Choć pielęgnowanie stereotypu “młodego, perspektywicznego, dwudziestokilkuletniego talentu” jest raczej polską specjalnością, nie potrafimy się oprzeć wrażeniu, że podobna maniera nieraz znajduje zastosowanie także w przypadku piłkarzy z zagranicznych lig. Niby widać, że chłop coś potrafi, niby błyszczy, niby wróży mu się wielką karierę, a potem nawet pomimo rozbijania się po wielkich klubach nie potrafi na dobre odpalić. Jednym z najbardziej wyrazistych przykładów tego typu zawodników jest w naszym odczuciu Stevan Jovetić.
Po odejściu trzy sezony temu z Florencji, gdzie – raczej nie będzie w tym grubej przesady – był jednym z najjaśniejszych graczy w Serie A, Jovetić miał długimi chwilami olbrzymie problemy z potwierdzeniem klasy. W Manchesterze City lawirował między ławką i gabinetami lekarskimi, w Interze zaś okazał się – co tu dużo gadać – niewypałem. Za każdym razem, gdy wydawało się, że lada chwila nadejdzie wielkie przełamanie albo łapał mniej lub bardziej poważne kontuzje, albo nie potrafił ustabilizować formy.
O ile w zeszłym sezonie do katastrofy było jeszcze mimo wszystko dość daleko (nieco ponad 1700 minut na boisku, siedem goli i cztery asysty), o tyle ten przypomina jak na razie prawdziwą grecką tragedię – Czarnogórzec rozegrał 67 minut, a momentami nie łapał się nawet do meczowej kadry.
Dziś Jovetić otrzymuje prawdopodobnie jedną z ostatnich szans na odbudowanie się i zaistnienie w czołowym klubie Starego Kontynentu. Na nieciekawej sytuacji zawodnika postanowiła bowiem skorzystać Sevilla, która pozyskała go na zasadzie półrocznego wypożyczenia z opcją pierwokupu. Sampaoli poprosił o napastnika będącego w stanie realnie wzmocnić siłę rażenia Andaluzyjczyków, Monchi zaś rozejrzał się po rynku, wprawnym okiem dokonał szybkiej analizy i do spółki z chilijskim szkoleniowcem uznał, że najlepszą opcją jest właśnie Czarnogórzec.
Jovetić już podczas powitalnej konferencji prasowej zaskoczył po raz pierwszy. Rzecz jasna jeszcze nie umiejętnościami czysto piłkarskimi, a niezłą znajomością języka hiszpańskiego. Jak sam tłumaczył dziennikarzom, nauczył się go dzięki… oglądaniu za dzieciaka latynoskich telenowel. Pierwszy krok w bezproblemowej adaptacji ma więc za sobą. Teraz już tylko czas w końcu odpalić na boisku. I to – paradoksalnie – w zespole na tę chwilę lepszym niż Inter.
Mamy dziwne przeczucie, że jeśli Czarnogórzec nie zrobi tego teraz, lepszej okazji, by utrzymać się w europejskiej czołówce może już nie mieć. Tak czy inaczej, nawet jeśli ostatnie sezony nie układały się po jego myśli, to jednak kto jak kto, ale akurat Monchi co do piłkarzy myli się wyjątkowo rzadko. W tym sezonie Sevilli udało się już zresztą odbudować jednego zawodnika, którego ostatnie perypetie wyglądały dość podobnie – Samira Nasriego. Teraz z kolei Jorge Sampaoli będzie starał się powtórzyć ten manewr z byłym klubowym kolegą Francuza.
Nawet jeśli na Sánchez Pizjuán ostatecznie mu się nie powiedzie, o jego przyszłość raczej byśmy się nie martwili. Chińczycy na takie łakome kąski tylko czekają. Jakkolwiek spojrzeć, wydaje się więc, że Stevan i tak jest skazany na to, by koniec końców spaść na cztery łapy.