Reklama

Musiałbym być chyba ćpunem, żeby ciągle tylko robić „yeah, juhuu, siema, piona, wow wow wow!”

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

25 lutego 2017, 11:07 • 16 min czytania 12 komentarzy

Ludzie zawsze oczekują ode mnie uśmiechu. Kiedyś przy wyjściu z hipermarketu zatrzymał mnie ochroniarz. Strasznie spieszyłem się, miałem sporo zakupów, nic nie piknęło przy wyjściu. Nie wiem co się dzieje, a on do mnie z poważną miną: „To niech pan powie jakiś żart.” Ja na to, że nie mam teraz głowy do żartów i przecież to nie jest tak, że jak on idzie sobie na spacer, to ja mu każę pilnować ludzi na ulicy. Popatrzył na mnie, pokiwał ze zrozumieniem głową i powiedział: „Czyli nic śmiesznego pan nie powie?”. Mistrz – zdradza w rozmowie z Weszło Abelard Giza, który nie wiadomo jakby się starał i tak już chyba na zawsze pozostanie „tym od pierdzącego papieża”. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych polskich komików opowiada, jak przyprawiono mu gębę skandalisty, dlaczego nigdy nie będzie Pawłem Fajdkiem, co zostało mu z treningów aikido w młodości, jak reaguje na „Araba” i dlaczego na firmowym kotlecie Mercedesa ludzie krzyczeli do jego kabaretu „dajcie Hitlera!”.     

Musiałbym być chyba ćpunem, żeby ciągle tylko robić „yeah, juhuu, siema, piona, wow wow wow!”

Ponoć lubi się pan chwalić, że prywatnie jest przyjacielem samego Maradony. No to słucham.

I tu mnie pan przyłapał. Chciałem po prostu, żeby na moim Facebooku znalazła się jakaś absurdalna puenta, bo te wszystkie opisy zawsze są takie do bólu nudne: tu występowałem, tamto robiłem, z tym sobie fotkę strzeliłem… Dlatego wpadł mi do głowy ten Maradona. A że gość prowadził akurat bardzo rozrywkowy tryb życia, to pomyślałem, że całkiem spoko byłoby być jego przyjacielem. Imprezy byłyby na pewno bardzo grube. 

A nie korci pana, żeby bardzo grubo zjechać jakiegoś sportowca na scenie?

Jeszcze w czasach kabaretu Limo mieliśmy skecz o polskich piłkarzach, który bardzo długo był aktualny. Ostatnio przestał, ale w sumie to cieszę się, bo ileż to można drzeć łacha z chłopaków. Owszem, lubię czasami pośmiać się z różnych osób – ze sportowców niekiedy też – ale ja generalnie bardzo doceniam ludzi uprawiających sport, bijących rekordy, to, że komuś w ogóle chce się biegać, pchać kulą czy rzucać młotem. Właśnie, ostatnio robiłem nawet taki projekt, w którym udało mi się stanąć oko w oko z Pawłem Fajdkiem. Super przygoda, chociaż sam rzuciłem cztery czy pięć metrów, a on chyba z osiemdziesiąt. To wyglądało wprost cudownie, bo prawie walnąłem się tym młotem w łeb, a potem omal z nim nie poleciałem dalej. Był przy tym akurat obecny Kacper Ruciński, dlatego chłopaki później śmiali się ze mnie, że mój wynik jest dokładnie taki, jak skok w dal kobiet (to nie do końca prawda, niestety dla Abelarda kobiety skaczą dalej – przyp. RB). Ale prawda jest taka, że jak się zwykłego gościa, takiego jak ja, postawi obok wyczynowego sportowca, to on jest dla mnie jak jakiś nadczłowiek. Ja mogę sobie co najwyżej na niego popatrzeć i powiedzieć: „Aha, spoko, to ja już wolę oglądać to z perspektywy kanapy. Dzięki”.

Reklama

W szkole migał się pan od lekcji wuefu czy lubił ćwiczyć?

