Fajnie jest czasem zobaczyć, jak malutcy ucierają nosa wielkim. Fajnie jest móc trwać w przekonaniu, że futbol jest wyjątkowo nieprzewidywalny i że nawet po obejrzeniu miliona meczów tak naprawdę co chwilę przekonujesz się, iż tak naprawdę w sumie niewiele o tym sporcie wiesz. Jestem zresztą zdania, że niezależnie od tego, czy kibicujesz drużynie zgarniającej jedno trofeum po drugim czy też zespołowi walczącemu o ligowy byt, w każdym z nas tkwi gdzieś przynajmniej cząstka futbolowego romantyka. Najbardziej jaskrawe przykłady? Rzecz jasna miniony sezon Premier League w wykonaniu Leicester City oraz fantastyczne EURO Islandczyków. Podejrzewam, że – wyłączając rzecz jasna kibiców bezpośrednich rywali – niezależnie od codziennych sympatii niewielu było takich, którzy gdzieś tam po cichu nie ściskali za nich kciuków.
W sobotę zespół z niewielkiego baskijskiego miasteczka przyjeżdża do ekipy z dużego miasta, o nieporównywalnie bogatszej historii, na przestrzeni minionych dziesięcioleci świętującego liczne sukcesy, do tej pory regularnie wydającego na nowych piłkarzy dziesiątki milionów euro. Następnie zaś rozgrywa jeden z najlepszych meczów od czasu założenia klubu i wgniata gospodarza w ziemię. Valencia zero, Eibar cztery. W teorii – idealny materiał na następny rozdział pięknej opowieści traktującej o tym, że pieniądze nie grają, a konsekwentnym dążeniem do celu popartym na dodatek ciężką pracą można zdziałać cuda. W praktyce – sytuacja, w której zamiast docenić wysiłek włożony przez maluczkich, trudno ci patrzeć, jak gigant raz po raz pozwala rywalom pluć na swój herb i sam kładzie się na ziemi, by łatwiej było go skopać. O ile zwycięstwo Eibaru 4:0 na wyjeździe z Barceloną czy Realem budowałoby bajkową narrację, o tyle ciężkie znokautowanie proszącej o litość Valencii było wyłącznie potwierdzeniem tego, jak bezwzględna jest piłka.
A wydawało się przecież, że gorzej być już nie może, że w końcu cały ten bałagan musi się uspokoić chociaż na krótką chwilę. Był Prandelli publicznie rugający swoich piłkarzy na konferencji prasowej. Był Dani Parejo tańczący w rytm obelg pod adresem trenera. Była córka Petera Lima śmiejąca się prosto w twarz niezadowolonym kibicom, przypominając wszystkim dookoła, kto jest właścicielem klubu. Był były prezes zarzucający dyrektorowi sportowemu ściąganie na Mestalla „jebanego szrotu” (o wszystkich plagach nawiedzających Mestalla mogliście zresztą szerzej przeczytać na Weszło już niejednokrotnie, chociażby TUTAJ czy TUTAJ). Makabryczna karuzela zamiast wyhamowywać kręci się jednak coraz szybciej. Valencia uzbierała 19 punktów po 20 meczach, zajmuje 16. miejsce w tabeli i – przynajmniej na teraz – pozbawiona jest jakichkolwiek perspektyw na lepsze jutro. Najbardziej wymowne były słowa, które padły na pomeczowej konferencji z ust trener Nietoperzy, Voro – „Nasz cel na ten sezon jest oczywisty – chcemy się utrzymać”.
To już od dawna nie jest żaden kryzys, żadne chwilowe zagubienie w poszukiwaniu tożsamości. Szkoda tylko, że dzieje się to na oczach ludzi, którzy często wciąż naiwnie wierzą w to, że ich ukochany klub podniesie się z gleby. Fakt, że Valencia ma obecnie sześć punktów przewagi nad strefą spadkową jest zaś tutaj wyjątkowo marnym pocieszeniem. Nawet jeśli w praktyce to – nie ma co się oszukiwać – mimo wszystko niemożliwe, ostatnimi czasy coraz częściej odnoszę wrażenie, że sezon spędzony na zapleczu Primera Division wyszedłby wszystkim na Mestalla na dobre. Tak jak kilka sezonów temu Villarrealowi.
Nie, Valencia nigdy nie budziła u mnie przesadnej sympatii. Przeciwnie – nie mogłem im wybaczyć, że swego czasu puścili Davida Villę do Barcelony za kwotę o kilkadziesiąt milionów niższą niż ta, którą zaśpiewano Królewskim, a przez długie miesiące w sennych koszmarach powracał do mnie ostatni mistrzowski sezon Nietoperzy – 2003/04 – gdy Real wskutek swojego bodaj największego kryzysu w XXI wieku dał sobie wyrwać zdawać by się mogło pewne mistrzostwo.
Tak czy owak, kiedy puszczam sobie skrót wspomnianego sobotniego starcia z Eibarem, jakoś trudno cieszyć mi się sukcesem klubu z niewielkiej miejscowości w Kraju Basków. Choć sam się sobie dziwię, bardziej żal jest mi tych, którzy wydają grube miliony, a następnie od każdego dostają po łbie. A raczej tych, którzy z boku muszą obserwować postępujący upadek wielkiej marki i którzy zapewne teraz by płakali, gdyby nie fakt, że wszystkie łzy bezsilności wylali z siebie już dawno temu.
* * *
„Tak to jednak jest, jeśli w wieku 23 lat godzisz się zostać nowym Henrikiem Larssonem, choć przed tobą wszyscy mniej lub bardziej poważni napastnicy spławiali Barcelonę przy pierwszych umizgach. Trudno powiedzieć, czy Alcácer naiwnie wierzył w to, że wygryzie ze składu kogoś z trio MSN czy też po prostu doszedł do wniosku, że fajnie podopisywać sobie kolejne trofea na wzór rezerwowych bramkarzy. Tak czy inaczej, sam sobie taki los zgotował„, pisałem pod koniec października w temacie Paco Alcácera.
Dziś najwyższy czas uderzyć się jednak w pierś i odszczekać wypowiedziane w emocjach słowa. Wczoraj były napastnik Valencii strzelił bowiem swoją pierwszą bramkę w La Liga od czasu letniej przeprowadzki do Barcelony. A że udało się to dopiero po pół roku? Niewiele znaczący szczegół w żaden sposób niewypływający na ostateczny odbiór.
No dobrze, ale tak już zupełnie na poważnie – nawet jeśli do sporządzenia laurkowej kompilacji na YouTube’a wciąż brakuje jeszcze zdecydowanej większości materiału, dawno nie słyszałem aż takiego huku, jak ten spowodowany opadnięciem gigantycznego kamienia z serca Alcácera. Nawet pomimo mojego – eufemistycznie rzecz ujmując – raczej chłodnego stosunku do Barcelony oraz faktu, że przed Paco jeszcze niezwykle daleka droga, by oderwać od siebie łatkę największego transferowego nieporozumienia od czasu sprowadzenia na Camp Nou Dmytro Czyhrynskiego, zawsze miło popatrzeć na podobne obrazki. Od razu robi się jakoś tak raźniej. Zobaczcie zresztą sami:
Teraz pozostaje już jedynie czekać na to, czy i w jego przypadku sprawdzi się legendarne stwierdzenie mówiące o tym, że gole są jak keczup. 15 milionów twardej europejskiej waluty za jednego gola to bowiem wciąż dość wygórowana stawka.
Ban