Reklama

Rozbój w biały dzień. Jak PZPN ukradł Borucie Zgierz Ekstraklasę

redakcja

Autor:redakcja

26 listopada 2016, 08:52 • 12 min czytania 1 komentarz

Zgierz w Ekstraklasie? Brzmi jak science fiction. A jednak, w sezonie 91/92, najbiedniejszy w stawce Boruta, z zawodnikami zatrudnionymi po stacjach benzynowych czy warzywniakach, rzucił wyzwanie Siarce i Jagiellonii. Do awansu brakło tylko jednego – uczciwości PZPN. Poznajcie niezwykłą, zapomnianą historię polskiej piłki.

Rozbój w biały dzień. Jak PZPN ukradł Borucie Zgierz Ekstraklasę

Screen Shot 11-26-16 at 08.44 AM

Screen Shot 11-26-16 at 08.44 AM 001

Źródło: Mogiel.net

***

Reklama

Witold Królewiak, trener Boruty w sezonie 91/92: Boruta był potentatem produkcji barwników przemysłowych. Eksport szedł do pięćdziesięciu sześciu krajów. Pracowało tu około czterech tysięcy zgierzan, do tego półtora tysiąca pracowników dojeżdżało z Ozorkowa, Parzęczewa. Kolosalna firma. Zgierz kręcił się wokół Boruty, żył dzięki niej. Była też strona włókiennicza miasta z klubem Włókniarz Zgierz, ale to Boruta był najprężniejszy. Klub zakładowy – bardzo bogaty. Hala zapaśniczo-łucznicza, lodowisko i drugoligowa sekcja hokejowa, wszystko boruciane. Łożono duże pieniądze na piłkę nożną, ale nie udało się w złotych czasach firmy wiele osiągnąć – Boruty się bano. Jeśli powstawały „spółdzielnie”, to tak, by Boruta nie wyszedł z ligi.

Jak Zgierz przeżył plajtę Boruty z początku lat dziewięćdziesiątych?

To była tragedia. Bezrobocie jedno z najwyższych w kraju, bo padały też solidarnie wszystkie zakłady włókiennicze. W klubie nie było ciepłej wody, centralne wyłączone, telefony wyłączone… zostały tylko opasłe długi. Dalej: obiekt zaniedbany. Włodek Tylak powiedział mi kiedyś, że mamy stadion, na którym nawet nie ma gdzie do toalety iść. Nieciekawe ławki na trybunach, zimna woda w szatniach. Zero sprzątaczek, jedna osoba społecznie pompowała piłki, wydawał sprzęt, ogarnęła trochę to i owo. Za biuro jednoosobowo robił Marek Gałkowski, który pilnował kartek, zgłaszał zawodników, załatwiał transfery, ogarniał rachunki. Jedyne co było dobrze utrzymane, to boisko, bo ja kosiłem, ja wałowałem (śmiech). Brałem kosiarkę z kolegą, w piątek po treningu kosiliśmy. Osiem godzin chodzenia, obliczyliśmy, że po 16 km każdy robił. Rano w niedzielę przyczepiałem walec i wałowałem. Piłkarze przychodzili – ale fajna murawa! A ja się wstydziłem przyznać, że to sam robiłem. Jak sobie przypomnę rozmowy o pieniądzach z innymi trenerami – Motor, Stal Rzeszów, Cracovia, Korona – ile mają oni, ile ich piłkarze… siedziałem jak trusia. Przecież jakbym powiedział, to by pomyśleli, że jestem pierdzielnięty albo kłamię.

Wyjazdy, przecież kosztowna sprawa, jak się spodziewam też bywały problemowe.

Były tylko na zasadzie, że jestem zgierzaninem, to znajdzie się pomocny zgierzanin. Przyjeżdżał kierowca, wiózł nas na mecz autokarem – a płatności kiedy Witek? Ja będą pieniądze, to ci zapłacę na pewno. Dobra, dobra, cześć, cześć. Chodziłem, prosiłem, czasem błagałem sponsorów o jakieś pieniądze, chociaż parę groszy. Bywało, że wygrywaliśmy mecz za meczem, a pensji nikt nie miał jeden, drugi, trzeci miesiąc.

Piłkarze przychodzili, że nie mają co do garnka włożyć?