W liceum bardzo lubiłem przede wszystkim grać w kosza. Niby nie byłem za duży, superszybki też nie, ale w reprezentacji klasy grałem, chociaż zdaję sobie sprawę, że to pewnie marne osiągnięcie… Starałem się więc być w miarę aktywny, ale żadnych sukcesów w tej dziedzinie nie miałem. Pewnie dlatego, że za późno się za to niestety zabrałem. Niby rodzice przekonywali mnie do sportu, ale właśnie dopiero w liceum zgadaliśmy się z kumplem, że może warto byłoby coś faktycznie porobić. W końcu się więc do tego zebraliśmy, ale w każdej sekcji mówili nam, że jesteśmy już trochę za starzy. Tak nas odsyłano, aż w końcu jakimś cudem wylądowaliśmy na… aikido. Tam przez kilka miesięcy uczyłem się profesjonalnie padać, ale w końcu stwierdziłem – dosyć. Później myślałem, że to wielogodzinne przewalanie się po materacu przynajmniej przyda mi się kiedyś w życiu, ale jak na razie nikt mnie nie zaatakował, nigdy nie było dane mi poczuć tej adrenalinki. Ale coś czuję, że chyba i tak niewiele bym pewnie wtedy zdziałał. To na pewno nie byłoby spektakularne zwycięstwo w moim wykonaniu. Ale co się nauczyłem, to moje. Bo przecież żeby umieć wstawać, najpierw trzeba umieć dobrze padać, prawda?

No tak, cały Piotrek…

W dzieciństwie kilka razy faktycznie zdarzyło mi się użyć tego imienia, ale wtedy jeszcze nie doceniałem wyjątkowości Abelarda. Bo dziś ta zbitka imienia i nazwiska jest raczej nie do zapomnienia. A to jest bardzo przydatne w mojej branży. Tylko że wtedy nie byłem jeszcze w żadnej branży i chciałem mieć po prostu święty spokój. W pewnym momencie strasznie męczyły mnie już te wszystkie pytania: „Jak?!”, „Co?!”, „Abelard?!”, „A skąd ty jesteś?!”, dlatego ratowałem się tym Piotrkiem, czemu najbardziej dziwili się oczywiście moi rodzice. Pamiętam, jak któregoś dnia przyszli odebrać mnie z kółka plastycznego, na które akurat chodziłem. Nauczycielka mówi do nich z wielkim uznaniem: „No, tutaj proszę państwa Piotrek tak świetnie sobie radzi…”. Oni patrzą na nią, bo jaki Piotrek? A babka: „No Piotrek, ooo tam sobie siedzi”. I tak mnie woła „Piotrek, Piotrek!”, a ja… w ogóle nie reaguję. Bo przecież normalnie nikt tak na mnie nie wołał, tyle co na drugie imię tak miałem.

Jedna z pana fanek napisała na Facebooku: „Abelard, to takie ładne imię. Namawiam pacjentki na oddziale neonatologicznym do nadawania go swoim potomkom, ale cholery jedne wybierają jakieś Kewiny, Samuele, czy inne Brajany”.

Byłbym strasznie dumny, gdyby kiedyś jakiś maluch został Abelardem tylko dlatego, że ja komuś się spodobałem. Słyszałem, że pojawił się nawet Thorgal, bo rodzice bardzo uwielbiali komiksy z Thorgalem. Z drugiej strony jednak ktoś taki prędzej czy później będzie musiał zmierzyć się z falą niezrozumienia i swoje na pewno przecierpieć.

Reklama

Pan i tak miał w miarę łatwo. Gdyby dzisiaj dorastał pan mając takie imię i przede wszystkim – przepraszam – taki wygląd, patrząc na aktualne nastroje społeczne, miałby pan ciężko.

Pewnie tak. Cały problem uchodźców jest bardzo złożony i nie da się tego wyjaśnić jednym, krótkim zdaniem, dlatego tym bardziej cieszę się, że moja osoba może tę napiętą atmosferę chociaż odrobinę rozładować. Czytam czasem w internecie teksty w stylu: „No, Abelard to jedyny uchodźca, którego bym przyjął”. To miłe.

Na scenie chętnie naśmiewa się pan ze swojej aparycji, ale jak jest poza robotą? Czasami nie jest panu zwyczajnie przykro, kiedy słyszy „Arab”? Ale szczerze.

