Piłka nożna wypełnia absolutnie każdą przestrzeń jego życia – w domu, zamiast chwili relaksu na kanapie, woli obejrzeć po raz szesnasty powtórkę ostatniego meczu swojej drużyny. Po treningu, gdy teoretycznie powinien przebrać się w garnitur i zasiąść w gabinecie, woli pozostać na placu i jeszcze raz spróbować odtworzyć ćwiczenia zlecane zawodnikom – po to, by mieć pewność, że przyniosą pożądany efekt. To człowiek, którego jedynym zmartwieniem jest trwająca zaledwie dwadzieścia cztery godziny doba. To człowiek, który, jak sam twierdzi, najpiękniejsze chwile ma już za sobą, bo w końcu dwutygodniowy staż u boku Johana Cruyffa nie powtórzy się nigdy. I wreszcie to trener, który potrafi pokręcić nosem po zwycięstwie 5:0, a z satysfakcją na twarzy zapętlać nieliczne efektowne akcje, które jednak nie pozwoliły uchronić zespołu od sromotnej porażki. Lucien Favre. Poświęcony w stu procentach piłce paranoik, starający się swoimi szalonymi wizjami dać pstryczka w nos nuworyszom z Paryża.
***
– Czas. Czas i pielęgnowanie relacji międzyludzkich. To dwie najważniejsze sprawy w życiu. A najważniejsze dlatego, że najtrudniej nad nimi zapanować. Zegar tyka nieubłaganie, nie złapiemy mijających minut. Godzina ma określoną liczbę minut, a doba określoną liczbę godzin. No i ludzie. Wystarczy zwykłe pozdrowienie na ulicy, kiwnięcie głową, szacunek do każdego wokół. Czasem o tym zapominamy – opowiadał o wyzwaniach, które w życiu kontrolować nam najtrudniej jednemu z niemieckich dziennikarzy, który swego czasu odwiedził go w ośrodku klubowym w Moenchengladbach.
***
Lucien Favre to taki szwajcarski odpowiednik Adama Nawałki. Gość, który dzień, sobie i swoim podopiecznym, planuje co do minuty. Chce mieć wszystko pod kontrolą, wszystko dopięte na ostatni guzik. Wychodząc z założenia, że ważną składową sukcesu są detale, zwraca uwagę nawet na najmniejsze, pozornie wydawałoby się nieistotne szczegóły.
Legendarne są jego sesje wideo z piłkarzami. Oglądając do znudzenia te same fragmenty spotkań, w końcu wyłapuje jakąś drobnostkę, która, jego zdaniem, może koniec końców rzutować na wynik meczu.
– Gdy grałem jeszcze w Gladbach, pewnego razu zaprosił mnie do sali, w której oglądaliśmy przygotowane dla nas materiały. Zapętlił mi kilkukrotnie akcję w trakcie której goniłem nieskutecznie rywala. Potem zapytał, czy mam pomysł na to, jak sprawić, by następnym razem zdążyć za przeciwnikiem. Zanim zdążyłem jeszcze odpowiedzieć, on wskazał mi na sposób układania przeze mnie stóp. Nic z tego nie zrozumiałem, ale gdy zacząłem praktykować zalecone przez niego ćwiczenia, z czasem poczułem różnicę. Podobną sytuację miał też Marco Reus, któremu z kolei Lucien kazał obserwować stopy rywala. W ten sposób miał nauczyć się tego, by w większym stopniu przewidywać w którą stronę akcję złamie zawodnik – wspominał szaleństwa Favre’a jego podopieczny najpierw z Borussii, a teraz z Nicei – Dante.
Szwajcarski szkoleniowiec to zresztą maniak materiałów wideo. Ludzie, którzy wprowadzali go w świat trenerski wspominają, że widok stosunkowo młodego trenera z kartonem kaset pod pachą był widokiem tak samo niecodziennym jak słoneczny krajobraz latem. Oglądał, oglądał, oglądał. Notował, notował, notował. I tak w kółko, aż do momentu, gdy nie doszedł do jakichkolwiek sensownych wniosków.
