„Szalony gang” z Wimbledonu w historii piłki nożnej zapisał się przede wszystkim charakterem. Walką, determinacją, ostrą grą i dźwiękiem zderzających się piszczeli. Nie grał pięknie, ale boisko opuszczał w usmarowanych błotem spodenkach i z wywieszonym ze zmęczenia językiem. Dziś na próżno szukać tej drużyn wśród angielskich potęg, ale wczorajszy mecz pucharowy tylko przekonał nas, że by zakładać koszulkę tego zespołu, trzeba mieć jaja ze stali.
Puchar Anglii. Curzon Ashton – Wimbledon. Pozornie mecz jak każdy inny – gospodarze szybko objęli powadzenie, po 20 minutach dołożyli drugiego gola, a gdy w drugiej połowie Adam Morgan skompletował hat-tricka wydawało się, że jest pozamiatane. Na trybunach feta, trener uśmiechnięty, piłkarze lekko rozprężeni – wszystko zmierza do happy-endu.
Gdy w 80. minucie Elliott rąbnął z bliska na 3:1, uznano to raczej za gola honorowego. Gdy minutę później Poleon wcisnął na 3:2, zaczęło robić się nerwowo. Gdy po kolejnych 60 sekundach Barnett fetował trafienie głową, jasne było, że mecz zaczyna się od początku. A gdy w 95. minucie Elliott… A zresztą, zobaczcie sami.
Z 0:3 do 3:4 w kwadrans. Na to wszystko mogła być tylko jedna słuszna reakcja…