizowana – okres wielkich oszczędności trwał mniej więcej od kupna Reyesa w mistrzowskim sezonie za 17 milionów funtów do sezonu 2014/15)
No właśnie. Zostańmy na moment przy tych transferach, bo bodajże tutaj rozpoczyna się dyskusja dotycząca obecnego Arsenalu, jego formy, jego pozycji na mapie futbolowego świata oraz – przede wszystkim – na temat wieloletniego menedżera klubu, Arsene’a Wengera.
Po wczorajszej kompromitacji w Lidze Mistrzów nawet najbardziej cierpliwi kibice i najwierniejsi fani Francuza musieli postawić pytanie: dlaczego? A może nawet: jak jeszcze długo? Jak długo będziemy musieli znosić taką grę, takie wyniki, takie upokarzające chwile, gdy piłkarze w biało-czerwonych koszulkach stanowią tło dla rozpędzonego rywala z Niemiec czy Hiszpanii?
Przez lata można było tłumaczyć niepowodzenia polityką klubu i samego Wengera. Francuz w przeciwieństwie do swoich ligowych rywali nigdy nie rozbił świnki z pieniędzmi szejków czy innych rosyjskich oligarchów. Zamiast skupować gwiazdy za kilkadziesiąt milionów euro wolał ściągać do siebie utalentowanych 20-latków, z których następnie samodzielnie robił zawodników światowego formatu. To była wiecznie młoda drużyna, wiecznie “za pięć dwunasta” swojej eksplozji talentu. I gdy już miała rozpoczynać zwycięski marsz, gdy już miała podbijać świat – jak na złość jakiś irytujący nowobogacki drań wyjmował z niej najbardziej istotny element. Ileż to razy kibice Arsenalu musieli trawić gorzką pigułkę rozczarowania, gdy pieczołowicie budowany przez lata team rozsypywał się podczas okienka transferowego. A to Fabregasa wyjęła bezlitosna Barcelona, a to van Persiego sprzątnął sprzed nosa Manchester United, ten znienawidzony Manchester United. Adebayora, Nasriego i Kolo Toure wziął Manchester City, w demontażu uczestniczyła nawet Chelsea.
Wenger uśmiechał się gorzko, zbierał rozsypane klocki i odbudowywał swój wymarzony zespół. Kibice zaś, przynajmniej część, nabierała się na ten godny litości obrazek – no tak, już dawno wygralibyśmy wszystko, gdyby nie ci zdradzieccy futboliści. Dajmy trochę czasu, Wenger zrobi z tych swoich dzieciaków dream-team.
Lata mijały, dream team nie powstawał. Najgorsze jednak, że Wenger po zmianie polityki nadal przegrywał.
***
A zmiana była widoczna i bez szkła powiększającego. Już w sezonie 2012/13 widać było pewne symptomy – Wenger po raz pierwszy od czasów Reyesa wydał prawie 20 milionów euro na jednego zawodnika, Santiego Cazorlę. Do tego wziął Lukasa Podolskiego, więc łączne wydatki wreszcie zaczęły wyglądać nieco lepiej niż weekendowe zakupy w dyskoncie. Naprawdę po bandzie pojechał jednak Arsenal rok później – ściągając za 47 milionów euro Mesuta Oezila z Realu Madryt.
To było symboliczne nowe otwarcie, rekordowy transfer, ale i przełamanie stereotypu o “szkockim” podejściu do pieniądza na Emirates Stadium. Cztery asysty w dwóch pierwszych meczach potwierdziły słuszność ruchu, a już po chwili Arsenal zasiadł w fotelu lidera, z którego praktycznie nie schodził aż do połowy lutego. Do… kontuzji Oezila. Wenger złapał w ostatniej chwili kolejną wymówkę-usprawiedliwienie. Gdyby Niemiec tylko był zdrowy, gdyby tylko udało mu się zagrać w pełnym wymiarze ze Stoke, Evertonem, Swansea… Dziewięć punktów zamiast jednego w tych trzech meczach i mistrzostwo powędrowałoby do północnego Londynu. Była jednak solidna nagroda pocieszenia – Puchar Anglii, pierwsze trofeum od 2005 roku i ostatniego triumfu w tych rozgrywkach. Zero tituli? Już nie.