Już od pierwszego dnia spędzonego nie na boisku w korkach, ale za linią z notesem w dłoni, praca ta pochłonęła go w stu procentach. Poświęcił jej się do reszty, bo wiedział, że to dla niego ostatnia możliwość na to, by pozostać przy piłce. Innej, mimo wieku wciąż uprawniającego go do uganiania się po boisku, już nie miał. Stracił ją gdy Pierre-Alber Chapuisat, ojciec słynnego Stephane’a, zmasakrował mu kolano.
Po tej fatalnej kontuzji do piłki jeszcze zdołał powrócić, ale raz, że nie na poziomie do którego zdążył się przyzwyczaić (czyli – reprezentacyjnym), a dwa – noga dawała o sobie znać co i rusz. W końcu postanowił uszanować zdrowie i odbić w trenerkę. – Miałem psychiczną blokadę. Bałem się wypuścić sobie piłkę i spróbować dryblingu, bo oczami wyobraźni widziałem korki przeciwnika na moim piszczelu – wspominał.
Na dwa lata powrócił więc do rodzinnego St. Barthelemy, wioski liczącej raptem kilkaset mieszkańców. Jako syn rolnika zobowiązany był, by, jak za starych młodzieńczych lat, pomagać ojcu w polu. Ale poza tym każdą wolną chwilę spędzał w swoim odrębnym świecie. Okrągłym świecie, który toczył się między treningami, analizami i bezustannymi egzaminami. Szybko się uczył i chłonął wiedzę, a ta procentowała. Wkrótce trafił więc jako asystent trenera do prowincjonalnego FC Echallens. Po roku, już w pojedynkę, prowadził zespół juniorów, by następnie objąć drużynę seniorów. Z tą zresztą osiągnął historyczny sukces awansując do ligi krajowej. Potem przyszedł czas na prowadzenie Yverdon-Sport FC z którym zrobił awans i jako beniaminek zajął piątą lokatę, a o widowiskowym stylu gry jego drużyny usłyszeli w całej Szwajcarii.
W 2000 roku Lucien Favre objął stery w Servette Genewa i to tutaj zaczynamy właściwy etap jego historii. Historii trenera, którego rozumiana w pozytywnym tego słowa znaczeniu brawura i niezwykła piłkarska wizja, szybko zaczęły zataczać coraz szersze kręgi. Z Servette wycisnął maksa – zdobył krajowy puchar, zagrał w europejskich pucharach. Była to dla niego trampolina do jeszcze większego futbolu i jeszcze większych możliwości. Te znalazł w Zurychu.
Na piłkarskiej mapie Szwajcarii FC Zurich nie jest największą marką, ale pod wodzą Favre’a nie miało sobie równych. Cztery lata pracy, dwa mistrzostwa kraju, jeden puchar i dwie statuetki dla najlepszego trenera sezonu. Te sukcesy nie brały się jednak z niczego, były efektem tytanicznej pracy szkoleniowca na dorobku, który chciał kontrolować absolutnie każdy aspekt swojej roboty.
– Nigdy wcześniej nie spotkałem się z takim fascynatem. Dzień w dzień dzwonił do mnie co najmniej po dziesięć razy. Kiedy przyszło nam obserwować jakiegokolwiek zawodnika pod kątem wzmocnienia zespołu, liczba telefonów drastycznie rosła. Nie były to często rozmowy na temat umiejętności danego piłkarza, a analiza najmniejszych detali. Favre potrafił opowiadać mi do słuchawki o przyzwyczajeniach gracza, rytuałach, diecie i całej reszcie. Nie pozostawiał absolutnie niczego przypadkowi, starał się wyeliminować nawet najmniejszą szansę na popełnienie błędu. Działał jak opętany – wspomina go ówczesny dyrektor sportowy klubu, Fredy Bickel.
Zurich grał wtedy bezsprzecznie najlepszą piłkę w Szwajcarii, a Favre, nie dość że zapewniał kibicom rozrywkę na najwyższym poziomie, to jeszcze nie bał się stawiać na młodych piłkarzy. To dzięki niemu na głębszą wodę wypłynęli Goekhan Inler oraz Blerim Dżemaili, którym nie bał się dać szansy. W 2006 roku średnia wieku zespołu wynosiła… niewiele ponad 22 lata.