Ten temat ograłem i wyśmiałem już chyba z milion razy i teraz nawet ze sceny o tym nie mówię. Czasem jeszcze oczywiście zdarza się, że ktoś z widowni zawoła „kebab” albo „Allahu Akbar”, ale resztę widowni bardziej bawi mój komentarz, że doceniam tak „świeże i oryginalne żarty”, niż same te okrzyki. Spotykam się z takimi tekstami od lat, więc trudno, żebym nie był na nie uodporniony. Poza tym, skoro mówię ludziom o dystansie, to jak miałbym go nie mieć do samego siebie? Chociaż myślę, że przy tak przerobionych tematach dużo o niego łatwiej.

Kabaret Limo założyliście w 1999 roku będąc jeszcze w klasie maturalnej. W takim momencie jedni się uczą, drudzy modlą. A wy się śmialiście. 

Nasz dyrektor to dopiero się zdziwił. Był w szoku, kiedy poszliśmy do niego i zaproponowaliśmy, że może byśmy tak zrobili z kabaretem tournée? Bo tak się akurat składało, że jego żona była dyrektorką innej szkoły. Popatrzył na nas, zrobił wielkie oczy, bo przecież za chwilę mieliśmy pisać maturę. Ja jednak raczej zawsze dobrze się uczyłem, nie miałem większych problemów, dlatego egzamin dojrzałości poszedł mi zresztą dość gładko. Cóż, chcieliśmy się dobrze pobawić. Pamiętam, że wtedy – dokładnie 15 stycznia – pierwszy raz w życiu wyszedłem na scenę w pełni świadomy chcąc kogoś rozśmieszyć. Nie do końca mi się to udało, ale byliśmy strasznie podjarani samym występem i stwierdziliśmy, że właśnie to chcemy w życiu robić. Potem było całe to zamieszanie ze studiami, ale jak już wszyscy dostaliśmy się na uczelnie, to kontynuowaliśmy kabaret w starym składzie. Któregoś razu wróciliśmy nawet do naszego liceum, żeby wystąpić przed młodszymi klasami. Mega frajda.

Pamięta pan, na co wydał pierwszą kasę zarobioną na kabarecie?

Pewnie na bilet. Zarobiliśmy wtedy chyba jakieś 400 złotych na cztery osoby. Dziś to oczywiście mała suma, ale jak wtedy nam płacono, to był to dla nas gruby szmal! Największa była jednak sama radocha, że ktoś w ogóle chciał nam dać kasę za występ.

Po latach zyskaliście łatkę bardzo ostrego kabaretu. Na początku też jechaliście po bandzie?

A skąd. Początkowo chcieliśmy być jak kabaret Potem. Wszyscy chcieli być jak kabaret Potem. Młodsi czytelnicy pewnie tego nie pamiętają, ale to był kabaret trochę absurdalny, stroniący od polityki. Po prostu klasyk. Ale inspiracje i tak nam się zmieniały. Potem chcieliśmy być jak Grupa Rafała Kmity i robić teatralno-kabaretowe spektakle. Później jeszcze jak kabaret Hrabi… Ale z roku na rok szukaliśmy własnej drogi. Równolegle weszliśmy w świat improwizacji i stand-upu, co bardzo wzbogaciło nasze kabaretowe myślenie. Głównie dzięki miksowi tych trzech dróg udało się nam wypracować swój własny styl, który tak naprawdę można było obserwować w ostatnich latach działalności kabaretu Limo. Do tego – co ważne – nie mieliśmy żadnych oporów przez ostrzejszymi tematami. One jakoś nigdy nas nie blokowały, jak moich niektórych znajomych z branży.

Nie śmieszy pana trochę, że z jednej strony wielokrotnie zarzucano wam przekraczanie granic dobrego smaku, a z drugiej ludzie dziś tego właśnie przecież chcą? Żeby było ostrzej, pikantniej, bo uwielbiają kontrowersje. Społeczne rozdwojenie jaźni.