Arsenal poszedł więc za ciosem, szukając głębi w składzie. Sanchez. Welbeck. Debuchy. Chambers. Trzech z sześciu największych transferów Arsenalu w historii dokonano właśnie w sezonie 2014/15. Co ważniejsze – z drużyny odszedł właściwie jedynie Vermealen, także wzrost potencjału powinien być zauważalny i odczuwalny za każdym razem, gdy londyńczycy spoglądali w tabelę. Tym bardziej, że Chilijczyk z Barcelony wprowadził się do drużyny 8 golami w pierwszych dziesięciu meczach. Znów jednak “Kanonierzy” wykładali się na tak prostych przeszkodach jak Swansea, Stoke czy Southampton. Nie pomogło 11 zwycięstw w 12 meczach na początku roku – Arsenal skończył sezon na trzecim miejscu, choć znów – zdobywając Puchar Anglii i Tarczę Wspólnoty. Z jednej strony – niewiele. Z drugiej – progres był ewidentny.
Sezon 2015/16 trudno ocenić – w końcu Arsenal wreszcie zostawił w tyle wszystkie Manchestery, Liverpoole i innych odwiecznych rywali. Sęk w tym, że… To nie wystarczyło do wygrania ligi. Znamienne, że “Kanonierzy” jako jedyni z faworytów nie zawiedli, jako jedyni punktowali na miarę swoich możliwości, jako jedyni nie pozwolili odskoczyć Leicester City i Tottenhamowi. Ale cóż z tego – jak zawsze “coś” im wypadło. Jak nie uraz Niemca, to Chilijczyka, jak nie niespodziewane odejście gwiazdy, to eksplozja formy pracownika budowlanego występującego w zespole typowanym do spadku.
Od momentu wielkich zakupów, od momentu, gdy Arsenal wykosztował się na Oezila Wenger więc nadal przegrywał, choć za każdym razem znajdował przekonujące wytłumaczenie. Za każdym razem zamiast złości pojawiało się współczucie i litość. “Nie jego wina” – można było usłyszeć. – “Cały wszechświat gra przeciw Arsenalowi”.
***
W tym sezonie jednak wszechświat się na “Kanonierów” nie uwziął. Znowu grubo zainwestowano, Mustafi i Xhaka to obok Sancheza i Oezila najdrożsi piłkarze w historii północnego Londynu. Sancheza i Oezila omijały urazy, na dłużej wypadli właściwie jedynie Welbeck i Cazorla. W lidze nie ma żadnej niesłychanej niespodzianki, która zniweczyłaby wysiłki faworytów – wręcz przeciwnie, najwięcej rozstrzyga się w meczach bezpośrednich z udziałem klubów z wielkiej szóstki, jak właściwie trzeba definiować angielską czołówkę. I właśnie w tych meczach Arsenal jest bezradny. Z siedmiu dotychczasowych spotkań z rywalami z miejsc 1-6 wygrali jedno, z Chelsea. Bilans 1-2-4, a przed nimi jeszcze dwa mecze z drużynami z Manchesteru i wyjazd na Tottenham. Jak Wenger i jego chłopcy wyglądają na tle silniejszych rywali, pokazał w ostatnich tygodniach Bayern.
Porażki bolą tak samo, jak bolały przez ostatnie kilkanaście lat. Zawód jest identyczny, jak wówczas, gdy osłabiony sprzedażą van Persiego czy Fabregasa zespół przegrywał w 1/8 finału Ligi Mistrzów a potem lądował na tym legendarnym czwartym miejscu w tabeli. Jest jednak jedna, bardzo istotna zmiana. Dziś Wengera nie broni młodość drużyny. Nie broni go oszczędna polityka transferowa. Nie bronią go urazy, klęski żywiołowe ani nałóg kapitana zespołu. Nie broni go absolutnie nic.
Trwa przez zasiedzenie i mglistą nadzieję, że mimo wszystko tak doświadczony trener będzie potrafił wydźwignąć klub z kryzysu. Może jeszcze przekonanie, że to kwestia jakiejś klątwy i na miejscu Wengera lepiej nie poradziłby sobie nawet Św. Juda Tadeusz od spraw beznadziejnych.
Tego ostatniego jednak klub przez ostatnie 21 lat nie sprawdzał. Może powinien?
[yop_poll id=”4″]