– Od tamtego czasu grałem już w wielu klubach u wielu trenerów, ale z takim perfekcjonistą nigdy się nie spotkałem. Nie wiem czy kiedykolwiek miałbym szansę zagrać w Serie A, gdyby nie Lucien Favre. Miałem 17-18 lat, wchodziłem dopiero do zespołu i priorytetem było dla mnie przezwyciężenie tremy, a on uczył mnie dbałości o szczegóły. Zostawał ze mną po treningach i korygował ułożenie stopy podczas podania lub uderzenia, przynosił mi do domu sterty materiałów wideo. To wyśmienity trener – mówi dziś o swoim byłym opiekunie Dżemaili, który pod okiem Favre’a zagrał ponad 100 spotkań.
To, że w końcu pryśnie do poważniejszej ligi było pewne. W Szwajcarii osiągnął kompletnie wszystko, przyszedł czas na zmiany. Zgłosiła się Hertha. Oczywiście, że sukcesy z FCZ dały mu spory rozgłos i wywołały zainteresowanie jego osobą, ale nazwisko „Favre” w notesie działaczy z Berlina widniało już od siedmiu lat. Lucien prowadził wówczas Servette, który raczej jako anonimowa w skali europejskiej ekipa przyjechała pewnego razu do Berlina na mecz w ramach ówczesnego Pucharu UEFA. Nikomu nieznani Szwajcarzy nie tyle wywalczyli awans. Oni wytarli stołecznymi podłogę. Władze Herthy były wówczas zachwycone stylem gry przyjezdnych – na wskroś ofensywnym, efektownym i drapieżnym. Stylem, który nie reprezentował jakiegokolwiek respektu wobec mocniejszego i bogatszego rywala.
Zanim jednak Favre zainstalował się w Niemczech, klub musiał prowadzić żmudne boje z Zurichem, by trenera wyciągnąć. Szwajcarzy, co jasne, nie chcieli swojego cudotwórcy wypuścić, a że ten miał jeszcze przez rok ważny kontrakt, to rozpoczęły się negocjacje. Ostatecznie jednak Hertha przelała za Luciena 200 tysięcy euro i przenosiny stały się faktem.
Czas spędzony na Stadionie Olimpijskim to zdecydowanie jeden z dziwniejszych okresów w jego karierze. Pierwszy sezon był jeszcze przeciętny, bo zakończony dopiero dziesiątym miejscem w tabeli. Kolejny jednak rewelacyjny – czwarta lokata i awans do Ligi Europy. Favre wykręcił ze „Starą Damą” kapitalny rezultat i to mimo niskiego budżetu i zawodników wcale nie z najwyższej półki. Coś zepsuło się jednak latem 2009 roku. Coś, co sprawiło, że Hertha zaczęła kolejne rozgrywki Bundesligi od sześciu porażek w siedmiu meczach oraz odpadnięcia z Pucharu Niemiec. W Berlinie nie wytrzymali ciśnienia, pożegnali się ze Szwajcarem, choć okoliczności tego rozstania mogłyby wskazywać na to, że nie tylko o dyspozycję sportową poszło.
Favre, w kolejny wywiadach, dawał znać do zrozumienia, że nie potraktowano go w Hercie odpowiednio. Otwarcie krytykował prezydenta klubu, narzekał na sposób współpracy. Sporym echem odbił się też wówczas jego konflikt z asystentem Haraldem Gaemperlem, który towarzyszył Szwajcarowi od pięciu lat.
– Nie chcę rozmawiać o tym człowieku, ale słyszałem, że on chętnie wypowiada się na mój temat. Jak podejrzewam, są to same bzdury – komentował los byłego współpracownika Favre.
Lucien wrócił w rodzinne strony. Odetchnął, spojrzał na wszystko spokojnie. – Niewiele osób potrafi tak skutecznie uczyć się na błędach, jak on. Umiejętność wyciągania wniosków z sytuacji, których doświadcza to jego wielka siła – powiedział kiedyś o nim rzecznik prasowy FC Zurich. Jak się miało wkrótce okazać – trafił w samo sedno.