Reklama

Było tak. Wiele razy. No i co ja miałem powiedzieć? Przecież starałem się, robiłem co mogłem. Słuchaj, poczekaj jeszcze dzień, tydzień. Innej możliwości nie ma. Pokazywali mi rozwalone buty – plastrem owijali, żeby im z butów noga podczas meczu nie wyskoczyła. Wszystko mi wynagradzał moment, gdy zawodnicy wychodzili a boisko. Zapominałem o problemach. Oni też wiedzieli, że to dla nich jedyna szansa, żeby się wypromować.

Mówi się, że bieda spaja zespół.

Taka prawda. Ta bida z nędzą nas skonsolidowała. Przychodzi krytyczny moment i wszyscy dogłębnie zdają sobie sprawę, że jadą na jednym wózku. Następuje takie spięcie, że łapią przeciwnika za grdykę co mecz. Wygrywają mimo, że nie wiedzą kiedy będą mieli premię, mimo że jeden gra w butach oklejonych taśmą, drugi od tygodni żyje za pożyczone. Jak jest za dobrze, to chodzi gwiazdor od słupka do słupka i myśli: ja mam przebiec? A czemu nie Kazik? Z dzisiejszą młodzieżą już nie dałbym rady wytrzymać. Ta ich mentalność… nie dałbym rady.

Pana piłkarze w trzeciej lidze utrzymywali się tylko z piłki?

Kto mógł to załatwiał sobie gdzieś robotę, część się jeszcze uczyła. Moi gracze byli taksówkarzami, Paweł Bujalski pracował w przedsiębiorstwie budowlanym, ktoś handlował ciuszkami na rynku w Zgierzu, ktoś miał warzywniak, ktoś jeździł na Głuchów. Zaczynałem treningi o szesnastej, sam rano uczyłem w-fu, najpierw w szkole dwójce, potem w budowlance. To było ewenementem, w tamtej trzeciej lidze były mocne drużyny.

To w czym tkwił wasz sekret?

Kadra miała dwa filary. Po pierwsze, zgierzanie. Wcześniej w Borucie byłem trenerem juniorów. Swego czasu ograliśmy ŁKS, Widzew, potem w makroregionie Wisłę Płock i pojechaliśmy na mistrzostwa Polski do Szczecina. Tam mieliśmy Pogoń Szczecin, Stal Rzeszów, Moto Jelcz Oławę – jeden punkt, czwarte miejsce, ale i tak sukces. Sekret? Ja tych chłopaków prowadziłem od czwartej podstawówki. Niektórych, jak Grzesia Krysiaka czy Piotra Lipskiego, przeprowadziłem od czwartej podstawówki aż do walki o ekstraklasę. Rozmawiałem z trenerem Błaszczykiem z ŁKS. Witek, nie wiem jak ty to zrobiłeś! Ja przerobiłem pięciuset chłopaków z całej Łodzi! Tymczasem ja ze Zgierza wybrałem osiemnastkę i z nimi przez lata pracowałem.

Rozmawiałem z pewnym trenerem juniorów i powiedział mi, że trenerzy młodzieży dzielą się na dwa rodzaje: faktycznie trenerów, którzy uczą grać, a także selekcjonerów.

Ja nie miałem innego wyjścia! Nie mogłem kogoś pogonić, jak odstawał, nie czekał za rogiem inny kandydat. To nie Łódź, manewru nie miałem, musiałem ich nauczyć. Niektórzy nawet nie umieli porządnie biegać, zobaczyłem jak on biegnie… na czworaka byłbym szybszy. Nikt mu nie zwrócił uwagi, że nie wolno biegać z pięt. Nie miałem żadnej rotacji, bo skąd ją miałem wziąć? Przecież nikt z Łodzi nie przyjdzie do Zgierza, bo jest ŁKS, Widzew, Łodzianka. Ale to coś fantastycznego, jak pamiętasz tych chłopaków od dzieciaka, a potem widzisz jak grają wysoko. Serce się radowało, przed oczami migały lata ciężkiej pracy.

Wyobrażam sobie jak zżyci byliście po tylu latach. Zarówno pan z drużyną, jak i chłopaki między sobą.

