Liga Mistrzów na razie ma fajrant, ale to nie znaczy, że każdy wtorek i środę kibice futbolu spędzą o chlebie i wodzie. Nie, na przykład dzisiaj z pomocą przyszła Premier League, serwując nam dwa ciekawe spotkania, w tym Evertonu z Arsenalem. Ekipa Koemana, która nie przegrała jeszcze u siebie, kontra banda Wengera, której zwycięstwo dzisiaj pozwoliłoby choć na chwilę doskoczyć do Chelsea. No, brzmi nieźle.
I jak oglądało się to spotkanie, to trudno było nie odnieść wrażenia, że Kanonierzy sami wpakowali się w pułapkę. Nawet szybko objęli prowadzenie – w 20. minucie – kiedy dość kuriozalnego gola z rzutu wolnego strzelił Sanchez. Na linii uderzenia, obok muru, ustawił się bowiem Williams, ale był blokadą z marnego materiału, ponieważ piłka obiła mu kolano i to kompletnie zmyliło Stekelenburga. Właśnie wtedy goście chyba pomyśleli, że skoro Everton wręcz pomaga im strzelić otwierającą bramkę, to trudno tu być nie może. Przecież The Toffees są bez zwycięstwa od pięciu spotkań i nawet jeśli u siebie jeszcze nie dostali w cymbał, to dzisiaj miał być ten pierwszy raz, bez większych problemów.
Jednak drugi gol dla Arsenalu nie chciał paść, bo nawet nie miał z czego, goście ewidentnie zwolnili. Wykorzystał to Everton – najpierw nieśmiało, Lennon obijał boczną siatkę, Lukaku kopał w któryś rząd trybun, ale z każdą kolejną akcją gospodarze uświadamiali sobie, że są w stanie dzisiaj ugrać tu jakiś punkt, czy nawet punkty. W końcu Baines oszukał naiwnie idącego na jeden raz Walcotta, dorzucił idealnie z prawej nogi, a strzałem głową stan meczu wyrównał Coleman. Oj, ładna to była bramka, pograli sobie boczni obrońcy, ale też trzeba oddać wkład McCarthy’emu, który wyblokował Kościelnego jak juniora.
Arsenalowi zaczęło się więc palić w czterech literach, jednak okazało się, że ograć Everton to nie jest wcale taka bułka z masłem, jak mogłoby się wydawać po dwudziestu minutach. Kanonierzy nie osiągnęli wcale przewagi i trudno powiedzieć, że Stekelenburg miał tu pełne ręce roboty. Parę razy było cieplej, jak wtedy gdy z 14. metrów niecelnie uderzał Oezil, ale to raczej tyle. Wręcz trzeba napisać, że to Arsenal miał więcej szczęścia, to pod bramką Cecha kotłowało się częściej.
Lecz i szczęście musi się kiedyś skończyć, szczególnie w futbolu, kiedy tak zawaliłeś sprawę po strzeleniu pierwszej bramki. Everton ukąsił po raz kolejny, a zrobił to… Williams, naprawiając swoją nieporadną interwencję z wcześniej. Walijczyk uderzył główką po rożnym i Cech był znów bez szans. Potem Arsenal wrzucał jeszcze w pole karne jak opętany, Jagielka wyleciał z boiska, gospodarze wybijali piłkę z linii bramkowej, ale wynik już się nie zmienił. Końcówkę mieliśmy kozacką, jednak gościom punktów to nie przyniesie.
Everton się przełamał, a Arsenal skutki tej porażki 1:2 może zrozumieć dopiero jutro, jeśli Chelsea wygra swój mecz z Sunderlandem i ucieknie na sześć punktów.
*
Natomiast w drugim dzisiejszym meczu, Bournemouth pokonało Leicester 1:0, Boruc grał cały mecz, więc trzeba mu zapisać czyste konto z mistrzem Anglii. Decydującą i jedyną bramkę strzelił Pugh.