Był 14 lutego 2011 roku. Borussia Moenchengladbach rozgrywała jeden z gorszych sezonów w swojej historii. Zasłużony dla niemieckiej piłki zespół zamykał tabelę i na 12 kolejek przed końcem miał siedmiopunktową stratę do miejsca barażowego. I, jakby tego było mało, fatalny terminarz. Schalke, HSV, Leverkusen, Bayern, Werder czy Koeln – cała masa mocnych zespołów, a przecież w gorącym okresie walki o utrzymanie nawet totalny outsider potrafi postawić spory opór. Sytuacja była opłakana, więc Max Eberl, dyrektor zespołu, stwierdził, że tu nie ma co trenować, tu trzeba dzwonić jeśli ktokolwiek ma wyciągnąć drużynę z opresji, to tylko ktoś, kto sam ma sporo do udowodnienia. A takim człowiekiem był Favre. Owocne lata pracy w Szwajcarii, kapitalny sezon w Hercie, a na koniec rozstanie w atmosferze niesmaku i nieporozumienia, którego Lucien przetrawić nie potrafił przez długi czas.
„Źrebaki”, które na dziesięć ostatnich spotkań przegrały osiem, nagle zaczęły grać futbol zupełnie odmienny. Wydawać by się mogło, że w szatni, w której atmosfera jest tak gęsta, że można by ją kroić nożem, a klub chce tylko złapać się brzytwy i wyrwać sobie pozostanie w pierwszej lidze, nie ma miejsca na luz i fantazję. Nie u Favre’a. Borussia zaczęła grać lekko i ofensywnie, regularnie punktowała, dostarczała kibicom radości. Moenchengladbach wygrywało, ale wciąż nie mogło odbić się od dna. Na ostatnim miejscu w tabeli tkwiło do 31. kolejki. Na przedostatnim – do 33. Dopiero na samym finiszu, rzutem na taśmę, wskoczyło na miejsce barażowe.
1:1 w Bochum, 1:0 w Gladbach. Bundesliga uratowana, a Favre okrzyknięty cudotwórcą. Te ostatnie kolejki sezonu, ten dramatyczny dwumecz z VfL – to był absolutnie moment zwrotny w historii klubu.
To dość oklepane powiedzenie, ale Favre odmienił zespół jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ta sama grupa ludzi, która dopiero co szorowała dno tabeli, rok później kończyła sezon na czwartym miejscu. W ciągu kolejnych miesięcy pechowo przegrała awans do Ligi Mistrzów, a w lidze zajęła ósmą lokatę. Sezon 2013/2014 – miejsce szóste. 2014/2015 – trzecie i tym razem pewne wkroczenie do Champions League.
Pod wodzą Szwajcara BMG grało zdecydowanie najbardziej efektowny futbol w całych Niemczech. Oparty na piekielnie szybkiej grze kombinacyjnej, wyprowadzanych w kilka sekund kontratakach. Favre maksimum umiejętności wyciskał nawet z piłkarzy przeciętnych. Ochoczo promował młodych zawodników. To on stoi przecież za zbudowaniem Marco Reusa, promocją Granita Xhaki, czy wepchnięciem do reprezentacji Christopha Kramera. Moenchengladbach go pokochało, a on pozwolił kibicom wskrzesić wspomnienia. Wspomnienia lat 70., gdy wielka Borussia była europejską potęgą.
– Piłka Favre’a to połączenie wszystkich gatunków muzycznych. Z tyłu organizacja i harmonia jak w jazzowych oraz bluesowych kawałkach. A z przodu ciężki rock i heavy metal – recenzowały styl gry niemieckie media.
Jasno trzeba też powiedzieć, że przeciwko żadnemu z trenerów tak źle nie grało się Bayernowi Monachium Pepa Guardioli. Favre potrafił w kapitalny sposób zdusić w zarodku wszystkie mocne strony Bawarczyków, a jednocześnie wykorzystać wszelkie słabości. W meczach z mistrzem Niemiec punktował regularnie i nic dziwnego, że gdy Hiszpan szykował się do opuszczenia Allianz-Arena, dość głośno mówiło się o tym, że zastąpić może go właśnie Szwajcar.
Ostatecznie Favre w Borussii został, choć… nie na długo. Sezon 2015/2016 jego zespół rozpoczął w bardzo słabym stylu przegrywając pięć ligowych meczów z rzędu. Takie sytuacje w piłce się zdarzają. Kryzys to coś nieuniknionego, coś co dosięga nawet najlepszych. Tymczasem Szwajcar nawet nie próbował z nim walczyć. Nie złapał byka za rogi i nie próbował go pokonać. Zaszokował wszystkich rzucając ręcznik. Na nic zdały się błagania, na nic zdały się długie namowy ze strony Maxa Eberla, dyrektora sportowego Borussii. Być może Lucien widział coś więcej, być może czuł podskórnie, że więcej z tym zespołem nie osiągnie. Wycisnął maksa i stracił koncepcję na dalszy rozwój. Tak czy owak – jego decyzja do dziś wydaje się w Niemczech niezrozumiała.