Wiedziałem o ich dziewczynach, o ich randkach, o wszystkim. Przychodzili z problemami – trenerze, ja do mamy już nie pójdę, boję się, mam za dużo ocen niedostatecznych. Trenerze, moja mama jest pijana, ja się boję wrócić do domu. Myślę, że nic lepszego nie mogło mnie spotkać jeśli chodzi o zaufanie z ich strony, odpłacałem jak umiałem. Oni sami też byli nieprawdopodobnie zżyci, czasami aż za bardzo (śmiech). Były sytuacje, że w sobotę wyjazd, ja patrzę, a oni idą w piątek całą ławą przez Zgierz (śmiech). Młode chłopaki jednak przecież, też muszą się wyszaleć, a zawsze wiedzieli kiedy wcisnąć hamulec.

To jeden filar. A drugi?

Nawiązałem współpracę z Widzewem i ŁKS. W Łodzi były wtedy znakomite drużyny, wielu dobrych graczy marnowało się na ławce albo i poza nią. Bierzemy z ŁKS na przykład Jacka Traczyka, Jarka Dziedzica, a trener Łazarek mówi: Witek, ja ci ich daję, u ciebie się ogrywają, ale jak w poniedziałek powiem, że który ma wrócić, to we wtorek jest u mnie na treningu. Mi ten układ odpowiadał, a tam konkurencja była taka, że jak Traczyk strzelił pięć bramek Stomilowi, Łazarek dzwonił i tonował: – Jacuś, musisz poczekać. Po co ci ławka u mnie, graj u Witka. Taka sama sytuacja z Widzewem, skąd mogliśmy wziąć Marka Wojciechowskiego czy Witka Kubalę.

Trudno było ich namówić na te warunki, jakie u was były?

Patrzyli na tabelę, że zgłasza się po nich lider trzeciej ligi, przed bogatymi Ceramiką, Górnikiem Konin, Unią Skierniewice. Byli ciekawi jakie warunki dostaną, a po rozmowie ze mną było: chyba pan żartuje?! Mówię zawsze, że miałem wielkie szczęście do piłkarzy, bo trafiali mi się zdolni i charakterni. Może tu był odsiew – kto się decydował wtedy z Łodzi na Borutę, w głowie miał czystą ambicję sportową.

Już sam awans do drugiej ligi w takich warunkach był ewenementem.

Biliśmy się z Bełchatowem, który miał pieniądze. Kopalni bardzo zależało, żeby GKS grał wysoko. Dzwonił do mnie Włodek Tylak, który prowadził wtedy GKS i mówił: „Witek, my już robimy końcówkę jeśli chodzi o kasę, skąd wy jeszcze macie?!” On myślał, że skoro wygrywamy mecz za meczem, to tutaj są kokosy, świetne premie i wszyscy gryzą trawę dzięki temu. Nie mówię absolutnie o jakichś szwindlach bo, jeśli jakieś były, my przecież nie mieliśmy grosza, nie byliśmy brani pod uwagę. Ostatecznie awansowaliśmy my i GKS Bełchatów, finiszując spokojnie przed resztą. Potem zabawa na cztery fajerki. Piłkarze z żonami na sali, bal, orkiestra. Bawiliśmy prawie do rana. Zgierz też się bawił – podobno na jednym z osiedli kibice ze sztandarami i flagami tak pobalowali, że niektórzy trafili do aresztu. Wymyślili sobie zabawę w skakanie po autach i policja ich zgarnęła.

Sukces coś zmienił w klubie?

Z trzeciej ligi nikt od nas nie odszedł, znowu sięgnęliśmy do ŁKS i Widzewa. Dostaliśmy gospodarza stadionu, już nie musiałem kosić trawy. Piłkarze zostali pozatrudniani u prywaciarzy w Zgierzu. Po stacjach benzynowych, po zakładach stolarskich, murarskich. Każdy miał kontrakt załatwiony, tylko nie na klub. Oczywiście jak zaczęli wygrywać, to trzeba było znowu się nachodzić, żeby zebrać na premie meczowe. Poza tym jak ktoś miał swój biznes, ten warzywniak czy ciuchy na ryneczku, to dalej to trzymał. Ja też cały czas pracowałem w szkole będąc trenerem drugiej ligi. Mieliśmy jeden trening dziennie popołudniu, a graliśmy na takie marki jak Siarka, Jagiellonia, Korona, Stal Rzeszów, Resovia.

