Atmosfery tak gęstej, że w powietrzu można było wieszać siekierę i tempa tak zawrotnego, że nie odrywając wzroku od telewizora dostałoby się oczopląsu – tego oczekiwaliśmy po hicie Premier League, swego rodzaju preludium do dania głównego, czekającego na nas kwadrans po szesnastej. I nieważne, czy jest się koneserem futbolu w najlepszym wydaniu, czy mieszanych sztuk walki, oglądając to spotkanie bez problemu można było znaleźć coś dla siebie.
Gdyby Pep Guardiola nie był łysy, dziś wyrwałby sobie wszystkie włosy z głowy, chwilę po tym, jak kompletnie by osiwiał. Każda, absolutnie każda sporna sytuacja rozstrzygana była na korzyść Chelsea i nawet jeśli większość z nich słusznie, to w połączeniu z wynikiem można zrozumieć frustrację, jaką wyrażały częste pomruki z trybun Etihad:
– najpierw Gary Cahill przypadkowo bo przypadkowo, ale zagrał w polu karnym piłkę ręką po dryblingu Davida Silvy
– parę minut później Cahill ostro wszedł przy linii bocznej nakładką w rywala, czego sędzia nie zauważył
– jeszcze chwilkę później Aguero po błędzie Azpilicuety poszedł jeden na jeden z Davidem Luizem i wywrócił się w walce bark w bark z będącym ostatnim obrońcą Brazylijczykiem (czyli – w razie faulu – czerwona jak nic)
– następnie strzał Guendogana z jedenastego metra na granicy faulu blokuje Kante
A to tylko pierwsza połowa, w drugiej mieliśmy kilka kolejnych spornych decyzji, na czele z ewidentnym faulem Marcosa Alonso na Jesusie Navasie we własnym polu karnym. Jeśli dobrze liczymy, nie wchodząc w słuszność każdej z tych decyzji, sędzia bardziej sugerujący się reakcją trybun dałby do przerwy czerwoną kartkę Luizowi, co najmniej żółtą Cahillowi i przyznał dwa rzuty karne City. No i kolejny już w drugich 45 minutach.
A tak? Tak pomóc gospodarzom musiał Gary Cahill, który w pięknym stylu, którego pewnie w tym sezonie już z przodu nie powtórzy, zapakował piłkę do siatki Courtois.
Wydawało się, że mimo frustrujących, rzucających Guardiolę na kolana decyzji Taylora, The Citizens są w domu. Że nic złego stać się nie może. Tak? No to zacznijmy kolejną wyliczankę:
– w 57. minucie De Bruyne bawi się w Arkadiusza Recę i zamiast do pustaka na 2:0 trafia w poprzeczkę, a dwie minuty później jest już 1:1 po genialnym zagraniu Fabregasa
– w 70. Gundogan wjeżdża jak nóż w masło w pole karne Chelsea z taką łatwością, że nie mogący w to uwierzyć Silva i Aguero nie podłączają się do ataku, idzie kontra – 2:1 po golu Williana
Logika podpowiada, że Manchester City najpierw powinien z łatwością podwyższyć prowadzenie, a jeśli nie wtedy, to odzyskać je po rajdzie niemieckiego pomocnika. A tak? Frustracja, bo City zgodnie z przebiegiem meczu powinno na kwadrans przed końcem mieć kilkubramkową przewagę, a na zegarze widniało smutne 1:2. I ta frustracja ostatecznie wylała się w momencie, w którym Hazard trafił – a jakże, po kontrze – na 3:1. Aguero bestialsko wyciął równo z trawą Davida Luiza, za co wyleciał z boiska w trybie natychmiastowym, Fernandinho chwilę później podzielił jego los atakując wręcz Cesca Fabregasa.
Żeby było śmieszniej, szczególnie mając w pamięci to, jak sporne sytuacje wcześniej rozstrzygał Anthony Taylor, to Hiszpan spoliczkował wcześniej Fernandinho, co jednak arbitrowi umknęło. W efekcie City traci szansę na trzy punkty i dwóch zawodników, których zawieszenia zdecydowanie będą dłuższe niż standardowe.
– Myślę, że biegałem więcej niż Guardiola, jednak on częściej był przy piłce – tak wspominał przed meczem Pepa Guardiolę-piłkarza Antonio Conte. I dokładnie, kropka w kropkę taki, jacy byli za czasów kariery zawodniczej obaj trenerzy uczestników dzisiejszego hitu, był mecz otwierający kolejkę Premier League. To Chelsea więcej biegała, to City miało więcej z gry. Ale w przeciwieństwie do dalszej części cytatu ze wspomnianej konferencji („obaj osiągnęliśmy wiele sukcesów, a także porażek, w moim przypadku oczywiście”), dziś to Conte mógł wznieść ręce w górę w geście triumfu.
Ale nawet on – przecież niesamowity walczak – takiej bitwy o Etihad jak dziś z pewnością spodziewać się nie mógł.