Na Borussia-Park wykonał kawał tak dobrej roboty, że mógłby otrzymać pewnie niebawem propozycję z któregoś z topowych klubów z Bundesligi. Interesowały nim się też zespoły z Anglii czy Hiszpanii. On podjął jednak, po raz kolejny na przestrzeni miesięcy, decyzję niekonwencjonalną, której nie spodziewał się nikt. Objął Niceę, czwarty zespół poprzedniego sezonu Ligue 1, któremu jednak pod kątem finansowo trudno rywalizować nawet z Monaco, o PSG już nie wspominając.
Dla ludzi pochłoniętych przez swoją pasję tak mocno nie ma jednak rzeczy niemożliwych. Bo Lucien Favre od pracy odpoczywa tylko wtedy, gdy śpi. Gdy przyszedł do Moenchengladbach, włodarze klubu nie mogli nadziwić się szwajcarskiemu trenerowi, który po zajęciach, gdy tylko żegnał zawodników, wracał na plac. Rozstawiał pachołki, żonglował, kiwał, uderzał i tak dalej. Krótko mówiąc – robił dokładnie to samo, co jego podopieczni godzinę wcześniej. I tak co trening, dzień w dzień. Plus oczywiście wielogodzinne sesje przed telewizorem.
– Materiały wideo to część mojej pracy. Kai Schmitz zbiera dla mnie wszystkie treści i razem je analizujemy. Przez lata wzajemnej współpracy wypracowaliśmy taką metodologię pracy, że wyłapywanie choćby najmniejszych szczegółów idzie nam bardzo sprawnie.
Nicea szybko złapała bakcyla. Zaczęła grać widowisko i ofensywnie. Piłkarze błyskawicznie pojęli wizję Favre’a, a ten potrafił przekonać do siebie choćby Balotellego, który pewnie nazwiska Szwajcara wcześniej nawet nie kojarzył. Włoch był jednak pod wrażeniem metod treningowych i tego, w jaki sposób konkretne ćwiczenia przekładają się na kolejne mecze.
– Piłka nożna jest zwierciadłem społeczeństwa. Świat rozwija się w niesamowitym tempie. Gdziekolwiek spojrzymy, widzimy szybkość, dynamikę. Nowoczesne samochody, tempo przekazywanych informacji i cała reszta. Futbol również musi iść w tym kierunku, dlatego chcę żeby moje drużyny również podzielały ten trend. Chodzi jednak nie tylko to, żeby szybko wymachiwać nogami, ale też szybko myśleć. Podejmować decyzje w ułamku sekundy, grać intuicyjnie. – ocenił swoje podejście do piłki Lucien.
Nic jednak dziwnego, że zawsze chce, by jego zawodnicy grali futbol na tak i tłamsili rywala. Lucien Favre w trakcie swojej kariery przeżył już wiele pięknych chwil, ale nijak nie ma się to w jego przekonaniu do dwóch tygodni spędzonych u boku Johana Cruyffa. Szwajcar otrzymał bowiem na początku lat 90. okazję do tego, by przez dwa tygodnie chodzić krok w krok za Holendrem, słuchać jego piłkarskich wizji i przypatrywać się sposobom prowadzenia treningu.
– Nic piękniejszego w życiu już mi się nie przydarzy. Johan był fantastyczny, zrewolucjonizował grę. To była też wielka osobowość, którą cechowało unikanie konfliktów. Zawsze dążył do kompromisu, co sprawiało, że człowiek ufał mu bezgranicznie. A gdy ma się bezgraniczne zaufanie ze strony własnych piłkarzy, to można z nimi osiągnąć wszystko. Jego filozofia zrobiła na mnie kolosalne wrażenie, odcisnęła piętno na całej karierze trenerskiej. To, w jaki sposób czytał grę, to jak ustawiał zawodników, podpowiadał im. On widział więcej. I potrafił przewidzieć do kilkunastu ruchów wprzód, jak na szachownicy – wspominał chwile spędzone z Holendrem.
