Jest rok 1925. Trwają gorączkowe prace na jednym ze stoków góry Przedział. W Szklarskiej Porębie powstaje potężna konstrukcja, która ma służyć za tor bobslejowy. Niemieccy architekci stoją przed olbrzymim wyzwaniem logistycznym. Od razu decydują, iż zbudują obok niego wyciąg elektryczny, długi na 1200 metrów, który co kilka minut ma wciągać bobslej razem z całą załogą.
Wzdłuż samego toru położona zostaje sieć wodociągowa. Bez niej tor nie miałby właściwego oblodzenia. Do sieci przynależy dziesięć hydrantów, a zasilana jest z własnego ujęcia. Długość toru to fenomen, wynosi aż 2100 metrów. Obecnie na świecie nie ma równie okazałego. To powoduje, że zostaje on od razu zakwalifikowany do torów piekielnie niebezpiecznych i trudnych do przejazdu. Dość powiedzieć, że miał siedem zakrętów z podniesionymi na krzywiznach ścianami. Na każdym z nich znajdowało się stanowisko obserwacyjne, aby nie dopuścić do sytuacji, kiedy po wypadku nikt nie mógłby udzielić błyskawicznej pomocy zawodnikowi.
Wciąż jest 1925 rok. Grudzień, dzień 24., Wigilia. Tego dnia następuje uroczyste otwarcie. Po całym świecie roznosi się wieść, iż został właśnie ukończony największy i najnowocześniejszy tor na całej planecie. Osiem lat później odbywają się tutaj mistrzostwa świata dwójek bobslejowych.
Po wojnie mija czas, kiedy tor był chlubą Szklarskiej Poręby. Obiekt jest nieużywany i nikt o niego nie dba. Niszczeje, rdzewieje, zamienia się w ruinę, kończy swój byt. Dziś jest tylko mglistym wspomnieniem. Obecnie, w 2017, toru bobslejowego z prawdziwego zdarzenia w Polsce nie ma. Są za to plany. Oj, są. Jak zawsze.
My marzymy o jakimkolwiek funkcjonalnym torze, a w Niemczech, w Wernigerode, niemal na pewno powstanie nowoczesny kompleks sportów zimowych, nad którym ma znaleźć się rozsuwany dach. Energooszczędny i proekologiczny. Ocieplany do temperatury czterech stopni wewnątrz. Żadne warunki atmosferyczne nie będą straszne zawodnikom wielu konkurencji. Także bobsleistom, którzy będą mieli tam swój tor.
Kasy zawsze za mało
Jak ten sport wygląda obecnie u nas? Polacy pełnymi garściami korzystają z doświadczenia ich łotewskiego trenera Janisa Mininsa, medalisty mistrzostw świata. Do niego należy rekord świata prędkości osiągniętej w czwórce bobslejowej. Wynosi 153,02 km/h. Od rozpoczęcia współpracy “biało-czerwoni” najczęściej trenują na torze w łotewskiej Siguldzie. Czasem są to jeszcze Norwegia i Niemcy. Jeżdżą wszędzie tam, gdzie jest stosunkowo tanio, ponieważ kasy zawsze jest za mało. Nawet jak na zaledwie 10 osób, bo tylko tylu mamy w kraju zawodowych bobsleistów.
– Jasne, w porównaniu do czołówki światowej na pewno najbardziej brakuje nam możliwości stałego treningu na torze. Dla porównania, tuż przed sezonem mam około 40 ślizgów przygotowawczych. Z kolei niemieccy zawodnicy mają okazje do około 150 prób – wyjaśnia Mateusz Luty, pilot reprezentacyjnej załogi i zarazem nasz najlepszy zawodnik.
Polacy mają trudniej niż wiele innych ekip także z innego powodu. W sezonie Pucharu Świata jest tylko osiem startów, jednakże w trzech z nich nie możemy wziąć udziału.
– Nasza reprezentacja nie startuje w zawodach rozgrywanych za oceanem, ponieważ przelot wraz z całym sprzętem generuje bardzo wysokie koszty. Za transport jednej skrzyni z bobslejem płaci się około 20 tysięcy euro. Zwyczajnie nas na to nie stać. Tracimy przez to ważne punkty rankingowe, które będą potem bardzo istotne przy przydzielaniu kwalifikacji olimpijskich. Szkoda chłopaków i szkoda Mateusza Lutego, który jest zawodnikiem charakternym, bardzo zadziornym i ma potencjał, by odnosić sukcesy w bobslejach – wyjaśnia Grzegorz Pajda, dziennikarz Eurosportu, zajmujący się m.in. bobslejami.
Przez pewien czas istniało ryzyko, że nie wystąpimy także w starcie przedolimpijskim w południowokoreańskim Pjongczang. Na całe szczęście wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że jednak uda się wylecieć do Korei.
