Remis na Łazienkowskiej zadziałał złudnie na wszystkich, którzy obserwują poczynania podopiecznych Jacka Magiery w europejskich pucharach. Co śmielsi mogli nawet twierdzić, że poziom obu drużyn jest zbliżony i w sumie to wyjazd do Amsterdamu wcale nie musi zakończyć się klapą. I rzeczywiście, wynik 0:1 kompromitacją nie trąci, ale już obraz gry trochę daje do myślenia. Legia odpada po walce godnej i ambitnej, ale ze świadomością swoich dużych braków piłkarskich w porównaniu z utytułowanym rywalem.
Ajax doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jakie zagrożenie dla losów dwumeczu wiąże się z wpuszczeniem Legii na własną połowę. Praktycznie równo z pierwszym gwizdkiem zepchnął więc rywala do narożnika, odciął drogi ucieczki i stopniowo rozprawiał się z przeciwnikiem. Czasem serwował mocniejsze uderzenia na szczękę, jak choćby uderzenie zza szesnastki prosto w słupek, innym razem lekko obijał korpus, by swoją ofiarę zwyczajnie wymęczyć. Mieli stołeczni problemy w defensywie, ale i przez długi czas przychylność bogów – ilekroć bowiem ktokolwiek zagapił się w tyłach, zawsze udawało się wyjść z tego obronną ręką.
To, co nas zastanawiało, to obojętność Legii na przesłanki, jakie słali jej gospodarze. Taki Traore na przykład w pierwszym kwadransie jakieś siedemnaście razy ściął akcję na lewą nogę, nierzadko zresztą szukając uderzenia, a Hlousek mimo tego za każdym razem wydawał się być zaskoczony takim obrotem sytuacji. Przewaga Ajaksu rosła, ale maksymalne zaangażowanie w ofensywę wiązało się też z pewnymi konsekwencjami – legioniści mieli bowiem kilka okazji do tego, by wyprowadzić kontratak. Za każdym razem, gdy gospodarze się odkrywali, stołecznym brakowało jednak jakości. A to wspomniany Hlousek mając hektar przestrzeni zatrzymywał akcję w miejscu, a to Vadis podejmował złą decyzję wyrzucając kolegę do boku.
Pierwszą połowę przetrwać się jednak udało. Bez akcentów ofensywnych, ale i bez straconego gola.
Łudziliśmy się, że Legia trochę przemyśli swoją postawę w przerwie i przytomnie uzna, że zaproszenie gospodarzy w okolice szesnastki może mieć zgubne skutki. Że jakości w tym zespole jest naprawdę sporo i pozostawić kawał przestrzeni jednemu czy drugiemu zawodnikowi w biało-czerwonej koszulce to jak zostawić drzwi otwarte na oścież, wyjść na zakupy i liczyć, że akurat nikt nie skusi się na świeżutkie kino domowe. A że okazja czyni złodzieja, dowiedzieliśmy się już po czterech minutach. Brak krycia w polu karnym, kiepska interwencja Malarza i bramka.
Niestety, zły początek II połowy. Viergever strzela dla @AFCAjax. Ale to jeszcze nie koniec! #UEL pic.twitter.com/EPjrJXnOWn
— Eurosport Polska (@Eurosport_PL) 23 lutego 2017
Ajax nieco się cofnął, bo i cofnąć się mógł. Przez trzy kwadranse intensywnej łupanki nastraszył stołecznych na tyle, że ci nie kwapili się do tego, by z pianą na pysku skoczyć do krtani. Owszem, przejęli w posiadanie piłkę, ale czy razem z nią inicjatywę? Wątpliwe. Ajax mądrze ustawił się na własnej połowie i choć raczej wodził wzrokiem za futbolówką, to ewidentnie kontrolował wydarzenia boiskowe.
Na placu zameldował się Moulin, potem wskoczył jeszcze Necid, ale pożytku z tego nie było żadnego. Legia nie była przekonująca w swoich działaniach, za to była bojaźliwa i nieśmiała. A szkoda, bo Ajax nie wyglądał jak zespół jakoś nieprawdopodobnie genialnie zorganizowany w defensywie. Być może był dziś nawet szkolną pięknością, która dałaby się zaprosić na randkę, ale cóż z tego, skoro nieśmiały adorator kręcił się tylko w kącie i nieśmiało spoglądał kątem oka.
Piękna przygoda w Lidze Mistrzów. 3:3 z Realem Madryt. Gol na Santiago Bernabeu. 1:0 ze Sportingiem Lizbona. 0:0 na Łazienkowskiej i 0:1 w Amsterdamie. Wstydu nie ma, są piękne wspomnienia. I masa materiału do analizy. Bo choć dwumecz z Holendrami legioniści przegrali skromnie, to dziś wszyscy widzieli jak wiele oba zespoły dzieliło na płaszczyźnie piłkarskiej.
fot. FotoPyk