To, co jeszcze wyróżnia Favre’a, to rozbrajająca szczerość. W jego drużynie nie ma zawodnika, która nie wiedziałby dlaczego nie gra. Lucien zaczął praktykować tego typu podejście już w Zurychu. Każdy jego wybór poprzedza rozmowa indywidualna. Jeśli piłkarz gra w wyjściowej jedenastce – wie dlaczego. Jeśli siedzi na ławce lub na trybunach – również. Nie ma owijania w bawełnę. Jest za to otwarte punktowanie elementów, które dany gracz musi poprawić.
– Potrafił powiedzieć mi, że nie zagram w weekend, bo w trakcie tygodnia, podczas treningów, wyglądałem na nieco roztargnionego, a moje przerzuty piłki nie zawsze docierały do adresata. Jako młody chłopak byłem skłonny obrazić się na to, że trener czepia się takich głupot, ale szybko zrozumiałem, że ma rację – wspomina swojego pierwszego trenera Dżemaili.
A jaki tytan pracy, z małej rolniczej wioski w Szwajcarii, jest na co dzień?
– Oczywiście, że najważniejszą rolę w moim życiu odgrywa futbol, ale pasjonuje mnie wszystko, co jest związane z rozwojem. Polityka, ekonomia, ekologia, literatura czy kino – pragnę poszerzać swoją wiedzę absolutnie na każdej płaszczyźnie. Kiedy czytam o czymś, czego wcześniej nie wiedziałem i zapamiętuję tę informację, jestem szczęśliwy przez cały dzień. Bo czuję, że nie był to dzień stracony i nauczyłem się kolejnej rzeczy. To też rzutuje na moją pracę, bo kiedy pewnego razu wpadła mi w ręce książka o zdrowym odżywianiu i diecie dla sportowca, to od tamtego czasu zacząłem pieczołowicie zwracać uwagę na to, co jedzą moi zawodnicy. A gdy kiedy indziej trafiłem na artykuły o trawie, to stwierdziłem, że poszerzę wiedzę do tego stopnia, by móc swobodnie wdać się w rozmowę z naszym greenkeeperem.
Poza tym non stop jest w ruchu, non stop walczy z upływającym czasem i realizuje drugie ze swoich naczelnych zadań – dbałość o relacje międzyludzkie. Do historii przeszła anegdotka, gdy po mistrzostwie zdobytym z Zurichem, zespół przejeżdżał otwartym autokarem uliczkami miasta, a Favre usłyszał w tłumie znajomy krzyk. Wśród tysięcy ludzi zauważył swojego starego znajomego z rodzinnej miejscowości, więc kazał zatrzymać pochód, by mógł wysiąść, przywitać się i zamienić kilka słów. – Nie mogę nie szanować ludzi. Nieważne, czy mówimy o sprzątaczce, czy o pani, która za chwilę przyniesie nam kawę. To fundament sukcesu – opowiadał jeszcze w Moenchengladbach, gdy z kamerą odwiedziła go szwajcarska telewizja.
– Nie przyjechałem tu, by robić rewolucję. Chcę, żeby kibice przychodzili na stadion, by dobrze się bawić i wyjść uśmiechniętym. Nie będę zamykał swoich piłkarzy w diagramach. Będziemy czerpali z futbolu radość i starali się osiągać jak najlepsze wyniki – powiedział, gdy podpisywał umowę z francuskim klubem. I rzeczywiście – trybuny rozrywkę mają przednią, bo zespół gra jak z nut i podziwianie kolejnych koronkowych akcji sprawia czystą przyjemność. O rewolucji jeszcze może i mówić nie wypada, ale na pewno kibice francuskiej piłki mają do czynienia z dość dziwnym zjawiskiem. PSG, które od czterech lat nieprzerwanie zdobywało mistrzostwo kraju, dziś do zespołu Luciena Favre’a traci aż pięć punktów. Nie jest oczywiście powiedziane, że Krychowiak i spółka wiosną tej straty nie odrobią, ale jedno jest pewne – nie było w ostatnim czasie trenera, który z taką śmiałością pogroziłby palcem bogaczom z Paryża.
MARCIN BORZĘCKI