– Związek nie jest bogaty, ale robi wszystko, by nam pomóc. Owszem, czasem czegoś zabraknie, nie startujemy też na wszystkich zawodach, ale czujemy wsparcie z ich strony. Nasz kalendarz jest bardzo napięty. Zawody Pucharu Świata, Puchar Europy, Mistrzostwa Świata w niemieckim Königssee, przygotowania do igrzysk. Sporo tego jest, a nam marzy się odnosić sukcesy. – mówi Luty.
Hegemoni mocy
Przez wiele lat Luty musiał dokładać swoje pieniądze do uprawianego przez siebie sportu, ale te czasy się skończyły. Znalazł prywatnego sponsora, który mu pomaga. Dziś nie musi parać się dodatkowymi zajęciami. Utrzymuje się z bobslejów. Nie wszyscy jego koledzy mają taką możliwość. Niektórzy łączą sport z dodatkowymi źródłami zatrudnienia. Nie jest to proste, zważywszy na fakt, że zawodnicy trenują niemalże 12 miesięcy w roku. Ich treningi są bardzo podobne do sprinterów w lekkoatletyce. To mocarze, hegemoni siły. Na bank żaden z nich nie zostałby wrzucony za dzieciaka ze skały w Sparcie. Każdy musi ważyć od 90 do około 100 kilogramów, by bobslej śmigał jak ta lala. Dynamika, siła, koordynacja. To trzy elementy, nad którymi pracują najciężej przez 6-7 dni w tygodniu.
Wielu chłopców, którzy chcieliby podążyć ich drogą, szybko rezygnuje dowiadując się, że dobry bobsleista musi mieć odpowiednie warunki fizyczne, nieustannie się rzeźbić, liczyć się z niebezpieczeństwem wypadków na torze, a za to wszystko czekać może niewielka gratyfikacja finansowa i bardzo utrudniona droga do sukcesów. Trzeba mieć w sobie coś z wariata, by wbić się do bobsleja i runąć w dół. Prędkość jest spora. W dwójkach osiąga się do 130 kilometrów na godzinę, natomiast w czwórkach do 150 km/h.
Czy leci z nami pilot? Leci i kieruje śnieżnym bolidem. Reszta drużyny musi zachować odpowiednie pozycje. Wszyscy oni są narażeni na spore przeciążenia. Z pozycji laika wygląda to prosto – wystają dwie linki, za które się pociąga, kiedy chce się skręcić w lewo lub prawo. Tymczasem jest to bardzo skomplikowana konstrukcja. Dość powiedzieć, że milimetr różnicy w kształcie sani i bobslej nie będzie śmigał tak jak należy. Swoją drogą to droga zabawka: za dwójkę płaci się około 50 tysięcy euro za dwójkę, zaś za czwórkę trzeba odpalić około 70 tysięcy.
Puchary Świata rozgrywane są w dwóch ślizgach. Jednego dnia dwójki, drugiego dnia czwórki. Mistrzostwa Świata oraz igrzyska olimpijskie w czterech – w ciągu dwóch dni. Wygrywa team z najniższym łącznym czasem.
– Przed sezonem mocno liczyliśmy na to, że będziemy regularnie w pierwszej dziesiątce pucharu. Niestety, te plany trochę pokrzyżowała moja kontuzja. Złamałem palec u nogi, co zakłóciło przygotowania do sezonu, ponieważ nie mogłem normalnie biegać, co jest niezwykle ważnym elementem bobslejowym. Tanio skóry jednak nie sprzedamy – twierdzi Mateusz Luty.
Ma 27 lat, więc w tym sporcie to jeszcze dość młody zawodnik. Tutaj sukcesy zazwyczaj osiągają doświadczeni bobsleiści. Jeszcze kilka lat temu, aby rozpocząć przygodę z bobem trzeba było mieć 18 lat. Młodsi zawodnicy nie mieli prawa próbować swoich sił, oczywiście ze względów bezpieczeństwa. Jest to na tyle niebezpieczny sport, że w regulaminie widnieje wiele innych zaskakujących przepisów. Jeden z nich głosi, że w ciągu sześciu ślizgów treningowych ekipy muszą ukończyć co najmniej dwa ślizgi w dwójkach i dwa w czwórkach. Jeśli tego nie uczynią, to nie będą mogli wziąć udział w zawodach.
– Największe jaja są, gdy cała czwórka musi w pełnym biegu wejść do boba. Cała czynność jest bardzo dynamiczna, więc często dochodzi do śmiesznych sytuacji. Zdarza się, że ostatni musi złapać za dupę swojego poprzednika i wepchnąć go do sani. Nie ma szans wtedy, aby normalnie siedzieć tak jak powinniśmy, więc przez resztę trasy pędzimy w jakiś dziwnych, przekomicznych pozach, byle tylko utrzymać się w środku – dodaje Luty.
– Ja z kolei pamiętam sytuację z czeskim bobsleistą Ivo Danielevicem, który na sekundy przed startem dostał pytanie czy jest już już gotowy. Odpowiedział instynktownie w kilku językach świata, co było doskonale słychać w odbiornikach telewizyjnych. Powiedział: ” Hola, I’m ordnung, Monsieur!” – puentuje Pajda.
PAWEŁ DRĄG