Czego się pan spodziewał po Borucie w drugiej lidze?

Nie miałem pojęcia jak to będzie. Pierwsze mecze to tragedia – jeden remis po trzech kolejkach. Chodziłem podłamany, poddenerwowany, po głowie mi chodziło, że może za dużo treningów zrobiłem latem. Znowu piłkarze mnie na duchu podnosili. Trenerze, będzie dobrze! Trenerze, damy radę.

Czyli wyznawał pan ideały dawnej polskiej myśli szkoleniowej, a więc osławione „bieganie z kolegą na plecach”?

Miałem czterdzieści pięć lat i biegałem z piłkarzami, po sobie wiedziałem czy obciążenia są dobre. Pan by się nie denerwował, że biega ze zdrowymi chłopami między osiemnastym, a dwudziestym siódmym rokiem życia, a przybiega pierwszy? Zdążyłem się wykąpać, zejść na kolacje, a niektórzy dopiero przybiegali, zdyszani, z zamarzniętymi wąsami, bo na dworze minus dziesięć. W seniorach trzeba dokręcić śrubę. Jak w juniorach robiliśmy cały czas technikę i zabawę, tak tutaj trzeba było pogonić do lasu. Tamtego lata bałem się jednak, że trochę przekręciłem.

Najmniej lubiane przez chłopaków treningi?

Długie, monotonne ćwiczenia z piłką lekarską na materacach. Przysiad z piłką, wyskok. Reszta bieg ciągły, a potem zamiana – biegacze do piłek i na odwrót (śmiech).

Ale się nie buntowali.

Nie. To była druga liga, każdego motywowała perspektywa gry tam. W zasadzie poza Kasperkiewiczem nikt nie posmakował tego poziomu.

Mówi pan o fatalnym starcie, a potem biliście się w czołówce. Co było przełomowym momentem?

Od czwartego meczu ruszyło, a piłkarze poczuli jak smakuje wygrywanie na takim poziomie. W Zgierzu nigdy nie było takiej piłki i tylu kibiców na trybunach. Mnie plecy bolały, tyle osób mnie poklepywało na mieście (śmiech). Wiosnę kończyliśmy chyba na czwartym miejscu.

Myśleliście o awansie?

Skąd. Ktoś o tym przebąkiwał w szatni, to go zaraz temperowałem – jak cię walnę zaraz! Ja jestem przesądny, nie pozwalam na takie gadki. Jak w przerwie jest 2:0, a oni luz blues, high life, to piany dostawałem.

Przyszła wiosna, a wy graliście jeszcze lepiej niż jesienią.

Pojechaliśmy zimą pierwszy raz na obóz. Chłopcy już trochę wyżej głowę nosili, wierzyli w siebie. Finanse… ja im mówiłem – ślubu z Borutą żeście nie brali. Grzesiu Krysiak później grał na Old Trafford z ŁKS, Darek Matusiak w pucharach z FC Porto. Ale wtedy, choć pieniądze mieliśmy nieporównywalnie mniejsze od całej reszty stawki, myśleliśmy tylko o celu: awansie. Wiosną zrobiliśmy serię bodaj siedmiu zwycięstw z rzędu. Na Koronie 4:0, ludzie w stali i zaczęli nam bić brawo. W puch ich rozbiliśmy.

Aż przyszła sprawa Cezarego Bacy. W Olsztynie źle policzyli kartki i Baca zagrał w trzech meczach, w których był nieuprawniony: z Błękitnymi, z Polonią Warszawa i Borutą. Wasza porażka nagle zmieniała się w zwycięstwo.

My nawet nie występowaliśmy do związku, że Baca gdzieś tam zagrał. Nie wiedzieliśmy o tym. We wtorek, w trakcie sezonu, przysłali nam z PZPN komunikat, że dostajemy dwa punkty, bo zagrał nieuprawniony Cezary Baca. W weekend ukazuje się Sportowa Niedziela, gdzie na pierwszym miejscu Boruta Zgierz. Patrzę i myślę – nie no, jest pierwsza liga! Ludzie, co myśmy narozrabiali? Jak prezesa wezwali parę dni później do Warszawy, to myślałem, że jedzie po kalendarz Ekstraklasy (śmiech). A tam mówią, że jednak tego walkoweru nie będzie.