My, Polacy, mamy luz, żeby oglądać zachodnie rzeczy, które są czasami o wiele ostrzejsze niż to, co my pokazujemy. Ale jak coś dzieje się u nas na podwórku, to zaraz wszyscy są w szoku. Oczywiście jesteśmy jeszcze daleko za Zachodem w kwestii realizacji i wykonawstwa i lat doświadczenia, ale jeśli nie będziemy próbować oswajać ostrzejszych tematów, to nigdy się nie nauczymy ich rozbrajać. Pamiętam naszą pierwszą grubą akcję po „Wawelu” (bohaterami skeczu byli Lech Kaczyński, Józef Piłsudski i Adam Mickiewicz. – Cześć chłopaki! Jestem tutaj nowy – rzucił ten pierwszy. – Weź spierdalaj – odparł Piłsudski – przyp. RB). To co się potem wydarzyło, trochę nas przeraziło. Zagraliśmy to na „Ryjku” – konkursie kabaretowym w Rybniku w kategorii „Skecz Hardkor”. Czyli na zamkniętej, biletowanej imprezie. Obejrzało to może jakieś 400 osób. Na miejscu nikt słowa nie powiedział.

Jazda zaczęła się za to później.

Opisała to w gazecie jakaś pani – oczywiście pomijając cały kontekst wydarzenia – i poooooszło strumieniem przedruków. A najgorsze było, że każdy kolejny dziennikarz robił z tego coraz krótszego newsa, przez co miał on coraz mniej wspólnego z tym, co faktycznie wydarzyło się podczas tamtego naszego występu. Pojawiło się tyle hejtu, że aż sami stwierdziliśmy, że napiszemy oświadczenie, próbując wszystko spokojnie wyjaśnić. Zupełnie bez sensu, bo tych co byli za nami nie trzeba było przekonywać, a ci, którzy nas znienawidzili uznali, że tylko winny się tłumaczy i zareagowali jeszcze gorzej. Dlatego później, po kolejnej aferze – czyli moim monologu z papieżem – byłem już o tyle mądrzejszy, że nie miałem już zamiaru absolutnie nic wyjaśniać i nikogo za nic przepraszać. Zrobiłem to jak chciałem – jak chcesz, to oglądaj, jak nie, to nie. Tyle. Nara.

Kabaret Limo rozpadł się m.in. przez tamtego „pierdzącego papieża”?

Gdzie tam…. Każdy z nas chciał po prostu rozwijać się w nieco innych kierunkach – ja na przykład chciałem pójść w stand-up – dlatego w pewnym momencie zrobiło się ciasno dla naszego kabaretu. Forma też nieco się przejadła, a nie chcieliśmy przesadzić. Lepiej zejść ze sceny niepokonanym, niż stwierdzić po latach, że może jednak warto było skończyć wcześniej. Mam wrażenie, że zrobiliśmy kawał dobrej roboty i szkoda byłoby to zepsuć. Ostatnie pół roku jeździliśmy po całej Polsce żegnając się z naszymi widzami. To był bardzo wzruszający czas. I dla nas, i dla nich. Niektórzy ludzie z branży przyznawali nam później, że szacunek za taki koniec z klasą. Dlatego cieszę się, jak ktoś zaczepia mnie na ulicy mówiąc: „Szkoda, że was już nie ma”. Lepiej tak, niż mieliby mówić: „Jezu, jeszcze istniejecie?!”.   

Przekonanie o tym, że żartować można absolutnie ze wszystkiego, wyniósł pan z domu rodzinnego, gdzie nie było żadnych tematów tabu?

Tak, mogłem pogadać z rodzicami praktycznie o wszystkim. To było tylko oczywiście kwestią dobrania odpowiednich narzędzi, słów. Trochę jak w kabarecie. Mieliśmy między sobą duży luz i ja też chciałbym w ten sposób wychować swoją córkę. Żeby mogła ze mną o wszystkim pogadać. Przyjść, jak tylko pojawi się jakiś problem. Wolałbym dowiedzieć się wszystkiego od niej, niż od dyrektorki w szkole czy gdzieś na posterunku.

Skoro można żartować ze wszystkiego, to zrobiłby pan roast własnej matce?

A dlaczego nie?

A dlaczego tak?

Pamiętam, jak moja mama dosłownie co drugi dzień mówiła, że od dzisiaj to już na pewno będzie się odchudzać. Bawiło mnie to strasznie, no więc darłem z niej łacha, ale to wcale nie znaczyło, że jej nie kocham czy nie mam do niej szacunku. Poza tym ja nawet nie do końca zgadzałem się z tym, że powinna się odchudzać. Ale każda kobieta tak już ma, co zrobić. Poza tym najlepsze jest te ich gadanie: „No dobra, jeszcze dzisiaj chipsy, ale już od jutra, już od jutra to się na pewno odchudzam!”.