Tylko Błękitni dostali karę.

To jest coś nieprawdopodobnego. Jak się o tym dowiedziałem to Kazimierzowi Górskiemu, ówczesnemu prezesowi PZPN powiedziałem: „pan mi zabrał osiem lat ciężkiej pracy”.

Była jakakolwiek regulaminowa podpórka pod to, że tylko Błękitni dostali walkower?

Żadnej. Jakby zawodnik nieuprawniony zagrał w dziesięciu meczach, to Stomil dostaje dziesięć walkowerów. Prosty regulamin, klarowny. Nie ma z czym dyskutować. A jednak zabrali.

Dziki zachód.

Dziki zachód. Gdybyśmy byli innym klubem, ale taka Boruta? Z jakiegoś Zgierza? (trener ciężko wzdycha). Musiała się odbyć zakulisowa gra, skoro po paru dniach tak drastycznie zmienili decyzję, a jej wytłumaczenia po prostu nie ma. Gdybyśmy mieli te dwa punkty, awansowalibyśmy z Siarką.

Mimo to walczyliście na boisku, wciąż awans był w zasięgu ręki.

Podejmowaliśmy Jagiellonię u siebie na trzy kolejki przed końcem. Jakbyśmy wygrali, to awans w praktyce nasz, wystarczyłby nam punkt z Avią na koniec u siebie. Nigdy tu nie było tylu kibiców. Głowa przy głowie. Typowy mecz na 0:0 – u nich Bogusz w poprzeczkę, u nas jeden strzał w boczną siatkę. W Rzeszowie jednocześnie graliśmy my i Jagiellonia – oni na Resovii, my na Stali. Przegraliśmy 1:2. Jeszcze słyszeliśmy, jak kibice z Białegostoku cieszą się na swoim stadionie – Jaga wygrała… Zwycięstwo z Avią po golu Jacka Płuciennika nic już nie dało.

Screen Shot 11-26-16 at 08.32 AM

Źródło: sklady.hostmix.pl

Sezon, w którym w biały dzień przekręcił was PZPN. Czy czuło się jeszcze dodatkowe zakulisowe gierki?

Byli sędziowie tacy, których, nie ukrywam, jakbym mógł, to bym po meczu udusił. Były dziwne mecze. Pamiętam jak nasz dostał w polu karnym wślizgiem poniżej kolan, od tyłu. Zagrożenie zdrowia, nie mówiąc o łamaniu przepisów. Sędzia nic nie pokazał. Pytam go: to co musi zrobić obrońca, żeby pan dał karnego? Nic się nie odezwał. Zawsze człowiek powinien jednak zachować zasadę domniemania niewinności – może zrobił błąd? Każdy jest omylny, ja też. Może szkaluję uczciwego człowieka, który miał gorszy dzień?

Sezon się skończył, skończyła się bajka.

Wielki szacunek dla piłkarzy. Bez doświadczenia, pokazaliśmy, że nie tylko pieniądz i układy rządzą. Można w takim biednym Zgierzu zbudować dobrą drużynę, wystarczy praca i grupa ludzi, która chce coś osiągnąć. Odeszło ośmiu, skład się rozsypał. Ja dostałem propozycję asystentury od Rysia Polaka w Lechu Poznań, ale zostałem w Zgierzu. Byłem kojarzony tylko z Borutą, nikt nie wyobrażał mnie sobie gdzie indziej, ja siebie też. Do dziś tu jestem., siedzę na tym fotelu, na którym kiedyś siedział prezes Adamski. Poza epizodem w Unii, cały czas jestem tutaj, ale na czwartej lidze straciłem serce do trenerki. Cyrki się tu działy. Mój piłkarz potrafił dostać w kolano tak, że karierę kończył, a nawet kartki nie było. Dałem sobie spokój.

Często ktoś wspomni w Zgierzu tamten sezon?

Bardzo. Co chwila! Przychodzą kibice: panie Witku, kiedy tu będzie druga liga? No, obym jeszcze dożył (śmiech).

PS: Coś ciekawego zdarzyło się w twojej okolicy lub w twoim klubie? Teraz lub dawniej? Napisz

Leszek Milewski

Najnowsze

Niższe ligi

Koszykówka

Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark

Michał Kołkowski
45
Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark
Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
39
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

1 komentarz

Loading...