Pana dziadkowi, malarzowi prof. Hugonowi Laseckiemu, wasze sceniczne kawałki się podobają?

Muszę przyznać, że bardzo ciekawiła mnie jego opinia, kiedy pierwszy raz przyszedł na mój stand-up. Po wszystkim tak patrzy na mnie i mówi: „Myślałem, że mocniej przypierdolisz”. To w ogóle jest taki gość, który ma świetne poczucie humoru i mocniejsze żarty zupełnie go nie wycofują. Kiedy robiłem skecze o mnichach, papieżu czy spowiedzi, to on się nawet cieszył, że poruszałem tę właśnie tematykę, a bardziej niż o sam dobór tematu martwił się, czy nie będę miał przez to jakichś kłopotów. Jak widać mam bardzo otwartą rodzinę. Moi rodzice byli ostatnio w Gdańsku na gali stand-upu i mówili, że też im się podobało.

Dla komika jest wkurzające, że wszyscy non-stop oczekują od niego zajebistego humoru? Musi być pan uśmiechnięty niemalże jak na zawołanie.

Ludzie zawsze oczekują ode mnie uśmiechu. Kiedyś przy wyjściu z hipermarketu zatrzymał mnie ochroniarz. Strasznie spieszyłem się, miałem sporo zakupów, nic nie piknęło przy wyjściu. Nie wiem co się dzieje, a on do mnie z poważną miną: „To niech pan powie jakiś żart.” Ja na to, że nie mam teraz głowy do żartów i przecież to nie jest tak, że jak on idzie sobie na spacer, to ja mu każę pilnować ludzi na ulicy. Popatrzył na mnie, pokiwał ze zrozumieniem głową i powiedział: „Czyli nic śmiesznego pan nie powie?”. Mistrz. Z drugiej strony, takie myślenie o mnie nie jest aż takie dziwne. Sportowcy kojarzeni są najczęściej w stroju startowym, z atrybutem typu piłka czy oszczep, a ja zawsze kojarzyłem się ze śmiechem. Dlatego ludzie jak tylko mnie widzą, liczą na niezły ubaw.

Są mocno zawiedzeni, że może mieć pan akurat kiepski humor?

Kiedyś jechałem z Kacprem pociągiem, wsiadamy do przedziału i widząc nas jakaś pani mówi: „No to teraz będzie śmiesznie!”. Ale że i Kacper i ja byliśmy zmęczeni, to chwilę pogadaliśmy między sobą i zdrzemnęliśmy się. Czyli nie było jakoś specjalnie rewelacyjnie, pani musiała się mocno rozczarować. Nie da się niestety non stop wydzielać takiej szalonej, pozytywnej energii. Musiałby być chyba jakimś ćpunem, żeby ciągle tylko robić „yeah, juhuu, siema, piona, wow wow wow!” Przecież to by szło zwariować. Ale z drugiej strony nie jestem też fanem innej tezy, że my, komicy, prywatnie jesteśmy bardzo smutnymi ludźmi, którzy najchętniej chcieliby się rzucić z mostu. Raczej jesteśmy ludźmi otwartymi, lubimy być w centrum uwagi, skomentować coś złośliwie, ale nie da się tak przez sto procent czasu.

Pogadajmy o pieniądzach. Dorobił się pan na scenie?

Czy ja wiem? Mam kredyt, mieszkam w bloku, jeżdżę Qashqaiem.

Czyli bez szału?

Dla mnie jest okej, nie będę narzekał. Oczywiście są miesiące, gdzie jest więcej występów, ale są też takie, kiedy jest ich znacznie mniej. Przykład: ostatnio nie byłem na scenie prawie pół roku. Tak więc na pewno nie mogę inwestować kasy tak jak Robert Lewandowski. Poza tym, już jakiś czas temu zmieniłem nieco swój system pracy, stawiam teraz bardziej na granie po klubach, niż do kotleta. Kiedyś oczywiście to też robiłem, ale zdecydowanie wolę widza, który na mój występ przychodzi z własnej woli, niż z woli prezesa.

To która chałtura szczególnie utkwiła panu w pamięci?

Było kilka takich sytuacji. Graliśmy kiedyś bodajże dla Mercedesa i przed występem podchodzi do mnie pani z firmy i mówi: „Tylko bardzo panów proszę, niech nie będzie tego skeczu o Hitlerze, bo będą goście z zarządu z Niemiec”. Zdziwiłem się, bo to był wtedy nasz największy hit. No i nie zagraliśmy, ale przez cały występ publiczność wołała: „Hitler! Hitler! Dajcie Hitlera!”. Dziwnie to musiało wyglądać z perspektywy tych Niemców, którzy przyjechali. Jakaś narodowa trauma, że co jakiś czas ktoś podczas występu kabaretu wykrzykuje „Hitler!”. Pamiętam też, jak któregoś razu graliśmy skecz z kabaretem Limo stojąc po środku wesołego miasteczka. Ludzie strzelali na strzelnicy, fruwali na czymś nad naszymi głowami, ktoś robił sobie zdjęcia z wielkim pluszowym misiem, inni skakali, piszczeli, a my byliśmy po środku tego wszystkiego. Oglądali nas chyba tylko ci, którzy czekali w kolejkach do poszczególnych atrakcji. W takich sytuacjach występowanie w kabarecie było dużo prostsze niż solo. Zawsze wiedziałem, że nie jestem sam i jest jeszcze przynajmniej jedna osoba, którą interesuje to co mówię.

Zdarzyło się kiedyś, że po jakimś tekście rzuconym z widowni aż pana zatkało?

Coraz rzadziej można mnie zaskoczyć. Jestem na scenie ponad 18 lat i doświadczenie robi swoje. Ja generalnie wolę mówić do widowni, niż z nią dialogować. Ale jeśli widz ma się już odezwać, to oczywiście najfajniej, jeśli rzuci coś błyskotliwego. Zdarzają się na widowni ludzie, którzy potrafią niemal współtworzyć show. Najgorzej, jak ktoś krzyknie coś, żeby tylko krzyknąć – bez ładu i składu. Masakra. Jest rodzaj widza, z którym bardzo ciężko współpracować – widz bez wstydu. Nie da się go wyłączyć, bo on myśli że jest super. Ba, że nawet pomaga. Wtedy nawet mówienie wprost, żeby już przestał, bo to przeszkadza i mi, i innym, nic nie daje. Wstydu nie mają szczególnie ludzie głupi i pijani. Na szczęście zdarzają się rzadko.

No tak, widownia lubi wypić, tylko wy tacy święci.

Oczywiście my też nie stronimy od procentów, ale imprezy uskuteczniamy po występach. Współpracuję z ludźmi, którzy przed wyjściem na scenę po prostu nie piją, bo alkohol jest usypiaczem. Usypia czujność. Znam kilku amerykańskich komików, którzy wchodzą na scenę po alkoholu, ale to akurat nie jest dobry wzorzec do naśladowania. Poza tym to nawet estetycznie źle wygląda. Czasem organizator imprezy przyniesie nam na przykład wódkę do garderoby i potem bardzo się dziwi, że ta stoi nietknięta. Bądźmy jednak poważni, ktoś poświęcił godzinę swojego życia na mój występ, zapłacił za bilet, a ja mam teraz wyjść i bełkotać pod nosem? Są zasady, których się nie łamie. To tak jak z kierowaniem po alkoholu – nie i już. Nasz zawód wygląda na lekki i luźny, ale tak naprawdę trzeba być czujnym i skupionym, by dać z siebie wszystko. Zdecydowanie wolę wziąć na scenę szklankę wody, żeby przepłukać gardło, jak mi zaschnie. Wszystko.

I naprawdę? Nigdy nigdy?

No ok., raz miałem taką sytuację. Ale w sumie byłem już po pracy.

?

To było tak: zrobiłem już swoje i byłem strasznie zestresowany, bo to był dopiero mój drugi występ stand-upowy w życiu, dlatego po wszystkim, jak zszedłem ze sceny, to na głodniaka szybko wypiłem sporą lampkę wina. Problem w tym, że chwilę później okazało się, że w całym budynku wysiadł prąd – bo to była realizacja telewizyjna – i nie było komu zająć się publiką. Myślę sobie, no ok., to idę. I o dziwo miałem dużo większy luz niż podczas nagrania. Co gorsza – było tak naprawdę świetnie. I tego się najbardziej wystraszyłem. To ślepy zaułek.

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

12 komentarzy

Loading...